Wiesław Ciesielski głód Wiesław Ciesielski Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1986 / Opracowanie graficzne Zygmunt Cornowi &2A n £ : Bn :iM ?$6k2&- *':*?? ' c MBP Słupsk Centrala *130432 Copyright by Wydawnictwo Morskie/Gdańsk 1986 ISBN 83-215-9208-2 \ 130432 * * * tu umrzeć płomień świecy tlący myśl wydostać się z zasłony rąk niech spopieleje twarz tu umrzeć gdzie słońce podnosi z ziemi blask zranionej świecy krwawiącą nadzieję życia jakie imię ci nadam synu zrodzony z płomienia 5 w otwarte ramiona wszystko co wokół wpisuje się na moją twarz świetlistą zmarszczką cieniem zaczętego dnia żyje wybiegam by nie spóźnić się w ten wir przemijania by trafić codziennie w miejsce sobie przygotowane wypełnić ciepły jeszcze cień chodzę i pytam nieznajomych gdzie moje kąty i stół na środku dłonie niosące talerz i twoja dobroć pełna gorącej zupy wszystko co wokół zamiera jak stracone chwile nadzieje wielkie niedosięgłe wśród nich ja toczący ciągłe zmagania gdzie jest mój dom — błądzisz poszukiwaczu złota poszukiwaczu złudzeń 6 świątynie głodu o zmierzchu rozżarzone światłem okna przypominają o tysiącach ludzi żyjących swoimi troskami w kamiennych świątyniach głodu palce zatopisz w miękkim miąższu garścią nasycisz i odejdziesz opuścisz ten głód który już ciebie nie chce dążąc wciąż naprzód ku innym nie znanym nikomu wyspom dobrych nadziei upadamy przed tobą chlebie 7 * * * zapatrzyłeś się w to swoje życie zapomniałeś jak bunt rozsadza ciało jak puchną dłonie oczekujesz znajomego by powiedzieć że wszystko po staremu ta sama kobieta w twoim życiu w twoim domu zapatrzyłeś się i ktoś ciebie ominął otarł się o twoje ramię lecz nie mógł cię pamiętać on nigdy się nie urodził — ostatni potomek wrażliwości synu — krzyczysz za nim moje ręce nawykłe do pracy wracaj szybko z podróży dookoła świata 8 nie mówmy o wielkiej miłości by nie oszukiwać naszych śladów na plaży krzyku ptaka wołającego o echo morze cierpliwie przyjmie wszystkie protesty jest głuche do szaleństwa ciało twoje jest tak jasne że tonę staję się cięższy od myśli opadam jak kamień lecz przecież jestem kamieniem na pewno nim jestem żeby nie oszaleć przychodzimy tutaj co noc by palić na wzgórzu nie opodal ogień ziemi obiecanej w tych trawach jest żar nie jesienny nie od zachodu słońca od zieleni i spłoniesz jak papierowy kwiat od ciebie zajmą się chóry lasów a przy przydrożnej kapliczce staruszka po prostu zje śniadanie i dasz mi dłoń — garstkę popiołu * * * ktoś ciągle buduje we mnie dom w którym wszystko ma swoje miejsce stół łóżko krzesło i ja mam w nim własne słowo jako jedyny i godny rekwizyt nieznany ktoś podaje talerz daleki gdzieś ucieka poza pragnienie w tym niesmaku sytości bliski ktoś nie domyśla się że mój dom jest już otwarty czekam by wszystko raz na zawsze w nim zamknąć blisko siebie nikogo jeszcze nie słychać nawet zegar bezimiennie odmierza czas jesteśmy blisko siebie nie mamy gdzie się podziać — nasze ciała poziomo krzepnące purpurą $ X , pamiętam czarny las i niebo jak pękło rozdarłem ten skrawek by mógł narodzić się dzień — nasze dziecko 12 w dziewiątym miesiącu zasłuchałem się rękoma dotykając brzucha głowa ręce nóżki tajemnie ukryte mówisz — słuchaj uważnie dziecko spakowało już walizki czeka aby przekroczyć granicę istnienia przyłożyłem ucho do toru kolejowego nadjeżdża pociąg albo już przejeżdżał nie wiem gdzie jest moja droga dokąd mam iść z kranu krople spadającej wody drążą ciszę uśpionego dzwonu nadziejo w dziewiątym miesiącu życia zasłuchałem się w tobie zaczęty muśnięciem palców dom z dnia na dzień będzie się zrastał pochłaniał coraz więcej ofiar uwikłany we własne szaleństwo powstawania z martwych ruin będzie budził do życia zatęchłe sploty cegieł przez okna i drzwi zaczęte w źrenicy ślepe otchłanie ten dom zawsze będzie istniał choć przybył z bardzo daleka znaczy dla mnie tak dużo a zarazem tak mało patrzę pod słońce — czuję gorzki grymas ten dom jest we mnie i nigdy go nie było w której to godzinie w którym roku dotykam przymrużonych powiek — siedzisz przytulona do mnie plecami przejmuje mnie twoje ciepło zaczynam rozumieć że ktoś zostawił otwarte drzwi do naszej miłości a może jesteśmy parą staruszków czekających na blade światło świec i ten zapach kadzidła tak doskonale oczyszczający powietrze nie między nami wyrosła jak rzeka bruzda na twoim czole myśl nie wstydź się płaczu na kolanach matki owładnęły tobą krople słów nie masz siły się dźwignąć nagromadziłeś je zasiałeś a gdy zaczęły dojrzewać uciekasz nie wstydź się płaczu gdyż nie ma takiej słabości takiego upokorzenia którego matka by w tobie nie rozgrzeszyła 16 puste stągwie pragnienie ogarnęło całego ciebie wypełniło każdą myśl oaza w której wyschło źródło puste stągwie drzemiące w cieniu dotykasz wargami kropli słowa woda brzmi jak wyrzut i nikt jej nie przyniesie na pustyni twojego serca brakuje ci kogoś który będzie ważniejszy od twojego pragnienia oddasz mu ostatnią kroplę a on napełni stągwie * * * jakie to czyny zostawiają na naszych twarzach okrutne blizny ułóż je na szali i miej odwagę podać sobie dłoń pomyśl jeżeli to uczynisz to jakbyś pocałował żebraka w oczach kim jest ten bezimienny uciekinier w samym sobie odnalazł kryjówkę zacisnął pięści trzyma za gardło słowa protestu które zgorączkowane na wargach usiadły ten ktoś jest w twoich oczach spogląda na wolność właśnie wschodzi słońce tak że chcesz wyskoczyć źródło strumień drążył granitowy kamień gładził jego starcze czoło zaczerpnąłeś garść wody i piłeś do dna gorzkie żale nagle głuszec poderwał się do lotu on też pił wodę 20 zajęły nas nasze dłonie drewniane uściski szczerości ktoś nas tego nauczył znamy się z daleka z przeciwnej strony stołu zajęła nas nasza bliskość drewniane pocałunki skrywamy obrusem brudne plamy nowy biały całun na wymiar postaci ułożymy potrawy dookoła do głębi drewnianej modlitwy wołasz mnie przez płomień abym zamieszkał z Tobą wołasz mnie przez bochen chleba abym posilił się z Tobą wołasz mnie przez Swój Krzyż abym podniósł się z kolan wołasz mnie z dalekiej pustyni abym przyniósł dzban wody umierasz z pragnienia swoich palców ciepło zagubili na skale granitowej na chlebie i w niebie swoich palców ciepło zostawili na ustach i piersiach zasypiają ich obecność odchodzi w głąb labiryntu nocy pozostaje czułość i niejasność snów pozostaje problem prawdy i fałszu sens doskonałości granitu pozostaje w strukturze formy przebudzenie jest powrotem do tajemnicy dłoni i ciepła palców zagubione kroki tl -I ? i ?W /'r • 'f % o kulach szedł na podbój świata czerwone z bólu słońce gasło w oczach on mówił — jeszcze parę kroków wierzył że zwycięży dojrzewała pieśń w jego kulawym sercu o wolnym człowieku któremu dane było nie być niewolnikiem ani królem w koronie ze złota czy drutu kolczastego pukał do napotkanych domów otwierała mu oczy pustka podstępnie zaprowadzony na koniec świata czyli do miejsca z którego wyszedł ze zdziwieniem odnalazł swoje chore na wiarę serce płomień spójrz umiera płomień lampki oliwnej osłaniasz dłońmi przed wiatrem boisz się że gdy zgaśnie nie znajdziesz w sobie tyle sił aby na nowo go wskrzesić doskonałość czterech nóg i oparcia kulawe krzesło — pies kulawy prześcieradło sufitu okrywa bezład siedzę oparty bezwiednie patrzę na ludzi skrzypiące krzesło dla urojeń tylko i szczeka na mnie wierny pies dudni drewnianą nogą w okno otwieram rzucono do stóp mokrą płachtę nieba przeżegnano strony świata i zaczęło się życie słyszę jak padają krople deszczu widzę jak budzi się ogień czuję wzrok tych co mnie obserwują więc podnoszę z kolan zesztywniały posąg by nauczyć go chodzić i odpowiadać na uśmiechy dębowy konik gdy byłem małym chłopcem dziadek mój wystrugał dębowego konika zaprzągłem go do gwiezdnego wielkiego wozu żeglowałem po niebie i rósł mój rumak na miarą przestrzeni rósł i nie mieścił się w pudle z zabawkami w pokoju na dachu mojego domu pozostał w nieosiągalnej przestrzeni zaprzęgnięty do wozu dębowy konik 28 % & * powróciłem z daleka z bardzo odległych stron mieszkałem na skraju wyobraźni była to kamienna wyspa na której karmiłem ptaki teraz gdy z trudem przypominam sobie moją chatę na wyspie nadal wybiegam codziennie rano rzucam wokół siebie pszenicę czekam na krzyk ptaków daremnie rzucam ziarno w kamienne serca posągów a ptaki krzyczą nadal w moich dłoniach domagają się * * * burzę w sobie zastygłe ulice gdzie tyle jest czasu i powietrza i obcy mi ludzie wchodzą we mnie gdzieś za mną odchodzą dalej obnażając tylko okna na świat przewrócone krzesła obecności znaleźć inne miejsce gdzie wiatr inaczej budzi ramiona do ruchu — podnoszę na ostatnie cztery nogi mój ocalony świat gdy w górach widziałem orła miałem niezwykłe szczęście wisiał nade mną jak drugie słońce w jego locie była samotność i nawet jego cień przynależny ziemi był nieuchwytny stałem na wyraźnym wzniesieniu byłbym pewnie łatwym łupem jak ziarno mały lecz było nas troje ja i dwa cienie * * * złapano mnie na schodzeniu w dół w nagłą przepaść sumienia ręce wykręcono do tyłu dano po twarzy dokąd się pchasz — światło jest w przeciwnym kierunku tam żyją ludzie mają swoje cztery ściany wielkie sprawy swoje potomstwo i poszedłem w górę tak że przerosłem moje wyobrażenie o przestrzeni zrozumiałem że ten na ziemi ostatni mój ślad to miejsce do którego już nigdy nie trafię 32 ollicze wielkości Oleńce kłaniam się wam moje oczy kłaniam się wam moje nogi kłaniam się wam moje płuca jestem najbogatszym człowiekiem cały błękit nieba jest moją własnością zieloność wszystkich łąk lot każdego ptaka ja który nigdy nie istniałem kłaniam się wam wszystkim jesteście obliczem wielkości dla mnie posępnym i martwym lecz nikt z was nie ma takiego sufitu nad sobą gwiezdnej nieskończoności jedyna ty potrafisz mi przynieść więcej niż cały świat 3 — Głód 33 przyniosłaś mi garść źródlanej wody czytałem twoje dłonie byłem pewien że być z tobą znaczy gasić pragnienie lecz z drugiej strony twojej twarzy odszukałem lot ptaka dom twój o ścianę rozbity cień odwinięta z pościeli obnażona po żywą tkankę czasu odszukuję w tobie wzruszenie rozchyleniem warg nikłe słowo klejnot bez wartości wychylamy się z okna aż do krzyku ziemi by odnaleźć nasze twarze poza światem wysoko leci ptak w źrenicy jesteśmy źdźbłem trawy na gniazdo może całym drzewem Hs * * przestronnym spokojem miasta w oka mgnieniu ten odruch wstydu dłońmi godzin twoje usta obrane ze złudzeń udaje mi się scalić nieważne słowa które będę przypominał z głębi pokoju będę obdarzał je znaczeniem ciała i nawet gdy jesteś ze mną staram się rozpoznać nieodparte ogniska oczu smutny dom znam drogę chociaż ciężko tam trafić stoi na skraju snu i przebudzenia pod strzechą kryją się wszystkie marzenia i wszystkie pretensje przed domem jest mały ogródek z kwiatami w smutnym domu smutni ludzie mieszkają odwiedzam ich rzadko bo droga kręta i daleka smutni ludzie czekają jednak na mnie z kolacją co wieczór ze śniadaniem co ranek gdy muszę już wracać podarowują mi białe tulipany wracam wzdłuż kocich śladów odciśniętych na prześcieradle gdy otwieram oczy zaciera się wizja bukietu gubi się w nieuchronnej jasności dnia tylko smutny dom wiem on pozostaje DZIWNIE SAMOTNE stare mury małą stanowią przeszkodę dla naszej wędrówki nie zauważamy ich czas owinął je łagodnym cieniem na murach napisy kredą je też odrzucamy wystarcza nam nasza bariera z którą nie możemy sobie poradzić drogowskazy na naszej drodze spotykane je też odrzucamy wystarcza aż do wiatrów porywistych które wyrywają przydrożne drzewa pozostawiając głębokie rany słońce smugami po ścianach domów po kwiatach wczesnej wiosny rozchyla wargi płynie dalej wzdłuż kamiennych martwych fundamentów czasu minionego wystarcza nam nasze milczenie wobec opuszczonych domostw wobec ptaków strąconych w locie niewielu rozumie brak słów chociaż usta rozchylają się zamykają jak gdyby chciały mówić szeptem zmroku często wracają do mnie zapomniani przyjaciele a miasto rodzinne z abażurem majaczących lamp jest dziwnie samotne malując portret usiądź wygodnie przyjrzę się twoim pragnieniom zbrodniom zawieszonym w powietrzu którym zabrano chwilę pamięci malując portret wyjdę od środka twarzy aby czynom nadać znaczenie przemijania głęboko zapada się twoje oblicze patrz mi w oczy w życiu przeszedłeś wzdłuż i wszerz lecz ta dalekość spojrzenia nie jest twoim dziełem rozdarcie między tak a nie a wstrzymuję się od głosu nie jest twoim dziełem to może zamalujemy szczegóły twarzy tak byś został tylko podobieństwem GŁÓD gdy stoję nagi przed rozwydrzonym tłumem żądającym śmierci mojego głodu na przekór nawoływaniom powiem — pragnę jak umarły w podziemiach sumień dorastam łaknąc choćby strugi światła która tępo rozcina martwy ciemny pokój przez dziurkę od klucza moja twarz jest taka samotna tak daleko jej do rąk nóg tułowia jest na końcu świata a słowa koraliki różańca ucałowane po stokroć bym w godzinie śmierci głodu mego dotknął doskonałości jako skazańca zamkną mnie w celi pokarmem będzie milczenie ono zagra wolność czterech ścian i to że na zewnątrz wysoko tańczy ptak * * * musiał z konieczności się wyrzec tego że leży na szali wagi co nim tak miota by pogrążać pokój swoją osobą od drzwi do okna wyrzeka się słów na rzecz milczenia ważony wraz ze swoimi grzechami męczą nas nasze gesty ciepłem dłoni rozpalają w nas choćby kwiaty usypiamy odpływem krwi lecz oczy wierne treści życia otwierają świat odkładając winy chociaż krok mu słabnie unosi ramiona do lotu głębiej o ostatni dół SPOTKANIE błękitna pustko nie słychać już wiatru tamte niebieskie lasy pękające fale ostatnie błyski spóźnione eksplozje lecz twoim obnażeniem jest pościel starannie ułożona oczekująco minutom darowana dokuczliwa mnogość utracony wymiar — poczęcie pamiętasz ostatnią zimę zastygający żywioł jakim jest morze ogromne lodowate drzewa gdy dotknęłaś twarzy przeraziło cię to śmiertelne ciepło purpurowa pustko ten czający się krzyk mieszka w tobie czeka aż doszukasz się obecności SMIERC PSA bunt we mnie nie wybucha lecz rośnie ja go do siebie przyzwyczajam wygrzewam pod pierzyną gdy jest już tak ogromny że się we mnie nie mieści wtedy ucieka w nocy spaceruje nieoświetlonymi ulicami szczeka ten kundel na świat nikt go nie słucha nie rzuca ochłapów taki nieposkromiony bunt mają wszyscy niektórzy starannie go pielęgnują inni ćwiczą batem a ja machnąłem ręką nad moim marnym wybiedzonym psem w gazetę zawinąłem wsadziłem pod pachę DZIUiiAY^Y GARNEK cały ze stali mógłbyś być hełmem żołnierza lecz nie dziurawym garnkiem gdyby przeszyła cię kula spoczywałbyś w chwale bohaterstwa a tak śmietnikowy garnku wspomnieniem tli się w tobie taniec ognia który z dnia na dzień trawił okryte emalią ciało bulgotałeś w zachwycie dziurawy garnku mimo wszystko masz w sobie coś z człowieka brak bohaterstwa zdobyłeś doskonałość ciężkich dłoni budując przestrzeń która zaciska się wokół ciebie jak pętla to światło zachodu czerwone aż po przeguby od łopaty i mrozu zdobyłeś drewnianą koronę i fortunę tego świata słowa bez wartości kamienny ukłon — poniżenie i wolność która nie rodzi się z nienawiści w poszukiwaniu prawdy 1 schowajcie księgi mądrości słowa bezdomne nikt nie potrafi ich czytać a w kapliczce twoich dłoni zapłonie lampka oliwna 2 wsłuchaj się w hicie serca oprzyj czoło o martwą ścianę ten chłód to wnętrze kamienia które zamyśliło się na śmierć 3 prawda nie jest na początku ani na końcu ani pośrodku drogi prawda jest wszędzie i dlatego jej nie ma kalectwo jestem kulawym stołkiem i jak każdy wstydzę się mojego kalectwa lecz cóż począć takim mnie stworzono nawet nie mogę się skarżyć stoję w kącie podpieram się o ścianę czasami słyszę co dzieje się u sąsiadów i tak sobie myślę że może po tamtej stronie w takim samym kącie jakiś kulawy stołek jak ja dotyka ściany wierząc w uczłowieczenie huragan z nieba uderzył jak skrzydło ogromnego ptaka lub jak bomba o nieokreślonej sile ptak wyrastający z atomowego grzyba jest jak starzec z długą siwą brodą aż do środka ziemi gdy przyłożysz ucho — słychać przyspieszony tętent koni to serce wszechrzeczy ucieka przed samym sobą by nie spotkać ludzi by ślady które zostawiamy za sobą nie wyprzedziły naszej chęci trwania * * * zapewne istniejesz bo wiem jak cię nazwać tyloma słowami zniekształcone cienie słyszę jak podchodzisz do samej głowy otwarciem oczu uderzają fale patrz matko ten bezmiar już kona trawy nasycone słońcem ujmę dłonią to będzie najobfitszy udój mleka senny smak i chciały przemienić przedmioty swoje ciała będąc na wyciągnięcie ręki 53 zwycięzca twój cios zawiśnie w powietrzu jak martwy posąg uczyniony z wiatru starcy pokiwają głowami ich siwe brody będą jak rzeka w ciągłym nurcie twój cios jak ślepy kamień ugodzi w sam środek słońca by zetrzeć na proch tysiące cieni ich żałobny orszak pukający do twoich oczu do twojego mózgu — wytężasz słuch ktoś szarpie ciebie za ramię zaspałeś na ostatnią chwilą życia 54 przed sobą nikogo jeszcze nie słychać nawet zegar bezimiennie odmierza czas rozpływające się kształty w bezruchu poczucie strachu gdy usłyszałem kroki wiedziałem od razu że to ja sam runąłem w dół w nieskończoność nocy by potwierdzić własną obecność obudziło mnie nagłe pukanie do okna czy to ty przyjacielu chcesz się zwierzyć nagim ścianom biodrami rozpycha to wnętrze owoc co cierpko dojrzał i pestki uronił w niebie szarym by cicho brzmiało wzrastanie a drzewo u drogi kłania się dniem chropawe i widzę matkę z chustą na głowie niesie w sobie świat kobieta robi sweter na drutach zgarbiony po samą ziemię nieuchwytny jak nurt rzeki w ciągłym przemijaniu kobieta nakrywa do kolacji kładzie rybę o srebrzystej łusce ręce milczące opiera o biały obrus zamyślone w bezruchu osaczone kobieta patrzy z przerażeniem w lustro na zwiędniętej pościeli kocie ślady radosc codzienności wielkie bywają słowa i czyny tylko codzienność jest szara nikt jej nie roznieci nie zapłoni w szaleństwie kwiaty kwitną na wskroś jest takie bliskie i takie czule to barwne kwitnienie nasturcji chorej na jesień lecz w przebłyskach dnia gdy z deszczu obsycha rynna otwieram okno aby rozprostować skrzydła moim tysiącom ptaków wigilia 80 tam na skraju ziemi roztrwonione dłonie wznosiły modlitwy skazane na wieczność tam na skraju nieba była wielka cisza do nas tylko dotarły urywane słowa jak zeschłe liście myśli uciekały lecz czasami na krótko by oszukać ślady istnień czekałem może nieznajomy zdobędzie odwagę by podejść do ludzi usiąść do kolacji tę ogromną przestrzeń zagubiła nieskończoność wymiarów stołu sokół gdy szaleństwo obrasta w skórę wyciągnięta dłoń na której sokół z kapturkiem na oczach by nie widział cienia na niebie tych rozpostartych skrzydeł które opierzone już uległością przenikliwym głosem gwizdka — wracaj do mnie sokole zabij w sobie ten lot podniebny to serce jak kamień ogłuchłe na tępe dobicie pozornie łaskawe ten pan twój i władca ku słońcu wygiętą ręką rzuca cię do stóp upadły tak nisko że tylko ty zrozumiesz wielkość i oddanie dwa przeciwne bieguny gdzie tylko równoważnia nie znaczącego nic życia pozwala wierzyć że ten kaptur na oczy to inny sposób spojrzenia orszak wszystko wydarzy się w cieniu wielkiego domu otoczonego kręgiem zdarzeń zbiorem koncentrycznych kół i tylko ten spokojny orszak z kobiet i mężczyzn zaplątanych w sidła uwikłanych w najprostsze czynności będzie wpisywał własne życie pozorował nieistnienie wielkiego domu na podobieństwo samotności nas wszystkich oddanych milczącemu uczestnictwu w urojonych orszakach na granicę wyobraźni aby wymazać z ciemności tajemnicze światła — przecież nikt jeszcze tam nie wszedł nikt nie zapukał do drzwi nie ogłosił się dyktatorem wszystko wydarzy się w cieniu ludzi dotkniętych śmiertelną chorobą władzy 61 jest jedna strona świat ma jedną stronę oszust i złodziej ma jedną twarz żadnych kart nikt nigdy nie znaczył tylko strony mają cztery razy tak jak komedia słów grana przed śmiercią stracono ucięto tamte trzy strony światu nikt nie przyznał się do podwójnej gry i wszystkich cieszyły znaczone karty tymczasem ziemi niepotrzebne są żadne wymiary to tylko człowiek chce być królem zawsze ogarnia mnie ten sam niepokój gdy ze skowytem zatrzaskują się drzwi mam wrażenie że są niepowtarzalne że za każdym razem są inne jakby nigdy nie miały własnego oblicza i z innym jękiem krzyczą za mną — żegnaj są tak bezimienne że o nic nie mogą być oskarżone za sobą zamykają tylko przestrzeń załamują tylko światło lecz gdy czuję rdzawą klamkę nie muszę wypatrywać w ciemności ręki przyjaciela ona już odeszła z moich oczu uciekając przed wściekłym ujadaniem chorych na wyobraźnię drzwi doścignięty wyobraźmy sobie że ze wszystkich stron biegną do mnie stada koni ich oddechy są tak miarowe że słyszę jak narastają we mnie dławię się ich przyspieszonym tętnem i przychodzi chwila w której muszę zginąć stratowany łub przeistoczyć się w ich oddech w skurcze ich mięśni w ich kwaśny pot muszę jak one kopytami miażdżyć własny cień muszę być koniem dumnym świstem bata muszę być pędem muszę być ślepą równiną konie przeleciały na przestrzał moje krwawe myśli przefrunęły jak ćmy przez światło mojej twarzy spojrzałem na dłonie uczynione ze świstu bata zdumiony fałszerze sumień głód w waszych ciałach trawi każdą myśl lecz czym jest reszta mieszkamy w czynach wygrzewamy kąty co nam nie wybaczą nigdy obecności w locie kamienia w ślepym ciosie rozstajemy się z każdym dniem jak z brudną koszulą — odczytaj rzeźby wiatru twarz niewątpliwie obecną lecz oczy odległym ptakiem szukają spełnienia pragnień dokąd biegniesz czy znasz chwilę w której wypełnia się życie i wieczność kamienia GŁÓD MORZA . 1. Źdźbła trawy na gniazdo, całe naręcza spalonych przez słońce morszczynów i ogłuszonych przez wiatr wydmuchrzyc. Zbiera, bo dają spokojny sen. Matka pięciu synów, którzy zaginęli bez wieści. Spogląda na zachodzące za morzem słońce. Fala jest wyjątkowo spokojna jak na tę porę roku. Ledwie zmarszczona, chichocze jak młoda dziewczyna. I przyszła po matkę, miała zielone oczy. — Mama tak zawsze, od wielu lat, ale nic nie da się na to poradzić. Poszły spokojnie w głąb lądu. Nachyliłem się nad mokrym jeszcze morszczynem, ledwie wyrzuconym przez morze. Uniosłem do ust. Pachniał dziewczęcym ciałem, chociaż było słychać ciche modlitwy matki. Nic spostrzegłem, jak wrósł w moje ręce, stał się ciałem. I morze podeszło do moich kolan, stało się ciałem. Na horyzoncie zakołysał się zaginiony kuter. 66 2. Nie znam tych białych ptaków z uporem naśladujących złowrogie pomrukiwania morskich głębin. Skrzydła niczym śmigła utkane ze strug smaganych wiatrem. Tańczą najpiękniejszy taniec świata do najpiękniejszej uwertury. Spostrzegłem nagle, że jeden z ptaków zaplątał się w twoje włosy. Biegłem, aby zabić ptaka, który uderzał skrzydłami w twoje ramiona, policzki. Byłem już blisko, odleciałaś... Na zawsze połączona. Siedziałem wpatrując się w otchłań. Słońce dawno już zaszło. Nie było ptaków, chociaż wwiercał się we mnie ich krzyk nieobecny, dręczący myśli szum fal dotykających brzegu. Poczułem się bardzo samotny i opuszczony. Zacząłem znosić wyschnięte morszczyny, trawy, wyrzucone przez morze deski. Roznieciłem ogień. Włożyłem ręce w sam środek ogniska. Byliśmy razem. 67 Obrane z łuski fale do żywego mięsa, z łoskotem obijane o kondukt pali wbitych w dno. Przytulę w tańcu białą grzywę konia unoszącego się na fali. Dotrę do samego dna, aby odnaleźć na piasku ślad pierwszego człowieka. Podobno szukał ziemi obiecanej. Wszyscy zaczęliśmy wychodzić na brzeg. Ryby w milczeniu podążały w głąb lądu. Za nimi małże, meduzy, wrzaskliwe mewy. Wszyscy zaczęliśmy się schodzić na pogrzeb Starego Boga, który rozumiał głód morza i nasze oczy pełne horyzontów. Szliśmy razem, aby oddać pokłon naszym obiecanym przylądkom ciepłych i przyjaznych dłoni. Twoje zielone oczy patrzyły przeze mnie. Twoje ręce, niczym mewie skrzydła unosiły się we mnie. W kościele, gdzie stała trumna, spoglądał na nas z krzyża Chrystus. On wiedział najlepiej. u-'- 68 SPIS TREŚCI * * * (tu umrzeć) ... W otwarte ramiona . Świątynie głodu * * * (zapatrzyłeś się ...) . * * * (nie mówmy ...) * * * (w tych trawach ...) . * * * (ktoś ciągle buduje ...) . Blisko siebie .... W dziewiątym miesiącu . * * * (zaczęty muśnięciem ...) . * * * (w której to godzinie ...) . Myśl...... Puste stągwie .... * * * (jakie to czyny ...) . W oczach ..... Źródło..... * * * (zajęły nas ...) . * * * (wołasz mnie ...) * * * (swoich palców ...) . Zagubione kroki Płomień..... * * * (doskonałość czterech nóg ...' * * * (rzucono do stóp ...) . Dębowy konik .... * * * (powróciłem z daleka ...) * * * (burzę w sobie ...) . * * * (gdy w górach widziałem ...) * * * (złapano mnie ...) . Oblioze wielkości * * * (przyniosłaś mi ...) . Dom...... * * * (przestronnym spokojem ...) Smutny dom .... Dziwnie samotne Malując portret .... Głód...... * * * (musiał z konieczności ...) Spotkanie..... Śmierć psa .... Dziurawy garnek * * * (zdobyłeś doskonałość) . W poszukiwaniu prawdy Kalectwo..... * * * (huragan z nieba ...) * * * (zapewne istniejesz ...) . Zwycięzca..... Przed sobą ..... * * * (biodrami rozpycha ...) . * * * (kobieta robi sweter ...) . Radość codzienności . Wigilia 80..... Sokół...... Orszak..... * * * (jest jedna strona ...) . * * * (zawsze ogarnia ...) . Doścignięty * * * (fałszerze sumień Głód morza Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1986 Wydanie pierwsze. Nakład 900 + 100 egz. Ark. wyd. 1,38. Ark. druk. 4,5. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Trzy Lipy 3. Zam. nr 695. L-5 £(co WOJEWÓDZKA I MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA łm. M. Dąbrowskie] w Słupsku Nr inwent, ?Ł / J Wiesław ( w 1959 r Słupska, i tor w „Ti tował w 1 morza". Ji wały się na łuiwch prasy, a także w tomiku Poezja młodych (1980) i almanachu Obecność (1983) opublikowanych przez SSK „Pobrzeże" w Słupsku. W 1985 r. wydany został przez tę samą oficynę debiutancki tomik Wiesława Ciesielskiego Kraina milczenia. Tomik Głód otrzymał główną nagrodę w konkursie o laur „Gryfa Słupskiego" w 1984 r. Cena zł 75,- ISBN 83-215-9208-2