Przesiedlona młodość Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce Suplement Przesiedlona młodość Suplement Główczyce 2016 Przesiedlona młodość Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce Suplement GMINNY OŚRODEK KULTURY wydawca: Gminny Ośrodek Kultury w Główczycach pomysł i opracowanie: Paweł Zmuda redaktor naczelny: Paweł Zmuda zbieranie wspomnień: Teresa Janusewicz, Bogusław Chyła, Paweł Zmuda digitalizacja i opracowanie fotografii: Bogusław Chyła korekta: Elżbieta Pieprzyk-Bagińska skład i łamanie publikacji: Zdzisław Rzeźnik druk: Drukarnia TOTEM Inowrocław Fotografie i reprodukcje wykorzystane w publikacji pochodzą ze zbiorów prywatnych oraz zbiorów Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku Publikacja zrealizowana przez Pawła Żmudę, Teresę Janusewicz i Bogusława Chyłę w ramach projektu „Wirtualne Muzeum Główczyc” ISBN 978-83-937560-T-8 © Wszelkie prawa zastrzeżone © Ali rights reserved Spis treści Podziękowania 7 Mapa 8 Recenzje 9 Julianna Butwin (z d. Szmajda) 14 Helena i Zdzisław Iwankowie 20 Maria Komarczewska 32 Eugenia Kosińska 38 Henryk Kowalski (opowiada Waldemar Kowalski) 42 Brunon Krajewski 54 Irena Ławska 70 Maria Medwid (z d. Matwił) 86 Irena Śpiewak (z d. Miksza) 100 Zdjęcia 108 Podziękowania Z dumą prezentujemy Państwu drugą książkę wydaną przez Gminny Ośrodek Kultury, pełną wspomnień i zdjęć z terenu gminy Główczyce. Są to materiały, którymi podzielili się z nami mieszkańcy naszej gminy, współtworzący tę publikację. To ich opowiedziane i zebrane wspomnienia oraz otwarte albumy z fotografiami dały nam możliwość przygotowania książki. To dzięki tym materiałom możemy po raz kolejny przenieść się w czasie i zobaczyć naszą gminę taką, jaką widzieli przybywający na te tereny osadnicy z różnych części Polski zaraz po wojnie. Szczególne podziękowania kierujemy do Pani Krystyny Drużby, która włączyła się w zbiórkę zdjęć i identyfikację miejsc, sytuacji i osób na nich umieszczonych oraz do Pana Bogusława Chyły, który zajął się digitalizacją dostarczonych zdjęć. Przygotowane przez nas wspomnienia profesjonalnej korekcie i opracowaniu edytorskiemu poddała Pani Elżbieta Pieprzyk-Bagińska, a skład, łamanie i przygotowanie do druku to dzieło Pana Zdzisława Rzeźnika. Chcieliśmy także podziękować Państwu Irenie i Andrzejowi Paszotom za wsparcie finansowe naszej publikacji oraz wszystkim tym, którzy wspomogli te prace poprzez zakup pierwszej książki. Całkowity zysk z dystrybucji przeznaczyliśmy na wydrukowanie drugiej części. Dziękujemy również tym, którzy wspierali nasze działania dobrym słowem i życzliwym zainteresowaniem dotyczącym postępów pracy. Bez Waszej pomocy ciężko byłoby doprowadzić to dzieło do końca. Trzymacie Państwo w rękach efekt naszej pracy w ciągu ostatnich dwóch lat, które dzielą nas od wydania publikacji Przesiedlona młodość. Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce. To wydanie stanowi suplement - kontynuację pierwszej książki. Dlatego staraliśmy się zachować układ i szatę graficzną z pierwszej publikacji, zwiększając równocześnie liczbę zdjęć. Mamy nadzieję, że takie rozwiązanie spotka się z Waszą aprobatą, a książka stanie na półce obok innych pozycji dokumentujących piękno Pomorza i Polski. Miłej lektury. Zespół redakcyjny 7 * ♦ - miejsca, skąd przybyli bohaterowie wspomnień - miejsca, w których zamieszkali 1 - Eugenia Kosińska 2 - Brunon Krajewski 3 - Maria Komarczewska 4 - Henryk Kowalski 5 - Irena Śpiewak 6 - Helena i Zdzisław Iwankowie 7 - Maria Medwid Granice dzisiejszej Gminy Główczyce Granice Polski przed 1939 rokiem Przesiedlona młodość. Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce, red. i oprać. P. Żmuda, Główczyce 2013, ss. 158, il. Ostatnie lata zaowocowały szeregiem publikacji, które zaczęły odsłaniać tematy do tej pory przemilczane i nieistniejące w pamięci zbiorowej. Jednym z nich jest problem wypędzeń, wykorzenienia z rodzinnych stron w związku z przesuwaniem granic, czy przesiedleń zarządzanych przez władze lub też determinowanych przez uczucia. W serii prac podejmujących zagadnienia mieszczące się w tym kręgu pojawiła się książka szczególna, poświęcona losom ludzi i przestrzeni, która jako miejsce nowego zasiedlenia stawała się ich nową, małą ojczyzną. Projekt pomyślany przez Pawła Żmudę, a zrealizowany w postaci wydanej książki Przesiedlona młodość. Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce wymyka się z kategorii prac, jakie można zakwalifikować do dzieł przyczynkarskich - ku czci wybranych ludzi czy niewielkiej miejscowości na mapie kraju. Ta bowiem publikacja stanowi doskonały przykład przekształcania pamięci indywidualnej w pamięć zbiorową i jej trwania w pamięci kulturowej miejsca. Realizatorzy projektu (T. Janusewicz, B. Chyła, P. Żmuda) oddali głos samym mieszkańcom gminy Główczyce (województwo pomorskie, powiat słupski), ludziom, którzy w swych wypowiedziach odsłonili złożony proces migracji i przesiedleń determinowany przez wydarzenia historyczne (m.in. akcję „Wisła”), na jakie pojedynczy człowiek nie miał żadnego wpływu. Zapisane jednostkowe losy poszczególnych przesiedleńców ukazują proces kształtowania w obcej, bo nieznanej przestrzeni, własnego miejsca i przekształcania się zróżnicowanej grupy we wspólnotę. Relacje najstarszych mieszkańców gminy tworzą spójny obraz wieloetnicznego świata, którego cząstkę stanowią, odsłaniając przy tym nie-ujawnianą przez wiele lat wiedzę historyczną i etnograficzną zarówno o kawałku Pomorza, gdzie dotarli, jak i ziem, z których przybyli. Po II wojnie światowej zetknęli się tu ze sobą Kaszubi, Niemcy, żołnierze Armii Czerwonej i przesiedleńcy z różnych stron byłej czy istniejącej już w nowych granicach Polski. Zanotowane wspomnienia odsłaniają nieznane szerzej realia na Pomorzu, kiedy Polacy i Ukraińcy stawali się sąsiadami Niemców i wspólnie egzystowali. Wtedy rodziły się międzyludzkie więzi i wzajemne przywiązanie. Kiedy z dnia na dzień okazywało się, że ich niemieccy sąsiedzi czy gospodarze musieli opuszczać swe domy, zostawiając je przybyszom, polscy przesiedleńcy stawali się depozytariuszami ich ziemi, nie tracąc z nimi kontaktu. We wspomnieniach najstarszych mieszkańców Główczyc i okalających wsi odzwierciedlone zostały sposoby kultywowania tradycji, przystosowywania się do nowego, zróżnicowanego środowiska i tworzenia w zmienionych okolicznościach obyczajów zawiązującej się wspólnoty, w jakiej przyszło im spędzać młodość i dalsze życie. Na tym kawałku Ziem 9 Odzyskanych tworzyli ją przybysze z Wołynia (m.in. Franciszka Skarżyńska; Henryka Baszko), okolic Tarnopola (Regina Śpiewak), Wileńszczyzny (Władysława Kłos), z województw lwowskiego, kieleckiego (Felicja Lachowska; Stanisław Szmajda), z Wielkopolski (Leon Kierecki) czy z Suwalszczyzny (Marian Zieliński). Głos zabrała także jedyna mieszkanka tych ziem, którą jeszcze przedwojenne losy nierozerwalnie związały z Główczycami (Irena [Irmgard] Kłos). W książce nie zabrakło też relacji osób, które w późniejszym okresie przybywały tu do pracy (Emilia Zimnicka) albo w odwiedziny i z powodów uczuciowych pozostawały (np. Marianna Babiarz). Wypowiedzi poszczególnych przesiedleńców stanowią zapis nie tylko tęsknoty za stronami lat dziecinnych i są świadectwem ich tuła-czych losów (np. wysyłka na Syberię rodziny Anny Szot). Relacje z przeszłości, odzwierciedlając poczucie własnej tożsamości i pamięci o swoich korzeniach i przodkach rozmówców (m.in. Maria i Michał Starkowscy), ukazują też sposób ich przystosowywania się do nowego środowiska i budowania przyszłości w obcym, bo nieznanym miejscu, do którego rzucił ich los, miejscu, które musieli oswajać, zdobywać i przekształcać we własną wspólnotę. Realizatorzy projektu we wstępach (T. Niklas, P. Zmuda), które poprzedziły zapisane wypowiedzi, przedstawili zarys historii miejsca zwanego niegdyś „Kaszubskim Jeruzalem” wraz z jego dziejami nawiązującymi do niemieckiego osadnictwa Pomorza. Relacje najstarszych mieszkańców gminy Główczyce udokumentowali licznymi fotografiami z rodzinnych albumów czy odnalezionymi w zasobach archiwalnych, podejmując przy tym, udaną w większości przypadków, próbę nazwania z imienia i nazwiska poszczególnych postaci pojawiających się na starych zdjęciach. Dzięki tym zabiegom powstała kronika wspólnoty miejsca, rejestrująca realia minionych czasów, w jakich przyszło żyć przesiedleńcom w ich nowej, małej ojczyźnie, dokumentując jednocześnie przekształcanie się pamięci indywidualnej w pamięć zbiorową. Realizacja projektu w postaci opublikowanej książki Przesiedlona młodość. Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce wydaje się stanowić także dowód pasji jej autorów i realizatorów, którzy z troską przygotowali nienaganną edytorsko publikację, oddającą genius łoci gminy Główczyce. Dzieje tego wycinka pomorskich ziem w kontekście pojedynczych losów stały się bowiem dokumentalnym zapisem historii gminy, ukazując fenomen miejsca, kształtowanego przez zróżnicowane doświadczenia ludzi, którzy na Ziemiach Odzyskanych znaleźli swą życiową przystań. Recenzowała prof. dr hab. Lilia Moroz-Grzelak 10 Przesiedlona młodość - już sam tytuł książki wiele mówi. Ludzie, których wspomnienia zapisano, przyjechali do Główczyc mając kilkanaście lat. Swoją młodość, rozpoczętą w różnych miejscach dawnej Polski, przeżywali tu, gdzie rzuciły ich zawirowania historii. Swoją recenzją chcę zachęcić do przeczytania tej książki, ale również zainteresować książką jako narzędziem pracy wszystkich, którzy pracują w wielokulturowych społecznościach lokalnych. Książka powstała jako wynik realizacji projektu międzypokoleniowego, polegającego na przeprowadzaniu przez młodych ludzi wywiadów ze starszymi mieszkańcami Główczyc, nagrywaniu ich i spisaniu. Już w podziękowaniach i wstępie zauważa się głęboko podmiotowe potraktowanie mieszkańców, wzmacniające i doceniające zaangażowanych w projekt realizatorów i ich rozmówców. Dziękujemy za historie opowiadane przy kawie i cieście, często ze łzą w oku, a czasem szeptem lub wśród głośnego śmiechu. Dzięki Wam ten dawny świat trwa w swych żywych barwach, uwieczniony teraz na stronach niniejszej publikacji, (str. 7) Utwierdziliście nas w przekonaniu, że jest to ważny temat dla Was, dla nas i dla potomnych, (str. 7) Historia bowiem to nie tylko znane postaci, wielkie bitwy i pamiętne daty, to również materia tkana z setek tysięcy indywidualnych losów, dopiero razem wiążących się w coraz grubsze sploty, (str. 9) Na stronie 8 publikacji znajdują się mapy. Jedna przedstawia granice Polski przed 1939 rokiem, a druga granice dzisiejszej gminy Główczyce. Na obu mapach zaznaczono miejsca zamieszkania wcześniejsze i obecne osób, których wspomnienia zamieszczono w książce. Mapy stanowią ogromną wartość dla uporządkowania treści publikacji, ale przede wszystkim dla pokazania różnorodności kulturowej mieszkańców gminy Główczyce. W rozdziale Glowitz znaczy Główczyce przywołano historię Główczyc od najdawniejszych czasów (1026 rok), co pozwala mieszkańcom umiejscowić się w dziejach wsi i mieć poczucie kontynuowania jej rozwoju. Szczegółowy opis funkcjonowania gospodarczego miejscowości wywołuje refleksje nad aspektami ekonomicznymi i może być bodźcem dla współczesnych do podjęcia działalności gospodarczej. W 1941 roku były tu trzy banki. Największe przedsiębiorstwo posiadał handlujący zbożem, ziarnem i nawozami kupiec Adolf Pleines. W Główczycach działał duży zakład mechaniczny o szerokim zakresie działalności: handel maszynami rolniczymi, warsztat ślusarski, kuźnia, kowalstwo, kołodziejstwo, usługi tartaczne oraz zakładanie elektro instalacji. Rozległą branżą był również handel nabiałem (mleczarnia), dla której obsługi w 1932 roku zbudowano nową stację kolejową, (str. 12-13) 11 Krótki szczegółowy opis przełomu stanowi przejście od czasów rdzennych mieszkańców do czasów przesiedlonych wraz ze swoją młodością. W dniu 8 marca 1945 o godzinie 11 na Szosie Słupskiej od strony Żelkowa nadjechały rosyjskie czołgi. Jedynie niewielka część mieszkańców pozostała we wsi, większość uciekła na bagna lub na wydmy, lecz po kilku dniach wrócili, (str. 16) Dalsza część publikacji to wspomnienia mieszkańców ilustrowane dużą ilością zdjęć. Regina Śpiewak opowiada o zsyłce w głąb Rosji. Przyjechała do Główczyc ze swoimi rodzicami i rodzeństwem. Wspomina życie wspólne z Niemcami, którzy wtedy jeszcze tu mieszkali. Byli tu Niemcy i to jeszcze ilu! [...] U nas ten Niemiec był długo, bo był fachowcem i jeszcze mój mąż się od niego dużo nauczył. Ale później musieli wszystko opuścić i wyjechać. Nieraz tu nas odwiedzali. Niemka, gdy przyjechała, to wpadła do pokoju sprawdzić, czy jeszcze są te meble. I wtedy jeszcze stały, a ona się ucieszyła, (str. 20-21) Przedstawia również życie społeczne i towarzyskie w tamtych czasach. Schodzili się tu wszyscy na salę, czasem w sobotę, przeważnie jednak w niedzielę. Każdy przyszedł. Jeden na skrzypkach umiał grać, elegancko na tych skrzypcach grał. My młode były takie, to się skakało, jak nie wiem. (str. 22) Interesującą wiedzę o życiu przed wojną i później przekazuje w swoich wspomnieniach rdzenna mieszkanka Irena (Irmgard) Kłos. Ja najdłużej tu mieszkam. Urodziłam się 20 maja 1929 r. w Cecenowie, mieszkaliśmy w takim domu koło pałacu, który obecnie już nie istnieje. Gdy miałam dwa lata wprowadziłam się do Główczyc, (str. 24) Wspomina wojenną tragedię Żydów, którzy przed wojną licznie zamieszkiwali Główczyce i okolice. Ja jeszcze pamiętam, jak Żydów tu wypędzili. To było jak już chodziłam do szkoły podstawowej, szłam rano do szkoły, patrzę, już szyby rozbite, drzwi rozwalone, już nie było ich w nocy, zginęli wszyscy. Wszystkie duże domy co tu są wszystkie były żydowskie kiedyś, (str. 25) Pani Irena pamięta czasy hitlerowskich Niemiec i tak opisuje to, co działo się po tej stronie frontu: A jak wojna była, to na takiej zwyczajnej szkolnej tablicy mieliśmy sznurkiem i szpilkami zaznaczone: ile było zatopione statków, ile zestrzelonych (samolotów). [...] Jak coś się działo we wsi, to wszystkie dzieci były wyprowadzone przed szkołę, ustawiano je wzdłuż ulicy z wyciągniętą ręką do przodu i musiały śpiewać na cześć Hitlera, (str. 27) Na wielonarodowość Główczyc wpływała obecność robotników przymusowych. Mój mąż był siedem lat ode mnie starszy. Został przywieziony do Główczyc jako robotnik przymusowy, gdy miał 17 lat. Pochodził z Gdyni. (str. 32) 12 Po wojnie w Główczycach pozostała Pani Nowosiełecka, która z pochodzenia była Francuzką. W czasie, gdy się ożeniliśmy, to żyły tu jeszcze dwie Francuzki, mieszkały po drugiej stronie drogi. (str. 34) 0 wyjeździe do Polski z terenów dzisiejszej Litwy opowiada Władysława Kos: Jak otworzyli granicę, to przyszło zapotrzebowanie, że można przyjechać do Polski. A oni nie chcieli nas puścić. [...] Później wysłaliśmy dokumenty, wszystkie kościoły były zamknięte 1 metryków nie było. A trzeba było dziadek, pradziadek do tyłu, żeby udowodnić, że jest się Polakiem, (str. 41) A tata całował ściany naszego domu, tak ciężko mu się wyjeżdżało. Tam pod Wilnem został dom, 5 hektara ziemi, nikt nic nie sprzedał, ja nic tam nie mam i tak to zostało, (str. 42) Pani Władysława pokazuje również różnice obyczajowe i kulturowe pomiędzy mieszkańcami z różnych stron: My przyszliśmy z pracy i mówimy do siostry, że jakie brzydkie te ludzie, jak przeklinają! U nas do żniw to był fartuszek w paseczki, halka biała z koronką szydełkową, kokardkę po-farbowało na niebieski, kartofli się natarło, krochmal się zrobiło, ukrochmalone i poszlim ścinać żyto, że jak się nachylisz, to żeby chłopaki widzieli, że czysta bielizna. A tu? Spodnie noszą, chłopki przeklinają, u nas w spodniach nigdy nie chodzili! (str. 43) Wszystkie wspomnienia napisane są naturalnym językiem rozmówców z zachowaniem elementów gwary. Czytając odnosiłam wrażenie, że toczę rozmowy z tymi ludźmi. Większa niż zwykle czcionka druku ułatwia czytanie słabiej widzącym. Publikacja jest ważna jako źródło wiedzy o historii tych ziem i zamieszkujących ją ludzi. Jeszcze większe znaczenie ma proces jej powstawania, który stwarza sytuacje sprzyjające integracji, pogłębianiu relacji międzyludzkich, budowaniu tożsamości lokalnej. Recenzowała Beata Pawłowicz 13 Julianna Butwin (z d. Szmajda) „W czasie świąt było zawsze wesoło. Chodziliśmy z opłatkiem po sąsiadach. Gotowano groch z kapustą, kaszę, pierogi, ciasto. Choinka była mała, wisiała przy suficie”. Urodziłam się 2 lutego 1933 roku w miejscowości Kotłowacz, powiat Radom, województwo kieleckie (teraz mazowieckie), w parafii Sienno. Mieliśmy mały murowany dom i małe gospodarstwo. Moi bracia chodzili pracować do innych gospodarzy. Mój ojciec stawiał piece, tak zarabiał na życie. Był bardzo religijny. Ojciec zdecydował, że wszyscy wyjedziemy na Ziemie Odzyskane. Do szkoły chodziłam przez 6 lat do miejscowości Sienno. Początek wojny. Pamiętam pierwszy dzień wojny, bałam się, mówiłam do siostry: „Chodź do lasu uzbierać trujące jagody”. Pierwszy dzień wojny - Niemcy przyjechali do wsi. Ojciec z nami poszedł do sąsiadów, bo mieli duży dom i wydawało się bezpieczniej. Niemcy bardzo strzelali i pamiętam też bombardowanie. Jak strzelali w innej wiosce, to u nas szyby w oknach jazgotały. Ojciec mówił, że mamy spać w ubraniach, aby można było uciekać. Później było spokojnie. Niemcy w szkole zrobili magazyn. W lesie mieli bunkry i piwnice. Jeńcy ukraińscy przychodzili do nas po mleko, jajka i mama mi kazała, żebym poszła po te garnki z jedzeniem dla nich. Poszłam z koleżanką i widziałam te bunkry, a oni dali nam cukierków, takie twarde. Na motorze Teresa Gardzielewska (Krajewska) z córką Basią. Główczyce, Osiedle, rok 1959 fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 14 Prace przy kładzeniu asfaltu - u góry Kazimierz Kardaś fot. z albumu Janiny Kardaś Wtedy do szkoły nie chodziliśmy, a później, jak się trochę uspokoiło, to okrężną drogą. Oni długo mieszkali w tym lesie. Chłopcy później chodzili do lasu i zbierali granaty. Pamiętam, jak niektóre wybuchały i raniły, zabijały. W lesie było bardzo dużo amunicji. Były też tam takie kule, w których były białe jedwabne chusteczki. Kobiety z nich szyły bluzki. Pamiętam, jak ukryłam się w kartoflach, jak jechali Niemcy. Sąsiad przyszedł do nas i powiedział, żeby tata nie szedł kopać okopów, bo zabierają do Niemiec na roboty. Jak miałam 8-9 lat, przyjechali Niemcy i zabrali nas do miejscowości Dębowe Pole, gdzie budowano okopy. Wycinano drzewa, a my nosiliśmy gałęzie. Niemcy dawali mi do mycia menażki. Mówiłam do mamy, że nie będę tym Szwabom myć, ale mama mnie przekonała, że lepiej myć menażki. Chodziłam i myłam. W czasie wojny mężczyźni nie spali w domach, bo Niemcy przyjeżdżali i zabierali ich do roboty. Pojechał mojej siostry mąż, ale już nie wrócił, chociaż oni tam mieli w miarę dobrze, bo dostawali jedzenie. Na początku pisał po polsku, później po niemiecku. Jak miałam 12 lat, to chodziłam ziemniaki kopać, na wykopki, to ciężka praca była. Święta. W czasie świąt było zawsze wesoło. Chodziliśmy z opłatkiem po sąsiadach. Gotowano groch z kapustą, kaszę, pierogi, ciasto. Choinka była mała, wisiała przy suficie. Moja siostra ubierała obrusy, robiła koronę z jodły, fajnie było. Nie pamiętam, czy były prezenty. Jak dostałam piłkę, to się cieszyłam. Kolędnicy chodzili po 15 Stanisław Szmajda (trzeci od lewej w środkowym rzędzie) w wojsku fot. z albumu Marii Smuragi Teresa Gardzielewska (Krajewska) z małą Basią w wózku i p. Krajewski. Główczyce, Osiedle, rok 1956 fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 16 wsi, poprzebierani: diabeł, anioł, śmierć i inne. Jak mama kupiła na targu cukierki, to wtedy było święto. Lalki szyliśmy ze szmatek. Bawiliśmy się w ciuciubabkę. Zaś w Wielkanoc chodziliśmy do sąsiadów, oblewaliśmy ich wodą, dostawaliśmy pisanki. W sylwestra malowano okna, nam to nawet snopek siana ustawiono do okna. Nie było telewizorów ani światła, to schodzili się wszyscy i opowiadali bajki, lampy karbidowe palili i opowiadali różne historie i straszyli. Do Ziem Odzyskanych. Ojciec stwierdził, że na Ziemiach Odzyskanych będzie lepiej, lepsze ziemie i mieszkania. Tam każdy miał kawałeczek ziemi, a tu - więcej. My musieliśmy ziemię, którą tu otrzymaliśmy, spłacać, a jak ktoś ze Wschodu przyjechał, to za darmo dostawali. Jechaliśmy 2 tygodnie towarowym pociągiem, w wagonach mieliśmy i krowę, i konie, i kury. Pociąg zatrzymał się w Toruniu, długo staliśmy. Przyjechaliśmy do Potęgowa. Rodzice przyjechali w 1946 roku jesienią, ja z siostrą i szwagrem oraz dwójką młodszych sióstr przyjechaliśmy w kwietniu 1947. Jeszcze chodziłam tam do szkoły przez las 3 km, a potem to takie śniegi spadły, że ledwie czubki świerków było widać. Rodzice dostali dom w Warblinie, kilka rodzin w jednym domu, studnia, obory. To taki dawny folwark poniemiecki. Tu przyjechało 13 rodzin z Kieleckiego, więc wszystko podzielili między te rodziny, ziemię podzielili. My pierwsi przyjechaliśmy, to jeszcze Niemcy byli. W 1949 roku wszyscy musieli opuścić te domy, bo zrobili z tego PGR i moi rodzice musieli sobie szukać nowego mieszkania - wylądowali w Klęcinie, a teściowie w Radosławiu. Ja zostałam w Warblinie w opuszczonym gospodarstwie, co już je mieli wcześniej trzej inni Polacy. Tu już nic po Niemcach Klęcinko. Wykopki - od lewej: p. Śniegula, NN, NN, NN, p. Ściubeł, p. Twardowska, p. Kardaś, dziecko - Halina Kardaś. Lata 60. fot. z albumu Janiny Kardaś 17 Dzieci podczas zabawy na śniegu. Główczyce, Osiedle, rok 1960 fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej nie zostało, ale były takie miejsca, gdzie mieli i gary, i pierzyny, i meble. Za mąż wyszłam, jak miałam 16 lat, biednie było, mąż do lasu chodził pracować. Z mężem tu mieszkaliśmy po sąsiedzku, chociaż pochodziliśmy z jednej okolicy w Kieleckiem, to tam się nie znaliśmy. Ślub wzięliśmy 17 kwietnia 1949 roku w Główczycach, ksiądz Gołąbek nam udzielał. Chleb piekliśmy raz w tygodniu, w jednym piecu wiele rodzin, każdy swój chleb, ale w jednym piecu. Tata zdunem był, ale jak wziął duże gospodarstwo, to już tak nie robił, bardziej na roli. Życie na wsi. Na zabawy chodziliśmy z Warblina do Klęcina przez las, zawsze nas zapraszali. Jak jechaliśmy na Wigilię do rodziców, saniami po śniegu, to było bajecznie. Mój brat grał na harmonii, rodziną się bawiliśmy, sąsiedzi też przychodzili. We wsi, w szkole w Warblinie były zabawy, choinkę robili, ostatki - to cała wioska przychodziła. Tam była szkoła 4-klasowa, dzieci robiły przedstawienia, była taka duża sala. Na zabawy przychodzili zarówno Polacy i Niemcy, bawili się wspólnie. W 1946-47 roku wyjeżdżali. Pamiętam, jak stali przy ulicy z pakunkami i czekali na pojazd, który zabierze ich do Niemiec. Do Główczyc chodziliśmy pieszo do kościoła, prawie 4 kilometry z Warblina. Tu inaczej wtedy stały ławki, na środku były -przejścia przez środek nie było. Jeszcze mój ojciec i Zych układali posadzkę z tego, co było, dlatego jedna kostka taka, druga taka. Schodów pod górę nie było, tylko takie śliskie kamienie, dopiero jak ksiądz Bujal-ski przyszedł, to zrobili. Wkoło kościoła był cmentarz, same nagrobki, aż po sam kościół, teraz już wszystko zlikwidowane. Do miasta szedł autobus raz na dzień, w Warblinie autobus się nie zatrzymywał, to trzeba było gonić do Szczypkowic lub Główczyc. Jeździła taka buda, „bonanza” ją nazywali, a potem samochód z przyczep ką. 18 Sklep w Główczycach, dział papierniczo-pasmanteryjny. Michał Niedzieluk, NN i Teresa Gardzielewska robią remanent fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Prace przy kładzeniu asfaltu - na pierwszym planie Kazimierz Kardaś fot. z albumu Janiny Kardaś 19 Helena i Zdzisław Iwankowie „Skierowano nas do Będziechowa ze starostwa. Ojciec pracował w starostwie i tam był na jakimś biurze. Nie było trudności żadnych, bo na wioskach nikogo nie było. No to do Będziechowa - i był wójtem na 9 wiosek”. Zdzisław Iwanek Urodziłem się 24 września 1932 roku w Skolem. Dokładnie to mieszkaliśmy w kaszarniach, to jest już Tel-nia Wyżna. A to jest razem połączone ze Skolem. Tylko Skole to było miasteczko, a Telnia Wyżna to były fabryki, tartaki, jak w Krydlach. I od nas dalej już były same lasy, z 75 kilometrów samych lasów do granicy węgiersko-austriackiej. Tak że dalej już nie było żadnych wiosek, tylko osady robotnicze, chłopskie tych, co przy zrębach robili. Z jednej strony Stryj, z drugiej był Drohobycz, z trzeciej zaś Lwów. Koło Lwowa było miasto Halicz, to pamiętam. A Skole w całości pamiętam, jak było zabudowane. Wygląd Skolego. W Skolem to było tak. Nic nie było ogrodzone, ale blisko granica była, ze Skolego trzeba było pod górę podjechać. W tamtych stronach to były śniegi, w górach, bośmy w wąwozie mieszkali. Most był, a pod mostem pociągi. I dalej stały nowe budynki, co baron budował. Myśmy mieszkali w kaszarniach, były dwie kaszarnie. Było około 20 rodzin, to był parter. Szkoła stała pomiędzy kaszarnia- mi, a do szkoły miałem może 200 metrów. Czerwony budynek, schodkami się podchodziło. Moja rodzina. Ojciec pracował jako kierowca takim samochodem, co z tyłu drzewo woził, a mama jako pomocnica kuchenna w domu. Później, jak Niemcy przyszli, to dalej normalnie woził, firma była Grydla i on miał samochody, nie pamiętam jakie, bo byłem mały chłopak. To był benzyniak, ZIS-5 nazywali go, kiedyś takie rosyjskie wojsko miało. ZIŁ-y mniejsze i zis piat' większy. Przerobili je potem na holzgaz. Jak jechał i zabrakło mu gazu, to stawał w lesie, bo wszędzie lasy były, naładował drzewa do środka, gazu narobił i dalej jechał. W gazecie pisało, że tak wymordowali też część Polaków. Z wojny pamiętam, jak zabrali chłopaka, co przez pola uciekał, i wszystkich Polaków zapędzili do kościoła, związali ręce, podpalili. To pod Skolem było, ale nie w samym Skolem, tylko jak jechał do Stryja. Między Stryjem a Skolem jakaś wioska była. W 1941 może w 1942 roku. Później, jak Rosjanie przyszli, ojciec był więźniem. A wcześniej mojego wujka Rosjanie wywieźli do Katynia i tam zgładzili. Teścia siostra wyszła za mąż za wojsko- Zalaski pod Ustką, 1954 rok. Bronisława Zawisza i Jan Zawisza otoczeni dziećmi. U góry od lewej stoją: Leokadia Fur mańska (Zawisza), Jadwiga Zawisza, Irena Zawisza, Helena Iwanek fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków wego oficera. Zabrali go i ślad po nim zaginął. Nawet bali się go odszukać, upomnieć. Biczak się nazywał. Wywóz do łagru. Krzyknął jeden z żandarmów „fynf minut” do pociągu, tego wagonu, z całą rodziną. Mama opowiadała, że wcześniej przez sześć tygodni byli w lesie, ale teściowa w piwnicy wykopała dołek, miała kuferek ze złotem i tego złota ze sobą nie wzięła, tylko zakopali w piwnicy. Tutaj bomby waliły, a teściowa nie mogła tego przeżyć, że wszystko zostało, miała złota sporo. I teściu poszedł, tylko dołek został, a biżuterii już nie było. Rodzina wiedziała, gdzie zakopane, i zanim poszedł teściu, to już nie było. Wywozili do bydlęcego wagonu, starszy i młody, zamknęli drzwi na hak, żołnierz pilnował, jak nas wieźli. A gdzie by się załatwić - to w rogu była dziura, kobiety i mężczyźni. Ponad 40 osób w jednym wagonie. A spali to na takich pryczach, co chyba wojsko miało, na dole, później deski i na górze na piętrówce. W takim pomieszczeniu aż tyle ludzi. Jak jeden 21 chciał się obrócić, to wszystkich musiał budzić, żeby się odwrócić na drugą stronę. Jak nas pociągiem wieźli, raz na dwa dni dali jeść i to śledzie, żeby prędzej się człowiek wykończył. Jak chciał się załatwić do ustępu, to strażnik pilnował z karabinem. To było tak jesienią 1943. W stronę Węgier. Hrebelów, Łaboczne i później już granica. A z tej strony, jak drogą, to było tak: Korostowo, Huta, później Tuholka i Żupanie, a Żupanie to było przy granicy węgierskiej. To było od granicy może z kilometr. Lagier wyzwolili Rosjanie. Później, jak UPA przyszła, to było, że jeżeli miał mąż żonę Polkę, to musiał ją zabić, a jak nie, to obydwoje ginęli. Albo odwrotnie, ona musiała męża Polaka. Na własne oczy widziałem, jak mordowali. Do wujka, do mamy brata, on był nadleśniczym na Hucie, ze Lwowa przyjeżdżali na wczasy, nazywali to letniska. Kiedyś tacy nadleśniczy to mieli majątki. Dosyć bogaty, był inżynierem. No i złapali ich na drodze. Zatrzymali i mówią „wysiadać”. Ja tego akurat nie widziałem. Za to, że nie zamordował żony, obcięli język, wydłubali oczy i zamordowali. Przyjazd do Polski. Żeśmy mieszkali u takiej Węgierki i ojciec miał zezwolenie, żeby mógł przekraczać granice. Dostaliśmy parę koni, nie tylko my, ale trzech braci ojca. To dostali wszyscy. Przez Węgry, część Jugosławii do Tita [przywódca Jugosławii] musiał ojciec jechać, żeby podpisać, by przejść przez granicę. Z Jugosławii do Rzeszowa, w Rzeszowie te konie sprzedali i na pociąg do Gdańska. Chcieli nas osiedlić w Gdańsku na jakieś trzy miesiące. W Gdańsku jeszcze była wojna, strzelanina. Jeszcze gdzieniegdzie się bronili Niemcy. To było na pewno w 1945. 3 maja żeśmy przyjechali do Słupska, jeszcze się wojna nie skończyła. Dwo- Występy w pałacu u barona w Skolem w 1915 roku. W środku z przodu siedzi Wiktoria Iwanek (Rogulska) fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków 22 Sianokosy, lata 60. Helena Iwanek powozi, na wozie Iwona i Wiesława Iwanek fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków rzec był zajęty przez Rosjan, jeszcze - jak pamiętam, chyba między sobą rozmawiali - gdzieniegdzie się esesmani bronili. Zamieszkaliśmy na Dworcowej, kiedyś tam pogotowie było, a z boku jest teraz jakaś przychodnia. To kiedyś był PUR [Państwowy Urząd Repatriacyjny], tylko trzy rodziny mieszkały. A żywiliśmy się w szkółce - to była milicyjna szkółka. Ja zapadłem na chorobę, sparaliżowany, wykończony byłem, obydwie nogi - i jeszcze szpitala nie było. I chyba pierwszy pacjent ja miałem być, na deskach doktor mnie badał na Obrońców Wybrzeża w tym szpitalu. I powiedział ojcu: „Panie Iwanek, jeśli ma pan jakieś możliwości, to żeby do Ameryki po lekarstwa, bo inaczej to nie da rady nic”. Wypisał receptę, przysłali to, co powiedział. Mama mnie niosła nad ten stawek, który tam jeszcze jest koło szkółki, na ławki, mogłem tam pod siebie zrobić. To z choroby, wycieńczenia. Skierowano nas do Będziechowa ze starostwa. Ojciec pracował w starostwie i tam był na jakimś biurze. Nie było trudności żadnych, bo na wioskach nikogo nie było. No to do Będziechowa - i był wójtem na 9 wiosek. Trochę tych rzeczy, co były po-wywożone, to przywieźli. W 1946 roku żeśmy się wprowadzili do pałacu w Choć-mirówku. Jak wjeżdżamy pod górę do Będziechowa, to z tej strony był pałac, jeszcze ten pałac pamiętam, jak Rosjanie spalili. Prosto, jak jechać na Drzeżewo, w 1946 ten pałac został spalony, to był idealny pałac. Jak tam wszedłeś, to nie wiadomo, w którym miejscu są drzwi. Same lustra. W pałacu trochę Rosjanie, trochę spółdzielnia produkcyjna. W piwnicy za czasów tego von Hansteina była kuchnia, gotowali. Dalej była winda, to wszystko win- 23 dą do góry. Piece, wszystko przetrzebione było, ściany, podłogi. Później kołchoz był, ludzie tutaj pracowali, były biura, tu były obory. Tak wszystko spustoszyli, że nie było co zbierać. Teraz nie tak dawno do zięcia mówią, że oni wiedzą, mają jakieś plany, gdzie jest skarb schowany, że mu połowę z tego dadzą. A zięć mówi: a co ja tam z nimi będę gadał - i wcale nie chciał. Tu już było przetrzepane wszystko. Kiedyś godzina 8 rano - policja zajeżdża. Gdzieś złapali w olsztyńskim złodziei, którzy napadali na kościoły i na pałace. W pałacach marmury i inne rzeczy kradli - czy oni u nas byli? Był ktoś taki. Wnuczka rąbała drzewo, ale oni nie zajeżdżali. Ale mają wyszczególnione w komputerze, że w Choćmi-rówku też zajeżdżali. I policja jeździła, dzień w dzień, nawet dwa razy dziennie. No, ale nie było nikogo. A ludzie myślą, że tu coś jest, ale nic nie ma. Tylko jak żeśmy malowali, to stare gazety były różne. Oni tapety kładli na gazety. Ojciec był wtedy wójtem, miał pod sobą posterunkowych, milicję. I tym Niemcom, którzy chcieli wyjechać do Niemiec, musiał podpisywać taką przepustkę. Na zgrupowaniach stawiali ich po dziesięć rodzin. Zanim do Słupska dojechali, byli już obrabowani. Stąd niektórzy byli tacy, wiedzieli, obrabowali. Ale później ojciec dawał obstawę, dwóch milicjantów. Z piwnicy Rosjanie dwa samochody pełne wina zabrali. Później jeszcze niektóre rzeczy się zachowały, ludzie chodzili i brali. Gmina była tam, gdzie kiedyś szkoła, na całym dole. Była tam milicja, no i gmina, Choćmirówko. Wesele Iwony Jarząb (Iwanek) i Zdzisława Jarząba - 14 sierpnia 1977 roku. Od lewej: NN, Stanisław Szmajda, p. Czyżewski fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków 24 Zbieranie stonki ziemniaczanej, lata 50. fot. z albumu Barbary Chyły która obejmowała: Rumsko, Siodłonie, Drzeżewo, Choćmirówko, Choćmirowo, nie wiem, czy już Zoruchowo było. A później łączyli, zrobili gromadzką radę w Żel-kowie, potem ojciec wójtem przestał być, zwolnili go. No i później kołchoz, przedszkole. Zrobili magazyny, to mieszkaliśmy na dole, teraz mieszka tam Szymański. Dzieje pałacu w Choćmirówku. W pałacu w Choćmirówku obornik koński stał, bo tu konie trzymali. W 1946 pałac był zdewastowany. Dlatego mówiłem, że wcześniej, zanim ojciec nie wyremontował, to mieszkaliśmy w Będziechowie. Już Rosjan tutaj nie było, jak żeśmy przyjechali. Jeszcze mieszkała właścicielka von Hanstein. Starsza miała na imię Mari, taka w okularach, a druga Annę i miała dziecko 8- czy 7-miesięczne. Bardzo miłe były. Kiedyś ktoś opisywał, że von Hanstein, jak Rosjanie tutaj tory zrywali, to ich do pracy brali - nieprawda. Mężczyźni sami byli przy torach, tych kobiet nie brali. I ona wyjechała bez paczek, w drewniakach. Tak że nie mogła majątku zabrać ze sobą. A ten Ansau był u nas tu, bo pochodził z Do-minka, tam jego rodowy był pałac. On nikogo nie miał, to nikt nie rości sobie do tego prawa, bo niektórzy mówią, że wrócą, bo dokumenty mają w Niemczech. Oni nie mieli. Tych dwoje dzieci zostało otrute. Kiedyś zięć mówił, że gdzieś w parku zostali w dywan zakręceni i pochowani. I ojciec tej von Hanstein, i jego żona wrócili do Polski, w Nowej Wsi Lęborskiej ich pochowali. Do nas bardzo dużo Niemców przyjeżdżało, teraz już nie - ze trzy lata już nie przyjeżdżają. My umiemy oboje po niemiecku, więc oni nie mają problemu, by tutaj się z kimś porozumieć. Mało to, przyjeżdżają ci, co pracowali u von Hansteina i nam wszystko mówią o tamtych czasach. Na- 25 Równo, żniwa w gospodarstwie Marii i Jana Smuragów. Na wozie Jan Smuraga fot. z albumu Marii Sm u ragi wet von Hanstein też był tutaj u nas. Jak wrócił z Francji, to miał już 80 lat. On sobie przywiózł tłumaczy, żeby porozumieć się. A ja się nie przyznawałem, że umiem, może coś wypowie, gdzieś coś schowane albo coś. Mówił, że własnoręcznie korni nek budował, że miał rogi, bardzo duże, piękne rogi, z jego inicjałami, podpisane von Hanstein i ile kilogramów ważyły, kiedy upolował. Bardzo chciał te rogi. No i dlaczego miałbym mu nie dać? Musiałem oświadczenie takie napisać. Ci Niemcy, co przyjeżdżali do nas, mówili, że miał wielkie problemy w Warszawie z ocleniem, że dużo pieniędzy zapłacił, ale przewiózł. I mówił nam, że na przyszły rok przyjedzie na pewno i będzie spał tu, na tej wersalce. Ale nie doczekał, umarł. Po dzień dzisiejszy przyjeżdżają koledzy jego z Niemiec. Ja po niemiecku rozmawiał, nikt by nie rozpoznał, czyja Polak, czy Niemiec. Bar- dzo często przyjeżdżali, tylko teraz myślę, że się zestarzeli. Albo kiedyś mieli jakąś dotację do tych autobusów, bo jak się wysunął autobus koło stawu, to wszyscy tu. Jeszcze czasem przyjeżdżają rodziny. Szkoła po wojnie. Początkowo zacząłem chodzić do szkoły do Żelkowa. Nas w tej szkole w Żelkowie było siedmiu. Nie pamiętam, jak się nazywała nauczycielka. Teraz mieszka tam Huciński, tam szkoła była. No i później do Słupska. W Słupsku przez jeden rok, to były takie przyspieszone dwa lata. I tak bez przerwy w Słupsku - prawie 15 lat poza domem. Tak że ja znam życie i pod stołem, i na stole. Zostałem felczerem. Jak tylko szkołę zawiązywali, to nas było wtedy 125, pamiętam dokładnie, a zdawało 86 czy 87. Później nas wysyłali po wioskach. Ja najczęściej zawiązywałem ośrodki. Wtedy mieli duże 26 uprawnienia ci felczerzy, mogli dawać zwolnienia na 9 dni. Oprócz recepty na narkotyki, której nie wolno nam było pisać. A na te inne to można. Życie po wojnie. Byłem w Żelkowie w ośrodku zdrowia. Będziechowo, Drzeżewo, Żel-kowo, Zgojewo, Żoruchowo, a całym szefem tych felczerów był Jatrzak, felczer też. On miał Damnicę, to wszystko moi koledzy, Lachowski to mój kolega ginekolog, do jednej szkoły chodziliśmy. Teraz lekarz to ma samochód, a nam dali rower i trzeba było jeździć rowerem. Teraz odmówi, nie przyjmie, a przedtem odmówić nie można było choremu. Wszystkie zabiegi przechodziliśmy, położnictwo, ginekologię, ale porodu nie wolno było nam odebrać. Wtedy dawaliśmy pytanie lekarzom: „Panie doktorze, jesteśmy na ośrodku, co mamy robić z taką pacjentką, która przyjechała rodzić, wody odeszły - co robić? Zostawić?”. „Odebrać”. „No, ale panie doktorze, nam nie wolno odebrać porodu”. „Tak robić, żeby było dobrze”. Przecież ja dwa porody odebrałem. Nie było nawet mowy o tym, żeby zostawić. Później, w 1957 ojciec podupadł całkowicie, to zostałem tutaj, na gospodarstwie. Nie narzekam, trzeba było pracować. Jak to się mówi: „bez pracy nie ma kołaczy”. Trzeba było robić i koniec. Później zostawiłem zawód felczera, trzeba było wtedy już na studia iść, Mierzejewski szedł. Na początku ta felczerska szkoła wystarczyła, a później to już nie starczyło. Trochę podpadłem sekretarzowi partii. Tutaj Piotrowski był przewodniczącym i my bardzo dobrze żyli, dobry był, ale był jego kumpel ubowiec, kiedyś go zwolnili z powiatowej rady, bo jakiś leń czy co. Powiedział do mnie: „Iwanek, będziesz żałował”. Dawali mi punkt w powiecie bytowskim. Ale jak to się mówi, świat tam deskami zabity. To zrezygnowałem całkowicie. Ale on powiedział tak: oni jeszcze przyjdą cie- bie prosić. No i przychodzili jeszcze przez ładnych parę lat. Helena Iwanek Dzieciństwo. Urodziłam się 27 maja 1937 roku w Kieleckiem, w Końskim. Tam u nas była bardzo wielka partyzantka, bili się jak cholera. Moja mama mnie zabrała do Niemiec, taką małą dziewczynkę, 5 lat. Pamiętam, jak Niemcy spędzili mężczyzn na taką długą ulicę do krzyżówek i mówili, że wszystkich wystrzelają. Ale nadjechał samochód z miasta i nie zastrzelili ich. Moja mama dostała jakąś przepustkę od Niemca, przyjechała po mnie i mnie za- Choćmirówko, 14 sierpnia 1955 roku. W sukni ślubnej Helena Iwanek (Banasik) fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków 27 brała. To się nazywało Soldin, Myślibórz -coś takiego. Mama moja się bała, kiedy ją zabrali do Niemiec do roboty. Mamę, siostrę i brata. Każdego gdzie indziej. Myśmy bardzo długo wracali końmi z Niemiec. Przyjechaliśmy i nasz dom był spalony. Niedawno spalony, bo jeszcze były czarne belki. Wszystko spalone. Też pamiętam, jak dzieci przyleciały ze wsi, zaczęły kwitnący bez łamać, bo to było w maju, a moja mama zaczęła płakać i mówi: „Nie łamcie, tylko tyle mi zostało”. Mama nie mogła tego przeżyć, mieliśmy ładny dom, a to wszystko Niemcy spalili. W 1945 roku wróciliśmy. Myśmy byli w Niemczech chyba ze trzy lata i później, jak już wszyscy Polacy wyjeżdżali, to ktoś dał mamie konia, ktoś inny drugiego konia i myśmy tak wracali. Pamiętam, jak czołgi ruskie po Niemcach jeździli, po trupach, ta krew była taka rozjeżdżona. Pamiętam, jak jechaliśmy wo- zem, a prowadzili jeńców, wojsko niemieckie. No i powiedzieli chyba im komendę, że mogą się rozejść. Na polach była jeszcze brukiew i oni się rzucili do tej zmarzniętej brukwi, bo to śnieg jeszcze był, zimno było. Takie rzeczy pamiętam trochę. Pamiętam, jak w Szczecinie trzeba było przejechać na polską stronę, wielki most był zbombardowany, ale pół stało. Trzy miesiące wracaliśmy. Do nas, do Końskiego, gdzie wszystko było spalone. Tam jeszcze rodzina była, ziemia została, na fundamentach się pobudowali. Mówili, że się z nami policzą, ale jak Pan Bóg nie widział, tak i ja nie widziałam, i więcej tam nie pojechałam. Ziemie Odzyskane. Dużo wróciło z tych Niemiec i wszyscy jechali też na ziemie zachodnie. No i mama tu przyjechała, wielką gospodarkę wzięła, brat tam pomagał. Później siostra wróciła, też była w Niemczech, gdy założyli kołchozy. Sio- Choćmirówko, 1954 rok. Mały Marek Rogulski karmi ptactwo fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków 28 Józef Gardzielewski powozi saniami fot. z albumu Krystyny Wielgus stra się bała, uciekła na Śląsk, a mama się zapisała do kołchozów. Ale później, po 1956 to rozwiązali. Po prostu wszystko rozwalali. Każdy zabierał swoje maszyny, krowy, tak tutaj było. Jak my przyjechaliśmy, to tam były jeszcze trzy siostry niemieckie, panny. Byliśmy dwa tygodnie w Słupsku i potem tutaj. Pamiętam, w Słupsku, na tej ulicy, co szkółka milicyjna była, mieszkaliśmy. Do PUR-u chodziliśmy po żywność, tam PUR był, gdzie szkółka milicyjna, i tam były towary dla ludzi. Ludzie mieli karty i tam chodziło się jeść, bo nic nie było w tym mieście. Jak przyjechałam do Zalasek, to szkołę otwierałam. Myśmy sprzątali, siano było w klasach, ale teraz ta szkoła jest przepiękna. Teraz jeszcze salę gimnastyczną wybudowali. Jedna klasa była pełna maszyn do szycia. I nauczycielka, taka starsza panna, zawsze siadała na tym. Nie wiem, może nas ze siedmiu było i otwieraliśmy szkołę. W Zalaskach jest piękna szkoła, poniemiecka, ale naprawdę ładna. Małżeństwo. W 1946 chyba byliśmy już w Zalaskach. Ja mieszkałam w Zalaskach, a on pracował jako felczer medycyny, to wtedy takie szkoły były. Myśmy się tam poznali, ja wyszłam za niego i przyszłam tutaj. Miłe wspomnienia, ale były to czasy ciężkie jeszcze. Tam nie było jak teraz, że można się rozmachnąć z weselem. Trzeba było pracować, żeby coś mieć. Grabież po wojnie. Rosjanie mieli takie samochody ZIS piat'. Ile zboża, ile wszystkiego do Ustki wywozili, jak mieszkałam w Zalaskach, to się w głowie nie mieści. Oni nie mieli spichlerza, tylko sypali zboże jak kopce kartofli i tą wierzchnią skorupę odciągali, a środek był dobry i zabierali. Krowy całą ulicą pędzili na wagony. Szyny też wszystkie pozabierali, a ludzie drzewo spalili. Jechał tak jakby ciągnik z hakiem i te tregle łamało, a resztę to Niemcy, jeńcy, rozkręcali, na samochód i w stronę Łeby na statek. Później. Rosjan nie było, nikogo, tylko komendantura. Bo tu zboża były i inne rzeczy - ta komendantura wszystko rozdzielała. Osiedlali się tutaj różni, najwięcej z Białostockiego, z różnych terenów. Dużo wyjechało, wymarło. Moi koledzy z tam- 29 tych stron jeszcze żyją. Jeden w Słupsku, a drugi w Ustce, starszy ode mnie 3 lata. Ojciec dobrze gospodarzył, ale trzeba było zrobić kołchozy, a nie było okazji, żeby przymusić ojca, to go zrobili kułakiem. Przez dwa tygodnie czy miesiąc Warszawę odbudowywał i go wypuścili. Przyjechały tu dwa ciągniki z 4 przyczepami i zaczęli zabierać. Zostawili dwa metry zboża, a resztę wszystko zabrali. A traktorzyści posłuchali ojca i poprzebijali opony w przyczepie: „Jutro przywieziemy, jak zrobimy”. To było w sobotę. Jak wracali, to zajechali do gospody w Damnie. Ojciec mówi: „Kto w gospodzie jest - stawiam”. I stawiał. I tak dosyć dobrze wypili, parę groszy tylko przywiózł. Na drugi dzień ojciec słucha radio - wymiana pieniądza, tak że na tym nie stracił. Teściu taki był, że starał się do domu: było pianino, był szafkowy zegar, meble z białej brzozy. Wszystko zabrali do powiatowej rady i tylko papierek dali, że zabrali. Rok był 1946-47. Dużo takich rzeczy wartościowych zabrali. Życie na wsi. Raz ojciec przywiózł trzydziestkę spirytusu, bimbru. Jak chciał Rusek wypić, to przyprowadzał konia, krowę i za litr spirytusu sprzedawał. Tego konia czy krowę jak przyprowadził z jakiegoś PGR-u, to trzeba tego samego dnia wyprowadzić i oddać, bo tak: on przyprowadził w dzień, a w nocy przysyłał drugiego, żeby odebrał. Jak już przyszedł - to nie ma. Co sobotę mieliśmy na sali zabawę, było koło gospodyń. Ludzie przychodzili, pięknie było, naprawdę. A teraz się wszystko zamknęło, tylko telewizor. Po zabawie mieliśmy jakiś dochód z organizacji imprezy. Każda z nas przed zabawą do fryzjera, nowa sukienka. Każdy miał przydzielone, ten w drzwiach, ten w bufecie i porządek był. Bić się też bili, nie powiem, że się nie bili, ale milicja zawsze jak trzeba, to była. Mało tego: dokopiny, domłó-ciny, żniwa czy co, wszędzie zawsze był jakiś poczęstunek, nieraz tak na polu, ogórki ze słoika. W słoiku też jakieś mielone czy coś było. Napracowaliśmy się bardzo. „Krzyżaków” grali o 11 w nocy, dostałam bilety, bo znajomy dał. Kino objazdowe było w Żelkowie. Kartofle zbieraliśmy, ale prędko uwijaliśmy się, bo każdy wynajmował sobie ludzi, musiał zarobić na tych ludzi. I wszyscy do Żelkowa, nie to że samochodami, na pieszo. Ale taka jakaś chęć życia była. Taka solidarność. Ludzie byli jeden drugiemu naprawdę dobrzy. Jak ktoś zachorował, jak mój sąsiad, to wszyscyśmy poszli, kartofle wyzbierali, a dzisiaj? Taki jeden tutaj woził brukiew. Gdzieś go ktoś podpatrzył, że on kopie kartofle, i okradli go. Miał trochę złota, bo jak jechał z Rosji, to ukrył. On przyszedł do mnie z tego pola z płaczem - ja kopiec okrywałam - żebym dzwoniła na milicję. Mówił, że jego ten i ten okradł. Ja się bałam, bo to jednak trochę bandziory były. Ale poszłam do telefonu, niech się dzieje, co chce. W końcu też trzeba kogoś pożałować. Milicji się najechało, że się w głowie nie mieści. Złapali ich zaraz, tych złodziei. Już tego jednego żona ze złotym zegarkiem jechała w pociągu - i w pociągu ją złapali. A dziś. Choćmirówko było kiedyś dużo większe. Dużo ludzi wyjechało. My jesteśmy tu najstarsi. Najlepiej się czujemy w gminie Główczyce. Bo należeliśmy do Gardny, należeliśmy do Żelkowa, ale Główczyce - nie powiem, ja dzisiaj jestem starsza, już dawno na emeryturze, ale jak pójdę do gminy, to, naprawdę, zawsze mnie dobrze przyjmą. 30 Choćmirówko w 1961 roku: Helena Iwanek z małą Wiesią Iwanek, obok z rowerem Iwona Iwanek fot. z albumu Heleny i Zdzisława Iwanków Prace polowe, PGR Cecenowo, 1949 lub 1950 rok fot. z albumu Barbary Chyły 31 Maria Komarczewska „W naszym domu się nie przelewało, ale na wykształcenie córek musiało nam starczyć pieniędzy”. ,3 ędzie dobrze” powtarza często z uśmiechem na twarzy Maria Komarczewska, stulatka z Główczyc. Według jej córek ten optymistyczny stosunek do życia mamy był i jest jej znakiem rozpoznawczym. Właściwie nie wiadomo, skąd ten życiowy optymizm się wziął. Może z daty urodzenia, bo na świat przyszła czerwca 1911 roku w dużej wsi Podemszczyzna koło Lubaczowa, choć wtedy jeszcze nie obchodzono Dnia Dziecka. A może odziedziczyła go w genach, bo w jej rodzinie ceniono śmiech i zabawę. Tak przynajmniej wspomina czas tuż po I wojnie światowej, gdy beztrosko bawiła się z siostrą Ireną oraz braćmi Kornelem i Stefanem. Szkoła w Wielkiej Wsi fot. z albumu Marii Terefenko 32 Klasa Szkoły Podstawowej około 1975 roku, wychowawczyni Halina Pereniec, w pierwszej ławce od lewej: Jolanta Cholewa, Edyta Wawrzyńska, Beata Terefenko, w drugiej ławce od lewej: Anna Purzycka, Bożena Cur, Mariola Woźniak, w trzeciej ławce od lewej: Antoni Rek, Grażyna Rogalska, Krzysztof Skwarczyński, Sławomir Omyła fot. z albumu Marioli Barny Szkoła. Moi rodzice cenili wykształcenie i uważali, że nie tylko synowie, ale i córki powinny zdobyć praktyczny zawód. Dlatego po szkole podstawowej - podobnie jak moja siostra Irena - trafiłam do seminarium nauczycielskiego dla dziewcząt, które w Jaworowie prowadziły siostry ba-zylianki. Mieszkałyśmy w internacie. Nosiłyśmy mundurki. Atmosfera była dość surowa, ale edukacja stała na wysokim poziomie. Byłyśmy przygotowane do roli nauczycielek w klasach l-IV. Nauczyłam się także haftować, co później bardzo się przydało, gdy prowadziłam zajęcia z prac ręcznych. Jeszcze po dziewięćdziesiątce znakomicie radziłam sobie z haftem. Po maturze jako młoda nauczycielka rozpoczęłam pracę w rodzinnej wsi, mieszkając jeszcze z rodzicami. Nie pamiętam, ile wtedy zarabiałam, ale pensja nie była zbyt wysoka. Starczało na utrzymanie i podstawowe potrzeby. Wtedy właśnie zako- chałam się w Teodozym, a w 1932 roku byłam już mężatką. Dwa lata później przyszła na świat nasza pierworodna córka Daria. Wtedy mieszkaliśmy już samodzielnie w solidnym murowanym domu w Hoczwi w Bieszczadach, gdzie mąż gospodarzył, a ja w 1939 roku zaczęłam prowadzić małą wiejską szkołę. Tam w łączonych klasach uczyłam dzieci od I do IV klasy. Tuż przed wojną, w 1939 roku urodziła się nasza druga córka, Lidia. Wojna. Choć w czasie okupacji radzieckiej, a potem niemieckiej życie nie było łatwe, to jednak nigdzie z Hoczwi nie uciekaliśmy. W naszej piwnicy chronili się mieszkańcy wsi, gdy zaczynały się strzelaniny albo gdy banderowcy grasowali po okolicy. To był bardzo niespokojny teren. Walki z bandami U PA trwały nawet po wojnie. Dokładnie pamiętamy dzień, kiedy zabito generała Karola Świerczewskie- 33 Apel na boisku szkolnym w Główczycach. Na pierwszym planie nauczyciel Ryszard Kuza, za nim Bożena Graj fot. z albumu Ryszarda Kuzy Matura w szkole średniej w Główczycach. Skład komisji egzaminacyjnej, od lewej: p. Piórkowska, p. Kowalska, Krystyna Zamelska, Ryszard Kuza fot. z albumu Ryszarda Kuzy 34 Kiermasz książek w 1950 roku fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej go, bo Daria biegała wtedy z siostrą po wsi, gdy przez Hoczew wieziono jego ciało. Gdy komuniści realizowali akcję „Wisła”, nasza rodzina zdecydowała się wyjechać na Ziemie Odzyskane, dlatego wsiedliśmy do pociągu, który jechał na zachód. Do tej pory pamiętam klatkę z kurami, którą zaczepiliśmy na zewnątrz pociągu. Niestety w Gnieźnie ktoś nam ją ukradł. Na dodatek w Okonku po prostu wyrzucono nas z pociągu. Ostatecznie wylądowaliśmy we wsi Mokre Glinki koło Lotynia, gdzie zajęliśmy dom bez dachu, bo tylko taki został wolny. Zatrudniłam się w miejscowej szkole jako nauczycielka, dostałam także kawałek pola, który cała nasza rodzina obrabiała. Główczyce. W naszym domu się nie przelewało, ale na wykształcenie córek musiało nam starczyć pieniędzy. Młodsza Lidia wybrała zawód nauczycielki, a Daria chciała zostać farmaceutką. Jako że Daria nie zapisała się do Związku Młodzieży Pol- skiej w liceum, miała problemy z dostaniem się na wymarzone studia. To właśnie Daria pierwsza osiadła w Główczycach pod Słupskiem, przyjmując pracę w dawnej poniemieckiej aptece z dużym mieszkaniem i przydomowym ogrodem. Ja dołączyłam do niej później i w latach od 1959 do 1974 byłam nauczycielką w miejscowej szkole podstawowej. Potem jeszcze przez pewien czas dorabiałam w bibliotece. Bardzo lubiłam pracę z dziećmi i z przyjemnością chodziłam do pracy w szkole. To była wielka przyjemność, gdy widziało się, jak się rozwijają i przyswajają sobie nowe umiejętności. W moje setne urodziny w szkole podstawowej w Główczycach zorganizowano spotkanie przy kawie, wtedy też rozpoznałam wszystkich moich dawnych uczniów. To było dla mnie bardzo ważne wydarzenie. Tekst na podstawie artykułu z „Głosu Pomorza” z 17 czerwca 2011 roku: Zbigniew Marecki, „Z uśmiechem idzie przez życie” 35 Nauczycielka p. Łączek (Chyła), w pierwszym rzędzie od lewej: Danuta Babińska, Wiesława Lompert, Danuta Krajewska, p. Kiedrowska, p. Szota, w drugim rzędzie od lewej: Dionizy Pietrzak, Mirosław Wilga, NN, NN, NN, Helena Makarska, w trzecim rzędzie od lewej: p. Kiedrowski, NN, Wojciech Woźniak, Waldemar Kowalski, Mirosław Lipowski, NN, w ostatnim rzędzie: Krzysztof Kraśnicki, Andrzej Kinas, Cezary Szewczak, p. Szota, NN fot. z albumu Krystyny Lipowskiej Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku: transparent niosą od prawej Wiesława Wilga (Wojewódka) i Teresa Szamal (Mazur), następnie od prawej: Małgorzata Szara, Maria Stencel, Maria Stefanowska, druga od lewej Barbara Kozieł (Zydyk) fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP92-A-3 36 Grupa rowerzystów. Główczyce, ul. Kościuszki, 1 Maja 1950 roku. Od lewej, za chłopcem: Elżbieta Tomaka (Nowak) fot. z albumu Genowefy Krajewskiej Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Plac przed bankiem, młodzież szkolna w strojach historycznych. Trzymająca wieniec, w wianku Teresa Śpiewak, za nią Barbara Lachowska (Jankowska), w lewo od nich NN i Marta Piórkowska fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-C-3 37 Eugenia Kosińska „W 1946 roku wydali dokumenty, kto był narodowości polskiej, dali konserw i na powrót do kraju. Jak ktoś nie wiedział, gdzie jego rodzina, to przydzielali w konkretne miejsce, dawali mieszkanie i pracę”. Urodziłam się 18 lutego 1927 roku w Koszewicach na Wileńszyźnie, w miejscowości Ilia. Tu mieliśmy gospodarstwo - miałam dwóch braci i jedną siostrę. W 1939 roku napadli na nasz kraj Rosjanie, a już w 1940 roku zaczęli wywozić bogatych gospodarzy na Sybir. Rosyjskie rodziny zaczęły zajmować ich majątki. Jak na te tereny weszli Niemcy, to zaczęli pokazywać swoje rządy i swoje prawa, szczególnie w stosunku do Żydów. Okupacja. Chodziłam do niemieckiej szkoły. Pracowałam też w polowym niemieckim szpitalu w liii jako pomoc. Jak trzeba było z kuchni przynieść jakieś duże dzbany czy posiłki, to pomagałam. Gdy rannych przywozili z frontu, to do tego szpitala. Jednego razu, jak szłam z koleżanką do szkoły, zobaczyłyśmy, jak niemieccy żandarmi z psami na smyczach gonią Żydów. Bardzo wielu ich gnali, a tych żandarmów tylko pięciu było. Ci Żydzi mieli tylko małe pakunki na ręce, nic więcej. Zagnali ich do stodoły. Niedaleko stała ogromna drewniana stodoła pośród łąk, taka pańska stodoła. Pakunki kazali im na kupę zwalić, zagnali ich do stodoły, zamknęli drzwi. Oblali tę stodołę czymś palącym się i pod- palili. Krzyk i pisk był ogromny. Wszystko spaliło się w ciągu jednego dnia. Wzięli potem kilku chłopców kilkunastoletnich, dali im widły i kazali przewracać te ciała na drugą stronę. Z wierzchu byli spaleni, ale pod spodem jeszcze się ruszali. To tych ze spodu Niemcy znowu oblali benzyną i znowu podpalili. Widok był przerażający, a smród okropny, odczuwalny jeszcze ze dwa miesiące na tym miejscu. Nie spalili tylko fachowców: szewców, aptekarzy, lekarzy, oni zostali wybrani wcześniej i przeżyli. W 1943 roku Ruscy pogonili Niemców i wprowadzili swoje rządy. Niemcy, jak wiedzieli, że nie ma już odwrotu, to podpalali wszystko. Wszystko co najlepsze podpalali: w kościele była amunicja, to podpalili kościół, aż się dach zawalił. W nocy tych Żydów, co się uchowali z pierwszego pogromu, wszystkich zabili, wszystkich. Zesłanie. Poszłam wtedy do szkoły ruskiej. Uczyłam się na nauczycielkę. Było jeszcze parę tygodni i miałabym ukończoną szkołę. Uczono nas, jak pracować z dziećmi. Długo nie pochodziłam - w czerwcu przyszła do szkoły ruska milicja, wszystkich zagnali na salę. Jak ojciec przyszedł i przyniósł mi jedzenie, to go też nie puści- 38 Szkoła w Główczycach, uczniowie i nauczyciele na boisku szkolnym fot. z albumu Bogusława Chyły li. Potem nas wszystkich zabrali do Moło-deczna na stację, tu nas z tatą rozdzielili. Następnie wieźli nas przez Kijów, tam bardzo Niemcy bombardowali, więc cofnęli pociąg i powieźli nas w stronę Moskwy. Nieraz cały dzień lub dwa staliśmy w le-sie, czekaliśmy. Nie wypuszczali nas, cały czas byliśmy zamknięci w wagonie. Jechaliśmy miesiąc, w wagonie tylko słomą pościelone i dziura do załatwiania się, aż dojechaliśmy do miejscowości Pierwouralsk. Tam w zimie śniegi wielkie i mróz okropny. Pracowaliśmy w fabryce produkującej sprzęt wojenny, robili miny i tym podobne. Ja robiłam rury, wkładało się je do maszyny, ustawiało się wszystko, przycisk naciskało i kolejna. Potem numery nabijałam na rurze. Było nas bardzo dużo, wielu umierało z mrozu i głodu. Jedliśmy kapustę i kromeczkę chleba, zupę rzadką, jak przywieźli. Czasami, wracając z pracy, kupowaliśmy żyto sprzedawane na szklanki, zalewaliśmy wodą i tak jedliśmy. Braliśmy też obiórki z kartofli, suszyli te łupiny i jedli jak chrupki. Mieszkaliśmy w salach po 9 osób. Pamiętam, jak jedna z dziewczyn, Ania Michalcewicz z Ośmiany koło Wilna, została oskarżona, że śpiewała o Stalinie nieodpowiednią piosenkę: „Przyszedł Stalin na mogiłę Lenina, nogami zaczął tupać i śpiewać. Stawaj towariszcz Lenin, komunizm padł”. Została skazana na 5 lat ciężkiej pracy, chociaż mówili, że jak się przyzna, to ją wypuszczą. Ona tej piosenki nie śpiewała, tylko z majstra sobie żartowała, on ją specjalnie zgłosił. Po dwóch miesiącach przesłuchania, wycieńczona, w końcu się przyznała, ale jednak ją skazali i zabrali. 39 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Trybuna honorowa, od lewej stoją: p. Kalaur, p. Kadowski, Jan Świder, Anna Czarnowska, Józef Pawelczyk fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-C-4 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Grupa strażaków, od prawej w pierwszym rzędzie: Józef Fidor, Władysław Kraśnicki, Bogdan Śpiewak, za nim od lewej: Józef Śpiewak, Jan Wojciechowski fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-A-5 40 Po wojnie. W 1946 roku wydali dokumenty, kto był narodowości polskiej, dali konserw i na powrót do kraju. Jak ktoś nie wiedział, gdzie jego rodzina, to przydzielali w konkretne miejsce, dawali mieszkanie i pracę. Przywieźli nas do Poznania, przeszliśmy przez PUR, wziął mnie gospodarz, trochę pracowałam w Konarzewie, 2 lata. Potem w Bydgoszczy jako niania u państwa Gawlaków, którzy mieli fabrykę cukierków. To byli bardzo dobrzy ludzie, bardzo się ze sobą zżyliśmy i bardzo chcieli, bym została z nimi i tam się ożeniła. W Bydgoszczy dowiedziałam się, że mój brat Michał Starodub mieszka w Klęcinie i tu przyjechałam w 1949 roku. Zapoznałam Stanisława Kosińskiego i w 1950 roku wyszłam za mąż. W 1952 roku poszliśmy na gospodarkę, spłacaliśmy ją przez 30 lat w ramach podatku. Gospodarzyliśmy do 1985 roku, kiedy przepisaliśmy ją synowi. Mąż zmarł w 1992 roku. Teraz mam emeryturę i jestem kombatantką - moi rodzice, bracia i siostry zmarli, została jedna siostra i ja. No i moje kochane dzieci, z którymi mi się dobrze żyje. Budynek przy ul. Podgórnej w Główczycach. Przed wojną był tam sklep - drogeria należąca do p. Pieper. Po wojnie należał do GS Główczyce - sklep papierniczy, sprzedawcą była p. Krajewska (Ewalt); później sklep elektryczny, w którym sprzedawała Nina Polnik, a w latach 70. sklep spożywczy, sprzedawca Teresa Fir. Obecnie w tym miejscu jest „Gościniec Staropolski” fot. z albumu Jerzego Rusinka 41 Henryk Kowalski (opowiada Waldemar Kowalski) ur. 1916 w Ujmie Wielkiej „Zaczęli przyjeżdżać osadnicy. Ojciec był dobrze zorganizowany, miał wykształcenie. Przydzielono mu rolę sołtysa. Miał poważanie, również u tych Niemców, co tam jeszcze mieszkali”. Dzieje przodków. Historię rodzinną zacznę od mojego dziadka Hermana Augusta Beckera. Dziadek przyszedł do Friedrichshof, czyli obecnego Gorzysławia, na początku lat dwudziestych XX wieku, jak jeszcze Gorzysław był drewniany. Przywędrowali, jak zaczęli budować domy junkierskie. Ziemię dostawali prawie za darmo, za to musieli później spłacić ją w produktach, dostarczać na przykład zboże czy zwierzęta. Tu na świat przyszły dzieci, moja mama miała czworo rodzeństwa. Miejscowość liczyła około 20 domów, ale było dużo dzieci, które chodziły do szkoły w Szczypkowicach. Powstał pomysł, aby w Gorzysławiu wybudować szkołę. Materiały zgromadzono, ale przyszedł okres rządów Hitlera i funduszy na budowę szkoły zabrakło. Zgromadzone pieniądze wykorzystano na bruk, na drogi w górnej części Gorzysławia. Dom mojej mamy budowali również bracia, jednego przy budowie przysypał piasek, ale uratowali go. Wojna. Gdy przyszedł okres wojny, do Gorzysławia przybyli jeńcy. Tu zaczyna się historia mojego ojca Henryka Kowalskiego. Był on strzelcem konnym (8 Pułk Strzelców Konnych - garnizon Chełmno). Dostał się do niewoli w Borach Tucholskich, a jako jeniec został przewieziony najpierw do Kołobrzegu, potem do Czarnego i następnie do Izbicy - na majątek. 1939 rok, Henryk Kowalski podczas niewoli w majątku w Izbicy fot. z albumu Waldemara Kowalskiego 42 Zesłańcy sybirscy, 1939 rok. Czwarty od lewej Edmund Kowalski fot. z albumu Marii Terefenko Na zimę został przewieziony do pałacu w Wykosowie, na wiosnę zaś został przydzielony do bauerów (rolników). Mój tato z Wykosowa trafił na gospodarstwo w Go-rzysławiu, do mojego dziadka. Pierwsze spotkanie moich rodziców wyglądało tak: mój tata czekał na podwórku na polecenie od dziadka, tzn. przyszłego dziadka i teścia. Moja mama wracała z pola koniem, wierzchem, na oklep, jechała bez siodła, tylko wodze. U nich wszyscy blondyni i niebieskoocy, mój tata czarne oczy, wysoki. Jak zajechała na podwórko i zobaczyła go, stał w łachmanach jak to jeniec (jak go zobaczyła, to się wystraszyła). Spadła z konia twarzą w błoto, cała umorusana. Tato złapał konia i dziadek zobaczył, że zna się na koniach, i zdobył jego zaufanie. To było pierwsze spotkanie mojego ojca z mamą. Nie tylko ojciec tam był. Praktycznie do każdego gospodarstwa przydzielano jeńców wojennych i robotników przymusowych. W Gorzysławiu jest figurka Matki Boskiej, postawiona po wojnie w parku. W tym parku spotykali się jeńcy, żeby sobie pogadać, popalić papierosy, mieli czas dla siebie. Zawsze mieli też harmoszkę, były pieśni patriotyczne, hymn Polski, potem pieśni frywolne. Był tam na miejscu również pewien młody 14-15-Ietni Ukrainiec, który trafił do gospodarstwa tam, gdzie mój ojciec. Ale długo nie był, bo bał się zbliżającego frontu i Sowietów, no i uciekł. Jeńcy byli młodzi i „matka natura” zaczęła działać. Zaczęły się między jeńcami a Niemkami romanse, nie tylko z pannami, ale również z mężatkami, ich mężowie na wojnie. 43 Dom rodziny Kowalskich w Ujmie Wielkiej, Kujawy, 1919 rok fot. z albumu Marii Terefenko Mój ojciec dostał broń od swojego bauera i kłusował. Poznał się on, że był dobrym strzelcem. Niemcy polubili Polaków też z tego powodu. Była obowiązkowa dostawa dla wojska niemieckiego, a co udało się ukryć, to trzeba było szybko zabić i uporządkować. Niemcy byli bardzo strachliwi. Dlatego tymi sprawami zajmowali się Polacy. Moja mama opowiadała, że nie wiadomo kiedy, a rano była już schowana kiełbasa. Robili to po cichu. Wszyscy Niemcy musieli uczyć się wiedzy i ogłady w obcym domu, bo rodzice wychodzili z założenia, że w domu rodzinnym niewiele więcej się nauczy, bo zna to wszystko już od dziecka. Mama poszła na majątek do Szczypkowic. Jak o romansie mojej mamy się dowiedział dziadek, to wysłał ją do Prus Wschodnich, do rodziny, aby ją ochronić. Przed zbliża- jącym się frontem, pod koniec wojny mama wróciła do domu. W Gorzysławiu mieszkał esesman związany z partią faszystowską. Robił jakieś machlojki z pieniędzmi i wysłali go na wschód, na Ukrainę. Jak przyjeżdżał do domu, to przynosił różne informacje, wtedy oni już wiedzieli, że z ludzi robiono mydło. To później ludzie bali się kupować w sklepie mydło. Ojciec opowiadał historię jeńca, któremu było bardzo źle u gospodarzy i ojciec postanowił mu pomóc w ucieczce, a na drugi dzień przyszedł ten Niemiec do ojca, bo widział ich wieczorem, jak rozmawiali. Wywiązała się bójka, Niemiec okładał mojego ojca „naszelnikiem”, takim grubym pasem. W którymś momencie wypadła mu broń, między nich, chciał chwycić tą broń, ale na szczęście przyszedł dziadek. Wziął tego esesmana za fraki i wyrzucił go z gospodarstwa. Rodzina mojego dziadka obroniła swojego Polaka. Wcześniej dzia- 44 Park w Gorzysławiu, 1928 rok, żona Henryka Kowalskiego Meta Becker (z białym kołnierzem) z rodzeństwem. Opis z tyłu zdjęcia: Fryc, Erna, Meta, Max i Hyl-dazd Becker fot. z albumu Waldemara Kowalskiego Szczypkowice: Danuta Nowak (Sitkowska), Genowefa Sitkowska (Omyła), Marian Sitkowski, Franciszek Zim-nowoda oraz Eugeniusz Sitkowski (dziecko) fot. z albumu Waldemara Kowalskiego Żniwa w Szczypkowicach, lata 60., rodzina Zimnowodów (Bron isława i Franciszek z dziećmi) oraz rodzina Sitkowskich (Genowefa i Marian z dziećmi) fot. z albumu Niny Kowalskiej 45 fot. z albumu Marii Terefenko Szczypkowice, 1957 rok, klasa V fot. z albumu Waldemara Kowalskiego 46 Rok 1943 lub 1944, w środku Henryk Kowalski, w białym garniturze Michał Cholewa fot. z albumu Waldemara Kowalskiego dek był sołtysem, znał się na prawie, wiedział, co wolno, a co nie. Front. W rodzinie mojej mamy było dwóch braci i dwie siostry. Starsza była mężatką, mąż był na froncie wschodnim. Jeden z braci też był na froncie wschodnim, a drugi na zachodnim. Jakby nie patrzeć, ja nie tylko dziadka miałem w wermachcie, ale też i wujków. Jeden uciekł spod Stalingradu, a drugi został zesłany na Sybir, ale udało mu się uciec z niewoli sowieckiej, aż do Rostoku piechotą uciekał. Moment wyzwolenia - pierwsi Niemcy, co uciekli, byli skierowani na Izbicę. Byli rozlokowani w gospodarstwach. Front Chełmno, rok 1939, starszy strzelec konny Henryk Kowalski fot. z albumu Waldemara Kowalskiego ich uprzedził i Sowieci najechali na nich. Mój ojciec i dziadek byli przygotowani, wiedzieli, co robią Sowieci. Moją mamę i ciocie ukryli w stodole. Musieli przygotować specjalny schowek, bo nie zamierzali uciekać. Ruscy jak wpadli, to szukali żołnierzy wermachtu. W domu był również brat mojej mamy, ten, co uciekł spod Stalingradu. Schował się w polu. Sowieci jak nie znaleźli żołnierzy, to zaczęli szukać kobiet. Tak w ogóle to oni znaleźli listę, rejestr uciekinierów. Kto jest w tej grupie, datę urodzenia, skąd pochodzi, wiedzieli, gdzie są kobiety i ich adresy, i tak je znaleźli. Uciekinierki nie miały gdzie się ukryć. Właściciel tej dużej mleczarni, jak zbliżał się front, to otruł rodzinę i sam się zastrzelił, tak się bał Sowietów. Niemcy następnie byli wywożeni z tych terenów, zgromadzili ich wszystkich na placu przy 47 Bronisława Kowalska, 1923 rok fot. z albumu Marii Terefenko Waleria Kowalska, 1923 rok fot. z albumu Marii Terefenko Orszak weselny w Gorzysławiu, około 1950 roku. Na pierwszym planie Henryk i Meta Kowalscy fot. z albumu Marii Terefenko 48 Lato 1939 roku fot. z albumu Marii Terefenko szkole. Cały majątek, który mogli wziąć, musiał się zmieścić w walizkach. Bardzo dużo rzeczy musieli zostawiać, Polacy brali te rzeczy, które po nich zostawały, bo Polacy też przyjechali najczęściej tylko z walizkami. Grupę Niemców wyprowadzono za tory kolejowe w okolice Święciana i tam zostali rozstrzelani, ale nie wiem teraz kto i za co. Była taka historia z Fridą, nie bardzo miała jak się ukryć, miała małe dzieci, a najmłodsza Marysia miała 2-3 miesiące. Wymazała ją i siebie we krwi, położyła się do łóżka. Zobaczyli, że jest tuż po porodzie i ją zostawili. Ale innym nie popuścili. Polce, która była nauczycielką i pracowała u Niemca, też nie. Był to dzień grozy dla kobiet, przykre to było, że wśród Rosjan był Polak i tak samo się zachowywał, szedł wraz z Rosjanami. Mojego ojca namówiono do picia alkoholu z nimi, nie miał powodu, aby się ukrywać, był jeńcem. Namawiali, aby wstąpił do armii sowieckiej i razem dalej iść na Berlin. Ale mój ojciec wiedział, co robili Sowieci. Mieszkał na Kujawach i słyszał o wojnie. Była awantura i musiał się ukryć. Sowieci odeszli i życie zaczęło wracać do normy. Po wojnie. Zaczęli przyjeżdżać osadnicy. Ojciec był dobrze zorganizowany, miał wykształcenie. Przydzielono mu rolę sołtysa. Miał poważanie, również u tych Niemców, co tam jeszcze mieszkali. Dziadek był sam, dzieci wyjechały do Niemiec. Została tylko moja mama. Wraz z osadnikami przyszli szabrownicy. Ze Szczypkowic przyszło trzech i zachodzili do domów, nawet gdy byli jeszcze Niemcy. Zakładali na rękach opaski biało--czerwone i dokonywali rabunków. W końcu wszyscy mieli dość tych rabunków, poskarżyli się Rosjanom, którzy stacjonowali w Szczypkowicach. Poklepali ich i skończyły się rabunki. Mój ojciec zajął gospodarstwo po tym esesmanie Faifene, było to duże gospodarstwo, dom był dwurodzinny. Druga połowa była wolna, sprowadził więc tutaj swojego brata, a z bratem przyjechała siostra. Tak że był już ze swoim rodzeństwem. Jako sołtys miał też problemy, bo musiał oddawać maszyny rolnicze, ale wiedział, jak je transportują, więc nie dał z Gorzy-sławia żadnej maszyny. Działała wtedy PPS i PPR. Lawirował między przewodniczącymi i uruchomił maszyny. Ze zbożem do młyna jeździł do Główczyc, gdzie były trzy młyny - aby kobiety mogły przy okazji zrobić zakupy. Były to czasy obowiązkowych dostaw. Z Gorzysławia do Główczyc wyprowadził się w latach sześćdziesiątych. Ojciec odkupił gospodarstwo po Kaczmarkiewiczach. 49 Żniwa w Szczypkowicach, lata 60., od lewej stoją: Genowefa Sitkowska (Omyła), Teresa Świętorecka (Zimnowoda), Marian Sitkowski, Danuta Nowak (Sitkowska), Bronisława Zimnowoda (Omyła) i Franciszek Zimnowoda fot. z albumu Niny Kowalskiej Gorzysław, 1946 rok. Wanda Żółć z koleżankami fot. z albumu Marii Terefenko 50 Przyjazd osadników, około roku 1957, rodziny: Sitkowskich, Zimnowodow i Omyłow. Przy przeprowadzce pomagali Konstanty Milczarek oraz p. Tarka fot. z albumu Waldemara Kowalskiego Szkoła Podstawowa w Szczypkowicach, 1957 rok, klasa III fot. z albumu Waldemara Kowalskiego 51 Szczypkowice, na ciągniku Jozef Nowak fot. z albumu Waldemara Kowalskiego Kujawy, 1928 rok. W górnym rzędzie, trzeci od lewej Edmund Kowalski, piąty od lewej Henryk Kowalski fot. z albumu Marii Terefenko 52 Mój brat urodził się w 1946 roku, a była wtedy wielka plaga myszy. Dopadł je tyfus i szybko zniknęły. Mój ojciec zachorował i był w krytycznym stanie. Zawołano księdza, aby udzielił ślubu, żeby mój brat nie był nieślubnym dzieckiem, a mama byłaby wtedy wdową. Ojca namaścił, po księdzu przyszła pielęgniarka, która miała mocne leki. Stracił częściowo słuch, ale wyzdrowiał - odtąd trzeba było do niego głośno mówić. W Główczycach zamieszkaliśmy w tym charakterystycznym domu, na którym jest napis od ulicy niebieską farbą „Zdrastwuj sowietskij sojuz” i była też namalowana armata. Napis namalował Kacke - ostatni burmistrz Główczyc. On był tylko rok burmistrzem. Później swoje nazwisko przerobił na Kiedrowski i wyjechał następnie do Niemiec. Baliśmy się to zdrapać - szorowaliśmy, farba zeszła, ale napis pozostał. Pierwsze wrażenie z Główczyc, że to duże gospodarstwo - poprzedni właściciel zrezygnował z niego. Gospodarstwo budował Plaines, a potem zarządzał nim Hecke -długi czas utrzymywaliśmy kontakt z tymi Niemcami, którzy później odwiedzali nas w Główczycach. Knut Hecke opowiadał nam o Główczycach i o szkole, do której chodzili, a następnie dojeżdżali pociągiem do szkoły w Słupsku. Byli dumni, że mogli dojeżdżać do gimnazjum do Słupska. Tata był w Gorzysławiu wcześniej sołtysem i radnym, potem jak przyjechał do Główczyc, to już nie chciał się angażować, bo to zajmowało za dużo czasu. Gdy do Gorzysławia przyjeżdżali w odwiedziny ze Szczypkowic, był zwyczaj picia ciepłego wina z sałatką, w gościnie. Jak się spotykano, np. u Żółciów, to Sylwester Żółć czytał na głos książki, recytował wiersze utrzymane w duchu patriotycznym. Żniwa w Szczypkowicach w latach 60., od lewej: Danuta Nowak (Sitkowska), Franciszek Zimnowoda, Marian Sit-kowski, Genowefa Sitkowska (Omyła), dzieci Eugeniusz Sitkowski i Zdzisław Zimnowoda fot. z albumu Niny Kowalskiej 53 Urodziłem się 6 listopada 1939 roku, mieszkaliśmy w Grudziądzu, a potem przeprowadziliśmy się kilometr za Grudziądz, na północ, w stronę rzeki, która nazywa się Osa. Później przeprowadziliśmy się do babci, a stamtąd już tutaj, na tak zwane Ziemie Odzyskane, zachodnie. Mówili: „Pojedziecie na zachód, to tam was Niemcy wypędzą”. Ja sobie sprawy z tego nie zdawałem, ale był tam wujek jeden i drugi i jakoś ich stąd nie wypędzili. Główczyce. Przyjechaliśmy na zachód z rodzicami, przywieźli nas tutaj w 1949 roku. Stamtąd przyjechaliśmy pociągiem do Damnicy, jeden dzień jechaliśmy, potem na furmankę i do Główczyc. Oprócz nas z tamtego rejonu nikt nie jechał tu. Wujek pisał do nas, żeby przygotować wszystko i przyjechać. Przyjechał pierwszy i mówił, jak tu jest. Mówił, że światło jest, a tam, gdzie żeśmy byli, to tylko naftowe lampki z kloszem. Tu było widno, a tam ciemno. Mieliśmy mieszkać razem z Kraśnickim, obok niego. Ale tam miała mieszkać jakaś akuszerka, więc dostaliśmy budynek inny. Nad nami mieszkali Niemcy, Mantajowie. Mieszkali z synem, on w piekarni piekł chleb, był piekarzem Brunon Krajewski „Główna szkolna kara to w kącie stanie. Jak zasłużyłeś, to proszę bardzo. Troszkę czasem nauczyciel pokrzyczał. Ale przeważnie to tak po włosach kręcił, kręcił, że i potem się rozczesać nie szło. Zawsze tak było, on stał, rozmawiał z tobą, a tu kręcił”. z zawodu. Później, w 1953 roku się wyprowadzili. Jeszcze Mantajowa mówi: tam masz domek dla dzieci, a kluczy się do gminy nie oddaje, weź - mówi - i ja wziął te klucze. No, ale później tam potrzebne było mieszkanie komuś i tata oddał te klucze. Mieliśmy sąsiada Żebieckiego. Tak to było. Po wakacjach tu poszedłem do szkoły podstawowej i uczyłem się aż do jej ukończenia. A później nie było pieniędzy, żeby pójść dalej się uczyć. Na trasie do Słupska kursowały, tak jak w starych filmach amerykańskich, Studebakery, co się wchodziło z tyłu, i takie ławki były, na których ludzie siadali. Jak rano pojechali, to dopiero wieczorem przyjechali z powrotem. Cały dzień. Przed wojną w Główczycach to chałupa od chałupy była trochę dalej, bo każdy Niemiec się budował na swoim. Jak tutaj przyjechaliśmy, to radość była wielka, jak siostra poszła do szkoły i ja do szkoły. Tutaj blisko było, a tam 5 kilometrów chodziliśmy do szkoły. Później, już po szkole, miałem taką przerwę, bo młodych do pracy przyjąć nie chcieli, bo to młodociany. No i dostałem w końcu dowód czerwony, a bez niego nie było wolno wejść do knajpy. 54 Szkoła Podstawowa w Główczycach (tzw. stara szkoła), ul. Słupska. Uczniowie piątej klasy, wychowawczyni p. Łapuć. W pierwszym rzędzie od lewej: p. Iwanicki, Józef Makarski, Roman Chyła, Zbigniew Oczachowski, Teresa Olewińska (Czyżewska); rząd drugi, od lewej: Janina Kiedrowska (Mydło), Ryszarda Chmiel, Krystyna Krajewska, Mirosław Kraśnicki, Krystyna Krajewska (Krupa), Bożena Włodarczyk (Krepeć), Barbara Zawieja (Kozłowska); rząd trzeci, od lewej: Kazimierz Oczachowski, p. Partyka, Krystyna Górska (Cieszkowska), Danuta Kozłowska (Walczak), czwarty rząd, od lewej: Wiesław Drużba, NN, Wojciech Kubicki; rząd piąty, od lewej siedzą: Krystyna Jędrzejczyk (Gabryś), Barbara Drużba (Brylowska), stoją od lewej: Tadeusz Orłowski, NN, Stanisław Nastały, p. Bugajski, NN, NN, Józef Łaba fot. z albumu Barbary Brylowskiej Szkoła. W książce o Główczycach jest na zdjęciu ta stara szkoła. Wejście było od strony ulicy Szkolnej i były cztery klasy. Później zagospodarowali ten duży budynek obok, odremontowali, okna i wszystko tam powstawiali. Prawdopodobnie, i tak słyszałem, miały być tam warsztaty cią-gnikowo-samochodowe i internat dla uczniów. Tam miałem chemię i fizykę. Miałem tylko książki, zeszytów nie, i tabliczkę, z przodu był polski, z tyłu rachunki, i rysik. Lekki tornister, bo miałem tylko czytankę i matematykę. Tornister był plastikowy, poniemiecki, siostra wpierw chodziła i ja chodziłem chyba dwa lata. Ten tornister się trzymał, choć był z takiego miękkiego plastiku. Tyle lat się trzymał. Dziecięce zabawy. Była jeszcze w Główczycach duża parowozownia, tam, gdzie obecnie jest GS, i było takie duże koło do przekręcania lokomotyw - chodziliśmy się tam bawić. Kręciliśmy się na tym, to była zabawa, no bo nie było gdzie wyjść. Siostra była w Związku Rzemiosła Polskiego, to mieli na dole w gminie świetlicę z tej strony, ten cały dół, tam nie było wolno wejść, tylko sami starsi, od 13 lat, pętaków tam nie brali, do domu spać kazali. Stał tam stół pingpongowy, gry takie, jak szachy, warcaby i inne. A na zabawę jak poszliśmy, to tylko na boisku. Tak się schodziliśmy, chłopcy tylko, bo dziewczyn było mało, i bawiliśmy 55 Główczyce, procesja Bożego Ciała. Przy baldachimie, pierwszy od prawej Józef Szmajda z Klęcina. Na pierwszym planie p. Raczyńska, właścicielka sklepu przy ul. Kościuszki fot. z albumu Barbary Chyły Procesja wokół kościoła parafialnego pw. św. Piotra i Pawła w Główczycach. Z lampionem Henryk Goliński, niosący baldachim: p. Świtoń i Jan Smuraga, prowadzący księdza: Ignacy Chustak i Józef Śpiewak fot. z albumu Marii Smuragi 56 Główczyce, procesja Bożego Ciała, ksiądz Zygmunt Kęsy, lata 50. fot. z albumu Barbary Chyły się w ganianego, w „walizę”, w podchody. Zawsze po czterech nas było w grupie, trzy grupy, i się ganiali, i trzeba było uciekać szybko. Razem z dziećmi niemieckimi, bo niemiecka szkoła była w Cieminie. Szkoła była mała, dwuoddziałowa, ale uczono sześć klas, a do siódmej klasy trzeba było iść w Główczycach. Chłopców w niej nie było, ale były trzy czy cztery dziewczyny, co przyszły tutaj i tu kończyły siódmą klasę. W Cieminie rozgrywaliśmy mecze z niemieckimi dziećmi, bo tam było boisko. Zwracaliśmy się do siebie po imieniu: Hans, Peter. Miałem kolegę, na imię miał Peter Rozin, rozmawialiśmy po polsku i po niemiecku. Ja mówiłem do niego po polsku, a on do mnie po niemiecku. I tak się Wietrzno, 1954 rok, kurs traktorzystów, za kierownicą Czesław Piepka fot. z albumu Ewy Piepki nauczyłem. Teraz już trochę zapomniałem, ale tak się normalnie gadało. On mieszkał tu, gdzie Gardzielewski teraz mieszka. Przyjaźniliśmy się od 1949 roku, jak tu przyjechałem, aż on wyjechał w 1954 roku. Jak wyjeżdżali, to pakowali przeważnie z łóżek pościel. No i ubrania, bo mebli to nie. Pakowali takie swoje rzeczy osobiste: buty, garnitury, pierzyny. A drugi kolega mieszkał nade mną na osiedlu i nazywał się Kurt Zylke, ale on już nie żyje, był policjantem w Niemczech. Poznaliśmy się na grzybach - pamiętam w 1953 roku burza była, poszliśmy na grzyby, strasznie grzmiało, drzewa poprzewracało, myśmy wyszli sobie na granicę lasu, usiedliśmy, bo w lesie nie wytrzymasz, grzmi i grzmi bez przerwy. A my na tym 57 Helena Zych (Czaja) przed budynkiem Poczty Polskiej w Główczycach, rok 1965 fot. z albumu Heleny Czai polu siedzimy, aby to nie trzasło, jak trzaśnie to koniec. W lesie gorzej jest, strasznie grzmi. Tutaj grzmi, a w lesie podwójnie. Żeśmy zmokli, dwie torby grzybów mieliśmy. Cegielnia była na Święcianie. Kiedyś z kolegą Edkiem Wawrzyńskim, o rok starszym ode mnie, i jeszcze kilku innych chłopców, w tych piecach żeśmy się bawili w chowanego. Tam teraz jest staw, wózki z cegielni zostały zepchnięte do stawu. Jeszcze chyba tam zamulone są. Edek Wawrzyński się schował i uciekał nam. Mówimy: Edek, pokaż, co tam masz -a on znalazł zegarek. Zawinięty gdzieś w zakamarku pieca i jak się bawiliśmy w tym miejscu, Edek znalazł ten zegarek, Nadanie sztandaru ZBoWiD w Główczycach, 1976 rok. Od lewej przy sztandarze: Kazimierz Kwiecień, pierwszy rząd: Kazimierz Drużba, Władysław Orłowski, Henryk Piórkowski, w dalszych rzędach m.in.: Maria Jędrzejczuk, Tadeusz Orłowski, Wanda Chrzanowska (Kochanowska), Stefan Jaskólski - Izbica, p. Kożuch, Antoni Śpiewak, Stanisław Rusiecki fot. z albumu Krystyny Drużby 58 damski. Jakaś z kobiet może bała się i schowała. A teraz żeby ktoś się bawił na szkolnym boisku? Wieczorem nikogo nie ma. Do dziesiątej prawie się było. Nauczyciel przychodził i rozganiał spać: „A lekcje macie odrobione?”. No i wtedy każdy już szedł do domu. Ale każdy odrabiał lekcje. Jak przyszedł ze szkoły, to niektórzy zaraz odrabiali, a niektórzy wieczorem. Kiedyś inna ta młodzież była i przyjemniej było, a teraz nikogo nie ma. Każdy pochowa się po kątach, w domu siedzą. Telewizory mają, internet mają, a człowiek gamoń, bo się nie zna na tym. Wnuczek mówi: dziadek chodź się naucz, a ja nawet za pół roku bym się nie nauczył, a on biegły. Ile to on ma? 9-10 lat i już to jego interesuje. Jak tu przyjechałem, to chodników nie było, tylko obok się chodziło, a ulica była brukowana i krawężniki były kamienne. Paru budynków już nie ma w Główczycach. Na Ciemińskiej stały trzy rozebrane już budynki. Tutaj na Mickiewicza, jak się idzie do góry, to jeden duży, jeden mały budynek, bo tam krawiec był, gdzie teraz RDT (Rolniczy Dom Towarowy) stoi w tym miejscu. Krawiec był tylko tam dalej, u Pana Piórkowskiego, a tu stał taki budynek, co kilka rodzin w nim mieszkało i później go rozebrali, bo zaczął się rozwalać, sypać. Brygada rozebrała z polecenia gminy, bo to zagrażało. Tutaj, gdzie Pan Wartacz mieszkał, była kuźnia. Tu była piekarnia, a tam, gdzie Gardzielewski mieszkał przy Podgórnej, miał Niemiec nazwiskiem Ku-javski. Były dwie piekarnie i trzy młyny: za krzyżówkami w lesie, gdzie mieszka Pan Wielgus, był młyn, który prowadził Pan Szulczewski. Tutaj na krzyżówkach, jak się skręca w dół, to po prawej stronie też był młyn, tam mielił mąkę Pan Nojek, a tu, gdzie mieszka dyrektor Melka, Pan Nieckarz był młynarzem. Tak że były trzy młyny i dzisiaj nie zostało nic, ani jeden. Wszystkie zostały rozebrane. Koleją i autobusem. Kolej zaraz po wojnie zniszczono. Tu, jak mi opowiadał jeden pan, jechała lokomotywa, był wagon i z tyłu z wagonu wystawało takie ramię, taka łapa, która łamała podkłady i ładowała na wagon, i tak zabierali. A gdzie oni je zabierali? Jedni mówili, że na zegarki, było wersji parę. Jak się przeprowadziłem, to te przejazdy jeszcze były parę lat. Dopiero jak planowali asfalt kłaść, to przejazdy zlikwidowali. Pamiętam jeszcze te pierwsze autobusy, które przyjeżdżały do Główczyc, francuskiej marki Chausson. Jak się pojechało do Słupska, elegancko trzy razy dziennie były, rano, w południe i na wieczór. To był 1953-54 rok. Jeździł do Cecenowa i z powrotem, zabierał ludzi do Słupska i o 13 był ze Słupska przyjazd. Znów zabrał i o 18 wieczorem przyjazd. Najgorzej było dla kierowcy, bo ręce ubrudzone, stanął, zepsuł się, to reperował. Niekiedy się do Słupska jechało ponad dwie godziny, jak występowałem w Słupsku - tam miała nasza szkoła takie tańce, koło placu Zwycięstwa stał łukowaty domek z dużą salą. Rosjanie. Rosjanie tu nie stacjonowali, tylko paru ich było na majątku, tam mieli zarządców. Wujek mi opowiadał, że oni sylwestra mieli od 10, bo u nich inny czas, a oni nie czekali. No i zaczęli strzelać, a o 12 zaczęli strzelać Polacy znowu i była bitwa. Ludzie się pochowali. Tam, gdzie kościół, to rkm stał, na posterunku na dachu. Przyjechało NKWD ze Słupska i uciszyli ich, bo ich tak dużo tu nie było. Jednego zastrzelili koło apteki na chodniku, chyba tylko za to, że z bronią szedł. Praca. Później się poszło do pracy, wtedy też klub tutaj powstał. Później powstał 59 Monter Franciszek Chyła. Budynek zakładu fryzjerskiego p. Fiałka. Główczyce, ul. Kościuszki fot. z albumu Barbary Chyły Terminujący na piekarza Wilhelm Biliński, 1950 rok fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej Związek Młodzieży Wiejskiej. Kiedyś był też ZMP - Związek Młodzieży Polskiej, siostra wyjechała na wycieczkę czy do roboty do Otwocka, do Warszawy. Młodzież w ZMP musiała pomóc w odbudowie stolicy. W GOK-u istniał klub na początku lat sześćdziesiątych. Ja jeszcze wtedy pracowałem w brygadzie remontowo-budowlanej w Potęgowie, później przeszliśmy pod Słupsk i te tereny tutaj żeśmy obsługiwali. Kadowski był kierownikiem [klubu], a jego żona była dyrektorką szkoły. Młodzież zorganizowana była. Przychodziło się do klubu, krzesła były, stoliki, telewizor, jakieś filmy się obejrzało, przeważnie na 1 Maja występy. Przyjeżdżali ze Słupska, wozów konnych się nazjeżdżało, bo ciągników z początku nie było dużo. W PGR-ze było 16 par koni, jedna czy dwie pary wołów - jarzma im takie zakładali i w pole. A jak na piwko, to do gospody, tam naprzeciwko. W tym budynku GOK-u wtedy krawiec był, szyli dla każdego, kto coś chciał. Maszyny były i krawcowe, które usługi robiły, i stolarze byli, i mechanicy. Na dole zrobili mały zakład stolarski. Tam robiliśmy wszystkie te rzeczy, które się zepsuły. Reperowaliśmy, sklejaliśmy i na salę z powrotem. Zawsze się coś urwało, to do warsztatu zaraz. Gmina. Pierwsza siedziba gminy była tam, jak się idzie do PGR-u, gdzie Pan Okuniewski mieszka. Później tam było przed- 60 Zdjęcie rodzinne państwa Podolskich, rok 1946 fot. z albumu Marii Smuragi Główczyce, kościół pw. św. Piotra i Pawła. Pierwsza Komunia Święta. Od lewej: ks. Zygmunt Kęsy - proboszcz, ks. Władysław Nawara fot. z albumu Barbary Chyły 61 Józef Kotłowski fot. z albumu Anny i Józefa Kotłowskich Główczyce, uroczyste przekazanie sztandaru ZBoWiD, rok 1976, od lewej na pierwszym planie stoją: Józef Maciej-czuk, Tadeusz Florkowski, Mieczysław Kułakowski (Naczelnik Gminy), Władysław Piórkowski, Władysław Orłowski (trzyma sztandar), Kazimierz Drużba, Henryk Koszewski. Klęczą przed sztandarem od lewej: Waldemar Kochanowski, NN, NN fot. z albumu Krystyny Drużby 62 szkole, następnie mieszkał Pan Rogalski i w końcu rozebrali. Tam stały dwa budynki, jeszcze tam, gdzie była gmina, i drugi stał tam, gdzie ciotka moja mieszkała Jaworska, ale to rozebrali i tylko ten jeden stoi. Na dole było ZMP, a tu mieli świetlicę. Później gmina przeszła tutaj, w GOK-u u góry. Tartak. Tartak stał tam, gdzie budynek Pani Kosiakowej. Na Słupskiej przy tej działce, co jest wolna. Tam była taka maszyna parowa i jeszcze do desek obcinania i dwa wózki do drzewa, a później zabrali gdzieś. To był budynek drewniany, jak ja przyjechałem, to juź nie funkcjonował. Już tylko ta maszyna stała, szyny były, to do obrzynania desek i dwa wózki wąskotorowe. Lina szła z tartaku i z powrotem, zapinało się ten kloc i wtedy szedł trak. Sklepy. Jak ja przyjechałem, to były dwa sklepy. Na Kościuszki, pod „jedynką” tak zwaną, był cały sklep, razem z masarnią. Z przodu był spożywczy, a dalej odzieżowy, były koszule i takie tam rzeczy, garnitury. To prowadziła Pani Koniuszewska z mężem. A drugi sklep był koło tej drewnianej stodoły, koło baru. I była Pani Mierzejewska, sklep prywatny. Wszystko było, bo u prywaciarzy to wszystko było. Aha, i przed gminą był kiosk z cukierkami, po schodkach się wchodziło i takie wąskie drzwi wejściowe. Przerwa była to albo po cukierka, albo po bułki. Tu jeszcze Pani Raczyńska miała sklep prywatny. Ale czy ona prowadziła ten kiosk tutaj? Szkoła. Moim pierwszym kierownikiem w szkole był Pan Łapaj. On miał jedną sztywną nogę, a mieszkał tam, gdzie obecnie mieszka Babiński. Tam mnie ukarał za czereśnie. Taki płot był, czereśnie rosły. Ja po lekcjach wszedłem na murek i parę skubnąłem. Na drugi dzień przyszedł i mówi: „Broniu, ty byłeś wczoraj na moich czereśniach”. „Tak, byłem, parę sobie urwałem”. „No, chociaż się przyznałeś”. Wtedy nic, jak się przyznałem, to nic. Bo tak to chodzą, obrywają, łamią gałęzie, a on gonić nie będzie. Główna szkolna kara to w kącie stanie. Jak zasłużyłeś, to proszę bardzo. Troszkę czasem nauczyciel pokrzyczał. Ale przeważnie to tak po włosach kręcił, kręcił, że i potem się rozczesać nie szło. Zawsze tak było, on stał, rozmawiał z tobą, a tu kręcił. Z tych nauczycieli to - pamiętam - był Muza kierownikiem. Szlagowska Maria, co uczyła ruskiego, Stopikowska - ona zawsze na nas mówiła „stonka ziemniaczana”. Później była Zofia Roczko. Nas w siódmej klasie było 24. Taka zgrana paczka. Każdy miał swój pseudonim. Nauczyciel nie mógł dojść, kto który jest. Dziewczyny: Widelec, Sroczka, bo taka szczupła była. Z chłopaków - pamiętam - moje było Iwan, zawsze byłem Iwan, Krecio był, z Klęcina, każdy miał, tylko to zapomni się, z biegiem czasu się zaciera. Zabawy i tańce. Zabawy były prawie co sobotę w Klęcinie, w Główczycach tu na sali. Ja tutaj za mojego życia spędziłem 15 bali sylwestrowych. Późno brałem ślub i dlatego tak dużo wyszło. Przeważnie orkiestry skądś najmowali i grali. Cyganie byli parę razy, mieszkali u Tomaków, u Kłosów chwilę. Mieszkały trzy czy cztery rodziny. Parę razy był Stefan Nowakowski. Później się wyprowadził do Gdyni, bo został wojskowym. On grał na fortepianie i na saksie. Jak nie potańcówka, to w klubie żeśmy mieli. Kierownik mówi: ja się do was nie wtrącam, tylko po 99 groszy bierzcie, bo za złotówkę będziemy płacić podatek, chłopaki. Kolega, którego już nie ma, na gitarze grał. Świętej pamięci Burzyński też grał tutaj parę razy. I jeszcze ktoś tutaj pogrywał. I śpiewała dziewczyna, Hanka miała na imię. Ona mieszkała 63 Główczyce, prace społeczne przy układaniu chodnika na ul. Szkolnej, rok 1976 lub 1977, od lewej: Henryk Goliński, Kazimierz Drużba fot. z albumu Krystyny Drużby Wolinia, Konstanty Czyżewski, rok 1979 fot. z albumu Heleny Basek tam na końcu, gdzie teraz Cymer ma. Taka szczupła była, wysoka. Hanka. Ona tak lubiła śpiewać. Wypić to można było tylko w gospodzie i „Bonanzie” słynnej. Naprzeciwko Pani Ko-siakowej była pierwsza knajpa. Piwo tam było, wódka z czerwoną kartką w butelkach litrowych z korkiem, no i zakąski. Gospodarz chodził po stolikach i rozlewał, kto go tam zawołał. A gówniarze przez okno obserwowali. Piwo w beczkach było, ale nie aluminiowych tylko drewnianych. Od strony podwórka się wchodziło do piwnicy od Piórkowskiego. Tam chodziło sporo mężczyzn, tak jak zawsze. Później zrobili tą „łokciówkę”, to znaczy stali oparci i pili. Stał tak oparty aż nogi zaczęły mu się uginać. Ja to nie wiem, ta mło- dzież jakaś inna była, weselej było. Przyleciałem za piętnaście dziesiąta, jeszcze otwarte było, piwo sobie piję i setkę chciałem. I mówi: „Ja nie sprzedaję, komendant zakazał”. A komendant to słyszał i mówi: „Temu to wiej. Bo on pije i pójdzie do domu. Z nim nie ma kłopotów. A on może, a wy nie, bo spokojny jest, a wy grandę robicie”. Mając 17 lat, to człowiek nie myślał o knajpie, żeby chodzić tak jak teraz: ci, co mają czerwone dowody, to proszę opuścić, to jest tylko dla starszych. Nawet oranżady nie wypiłeś. Tam, gdzie rozlewnia, była poniemiecka krochmalnia wcześniej. Piwo tam robili dobre, tylko jak przywieźli gdzieś do „Bonanzy”, to później zaczęli chrzcić, jak to mówią, trochę wody zawsze dolewać. A już 64 Stoją od lewej: NN, NN, Zbigniew Oczachowski, Jerzy Janecki, NN, Ryszard Kuza, NN, Kazimierz Woźniak fot. z albumu Marioli Barny Główczyce, baza MBM w 1970 roku. Od lewej stoją: p. Sasak, NN, Stanisław Tabaka, NN, p. Klinkusz, p. Żabiński NN, NN; od lewej klęczą: NN, NN, Władysław Kraśnicki, p. Batura z Izbicy fot. z albumu Mariana Majkrzyka 65 SKR Główczyce w 1969 roku. Marian Majkrzyk naprawia rozrz utnik nawozu fot. z albumu Mariana Majkrzyka Powrót do domu z PGR Skórzyno w 1965 roku. Motocykl prowadzi Jadwiga Klawikowska, za nią Halina Jezierska fot. z albumu Haliny Jezierskiej 66 nie było takie dobre wtedy. Jak byli bardziej podpici, to i do wódki dolewali wody. Piwo to przeważnie przywozili z Elbląga. Ja to mile wspominam, bo to nie to, co teraz, każdy sobie, wieczorem nikogo nie ma. A tu się chodziło wkoło. Światło się świeciło, lampy, to się chodziło do dziesiątej, dwunastej. Nieraz w sobotę nie szło się spać. Ciepło było, to się zawsze robiło taki mały zapasik, mówili: idź, idź, bo knajpę zaraz zamkną. To wzięli pół litra i poszli w krzaki. Nieraz się tak na płotku usiadło i gawędziło. Milej było. Naprawdę. PGR. Na krzyżówkach był kombinat. Państwowe Gospodarstwo Rolne. PGR to był zespół, dużo majątków, te wszystkie wkoło - Cecenowo, Klęcino, Siodłonie, Równo, Rówienko, Skórzyno, Ciemino, Gacę. Tam z tyłu, bo tam bydło było, mieli młode cielaki, te trochę wyrośnięte, na odstawkę tak zwane. W Dargolezie powstała ferma, tam to była męczarnia tych zwierząt. Zdychało tej zwierzyny tam, bo jak rok był paskudny, nie mieli co żreć. Kiszonki nie było. Kilka padło tych cielaków. Ja pracowałem w brygadzie i żeśmy dachy robili. Wichura była, pozrywała i się poprawiało, byłem murarz, tynkarz i dekarz. Pracowałem w tych brygadach cały czas na powietrzu, zima, lato. A przepracowałem 42 lata i nawet nie wiedziałem, tak szybko zleciało. W 1959 roku przyszedłem do pracy 1 lipca. To była brygada remontowo--budowlana Potęgowo. Później przeszło to pod PPO, a tu była siedziba w Główczycach. Tam, gdzie teraz jest Zakład Usług Publicznych. Było kilka zakładów w tym miejscu. Polacy i Niemcy. Tam Ruski produkowali beczki i tutaj naprzeciwko pawilonu było składowisko. Na połowie były beczki i na połowie meble, pełno mebli było: łóżka, stoły, krzesła, kuchnie. To chyba było Niemców, co zdążyli wyjechać, przedtem jeszcze. Mebli aż po sufit było. Kto chciał, materace, nie materace. Oprócz pościeli i pierzyn. Wszystko było, można było sobie wybrać. Tatuś pojechał z wujkiem wozem i przywieźli, raz, drugi i się umeblowało. Ja tam z tymi chłopakami Niemcami dobrze żyłem. Może, jak to mówią, niektórzy się szarpali, bo to zawsze się tak znajdą. A później to się uspokoiło. Na stawie koło młyna, gdzie Melka mieszkał, nie było grobli, tylko cały staw. Tam się jeździło na krach, pływało albo w hokeja grało, jak był dość duży mróz. Polsko-niemiecka drużyna. Milej było, ja tam wolałem chodzić z Niemcami niż z Polakami, niektórzy byli wredni, nieprzyjemni. Mój najlepszy kolega już nie żyje, Olek Blacharczyk. On nas normalnie uczył, nauczyciel mówi: ja wam wytłumaczę, jak będziecie to robić na praktyce. On był dobry matematyk, historyk i chemik, wszystko pamiętał, jaką on pamięć miał, już świętej pamięci. Ale profesorem został. Na drzewie spał, lato było, to w domu nie spał. Kiedyś poszedłem do niego, on mieszkał w Klęcinku, po lewej stronie taki budynek. Teraz tam znajomy mieszka. Poszedłem tam i się pytam tego dziadka: „Gdzie Olek jest?”. „A idź do ogrodu, na drzewie chyba jest, śpi”. Ano faktycznie. „Co ty tu Oluś, kurde?”. „A nie będę w domu spał, jak ciepła noc jest. Dziadek tam chrapie, nie będę spał”. Nauczyciel przyszedł i mówi: „Dzieci, to ja wam wytłumaczę”, a Olek mówi: „To ja wytłumaczę, taak?”. „No to przyjdź, rozwiąż to zadanie”. Kiedyś to nie matematyka, tylko algebra była. „Rozwiąż to”. „A następne jeszcze Pan chce?”. „To ja wyjdę do kancelarii, a ty im wytłumacz”. Parę razy tak było. Później wyprowadził się stąd, skończył studia, dobrze się uczył. Jego siostra przyjechała na grób dziadka, też już starsza, to mówi, że Olek już nie żyje. Drugi 67 kolega z kolei, też z Klęcina, Krecio Star-kowski. Główczyce. Od tamtych czasów Główczyce wypiękniały po prostu, bo teraz ma każdy prywatnie i się stara zrobić, bo to jego. Kiedyś jak ktoś robił w brygadzie, to wstawiali swoim okna i drzwi, podłogi robili. Teraz to się po chodniku chce iść, równiutko, elegancko, tylko zimą gorzej, bo śniegiem zasypie, a tak to fajnie się idzie. Jeździłem po terenie, powiem szczerą prawdę, takiej sali jak w Główczycach, to nie widziałem. I pod Kołobrzegiem byłem, za Koszalinem zaraz i w Sławnie - i nie, takiej sali nie ma i takiej wioski nie ma. Podobną salę widziałem, ale nie taką w zaokrągleniu. Stacja jaka piękna była. Jak się wchodziło po schodkach, z jednej i z drugiej strony barierka była, schodki były. Tylko to mogli komuś sprzedać. Okna narożne były. Tu część i tam część, bardzo ładne. Kluki. Jak do Kluk jechałem, to polskich rodzin było mało, może trzy, cztery. Przeważnie Niemcy. Ja w 1963 roku zwolniłem się z Peperolu i poszedłem do Szczepańskiego, na mistrza kominiarskiego. On miał ten teren, Kluki, Smołdziński Las, Gardno. To tam jeździłem - i same Kirki i Klicki były. Z początku nie mogłem się połapać, który który. Ale później tak jeździłem miesiąc, dwa, trzy, to już wiedziałem, który. Bo to syn, tamten też syn. Ten ma czterech synów, ten trzech. Tam było dużo budynków pod strzechą. Jak się od Główczyc jedzie, za mostem jeszcze stał budynek i dalej stały dwa, ale to wszystko pod strzechą. A to drewniane, to się rozleciało, jak Niemcy wyjechali stamtąd. A z Kluk nie puścili, bo mówią, że są polscy Słowińcy, a później zmieniło się i się okazało, że jednak nie byli, i powypusz-czali wszystkich. Tam rybak był Pietkun, u niego stawialiśmy obórkę z brygadą. Mówimy: „Panie Pietkun, może by pan dał nam łódkę?”. Czterech nas było. A chcemy na te wydmy jechać, przepłynąć. „Dobrze, a czemu nie, proszę bardzo”. „Daleko to?”. „Nie, no widzisz przecież wydmy”. I tak żeśmy popłynęli. Płyniemy, płyniemy, pierun cię wie, brzegu nie widać, daleko. Ale przepłynęliśmy, łódź wciągamy na brzeg, żeby fala nie zabrała, wiosła położyliśmy. Myśmy myśleli, że słychać morze, a tam jeszcze półtora kilometra, jak nie więcej było. Przychodzimy, patrzymy na brzeg, bronami zabronowane, jeden pas szeroki, drugi pas, przerwa i znów drugi pas, a w środkowym pasie końskie kopyta. Czyli straż jeździła. Gdzie żeśmy tu przypłynęli? Jak tu przejść? Ani przeskoczyć! A był u nas taki Duda, on miał 45 numer buta. I mówię: „Panie Duda, idź pan tyłem, tyłem” -i poszedł, a my za nim po tym śladzie. On szedł tyłem, a my przodem. No i przeszliśmy po tym pasie. Nazbieraliśmy bursztynów, takie wielkie były. Nazbierałem w koszulę, zdjąłem, bo ciepło było, zawiązaliśmy rękawy i żeśmy zbierali, a tych małych to było pełno. I teraz z powrotem idziemy. „To teraz my przejdziemy tak, jak żeśmy szli i ty też będziesz szedł tak, jak żeś szedł. Po tych samych śladach”. No i potem, jak się spojrzało na ślady, to tylko jeden szedł. Przypłynęliśmy do brzegu, a on stoi, ten Pan Pietkun: „Patrzcie - mówi - płyniemy. No i jak wam się tam płynęło? Dobrze?”. „Dobrze, ale ile to jezioro ma?”. „A niedużo, tylko 8 km”. „To czemu Pan prędzej nie mówił?”. „To byście tam nie płynęli w ogóle. Dlatego wam nie powiedział”. Aż nas ręce bolały od tego. „Chodźcie do mnie, to dam wam parę ryb”. Na wsi. Pamiętam jeszcze jedno takie zdarzenie, jak ze Słupska kontrola jeździła. A świętej pamięci od Makucha był ministrantem. No i ksiądz taki stary mo- 68 tor miał, na pasek. Jak chciałeś pojechać, to musiałeś zapchnąć wpierw. A stała na krzyżówkach kontrola, zatrzymała go. A on miał 17 lat. „A pan czym jeździ?”. „Motorem!”. Tak patrzą, patrzą. „A jak to zapala?”. „A ja wam zaraz pokażę”. Zszedł i zapchnął, i jak zapalił, tak pojechał. A ja się zacząłem śmiać. I uciekł. Zanim dolecieli do tej EM-ki, pojechał przez krzyżówki. On mieszka tutaj, jak się kończy Dworcowa. No bo nie miał na kopa, tylko na pych. Jak wsiadł, zapalił i pojechał na podwórko, wpadł i koniec, i szukaj wiatru w polu. Ale pytali się, kto coś takiego miał. Obydwóch załatwił wtedy. Spokojniej się żyło. Zdarzały się burdy, bo czasem pod knajpą się bili, ale to starsi, bo młodzież nie. Ta starsza młodzież. Tam to nie podskoczyłeś żadnemu. Nic do gadania nie było. Kolega przyjechał z moich stron i mówi, czy bym się nie przeprowadził tam. A ja mówię: ja młodo wyjechałem, tutaj się z tymi wszystkimi zapoznałem, a ty wyjechałeś w moje strony, założyłeś rodzinę i tam zostałeś. Ja tam mogę przyjechać tylko w odwiedziny. Ale zostać bym nie został. Ja już bym się tam nie zaadaptował. Tu już młodzież wkoło jest znana. Jak miasteczko jest. Uczniowie klasy II Szkoły Podstawowej w Główczycach, rocznika 1960. Nauczycielka Władysława Babińska. W pierwszym rzędzie od lewej: Bogusława Nowosielecka (Babińska), Ewa Świtoń, Jan Stenka, Krystyna Babińska, Anna Gar-dzielewska, Urszula Fuszpaniak; w drugim rzędzie od lewej: Stanisław Chustak, Jan Rybus, Krzysztof Lipowski, Irena Dudek (Stenka), Małgorzata Stenka, Teresa Bryłka; w trzecim rzędzie: Nela Bączek, Alicja Grzenkowicz, Bożena Gar-dzielewska, Anna Gmurowska, NN, Krzysztof Gardzielewski; w rzędzie czwartym: Wiesław Bednarek, Ireneusz Rogalski, Marzena Filipiak (Kidziun), Maria Halczak, Mieczysław Kłobuch; w piątym rzędzie: Zygmunt Skwarczyński, Mirosław Karczewski, NN fot. z albumu Leokadii Skwarczyńskiej-Karolewskiej 69 Irena Ławska „Pracy żadnej nie było, nic nie było, więc ojciec zaraz na transport i przyjechał tutaj na zachód i się w Izbicy osiedlił”. Moi rodzice byli biednymi ludźmi. Przed wojną jeździli na roboty do Niemiec. Przede wszystkim mój ojciec, choć mama też jeździła ze swoim tatą. Mój dziadek był takim werbującym - z Polski zabierał grupę ludzi i jeździli do Niemiec do pracy. Tam moja mama, rocznik 1913, chodziła latem do nie- mieckiej szkoły. A później, jak jesienią wracali do domu, to chodziła do polskiej. Stąd ukończyła trzy klasy polskiej i trzy klasy niemieckiej szkoły. Tak że moja mama bardzo dobrze po niemiecku znała, bardzo ładnie też pisała po niemiecku. Była bardzo zdolna, bardzo dobrze się uczyła. Nawet do tego stopnia, jak opo- Żniwa w latach powojennych fot. z albumu Krystyny Golińskiej 70 Wykopki pod Równem na polu p. Drużby w 1973 roku. Przerwa na posiłek. Od lewej w górę: Andrzej Chustak, Stefania Chustak (Maciejewska), Helena Drużba (Szydłowska), Halina Drużba (Wojewódka), Kazimierz Drużba, Ignacy Chustak fot. z albumu Krystyny Drużby wiadała, że nauczyciele bardzo ją cenili -jak gdzieś wychodzili, to ona pilnowała całej klasy. Początek wojny. Mieszkaliśmy w miejscowości Czajków, powiat Wieluń, a województwa się zmieniają, było to chyba łódzkie w tym czasie. W 1939 roku, jak Niemiec wkroczył do Polski, właśnie mieszkałam koło Wielunia, w rodzinnych stronach, i Niemiec uderzył akurat na Wieluń. W nocy żeśmy się dowiedzieli, że w Wieluniu już jest, a my mieszkaliśmy jakieś 18 km dalej. Uciekaliśmy więc wozami w stronę Warszawy, wszystko uciekało, bo spodziewali się, że tam będzie opór jakiś. Zatrzymaliśmy się na takiej góreczce w lasku, bo to wozami, pieszo, jak kto mógł, tak uciekał. W tym lasku ludzie zbierali się, że dalej pojadą. Opodal zaś mieszkała rodzina mieszana - polsko--niemiecka. Moja mama z tą kobietą po niemiecku rozmawiała i ona mówi tak: „Wie Pani co, lepiej wy nie uciekajcie, bo już tak blisko tu są Niemcy i pod Warszawą będzie bardzo duże bombardowanie, bardzo dużo ludzi zginie. Lepiej tu zostańcie”. I tak się z mamą zaprzyjaźniła i zdradziła mamie, że tutaj jesteśmy bezpieczne, tu nas nic nie ruszy. Bo oni mają lusterko w kominie i samoloty, jak latały tam, bomb nie spuszczały. Mamie udało 71 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku, z lewej nauczyciele państwo Han fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-C się w końcu zatrzymać całą tę naszą grupę. No i faktycznie, wielu moich kuzynów, wujków było pod Warszawą i tam strasznie dużo osób zginęło, a ta grupa, z którą byliśmy, przeżyła. Ocalała cała rodzina. Siostra moja malutka była, miała 3 lata wtedy, ja miałam 4,5 roku. Pamiętam to, bo mam fotograficzną pamięć. Ja widzę do dzisiaj, jak tam było. Jeszcze taka sytuacja była, że już tam byliśmy i jakaś wiadomość doszła, że Niemcy już są i mężczyzn zabierają. Mama zaczęła płakać, mężczyźni się zgrupowali i gdzieś do lasu chcieli uciekać. Pamiętam, że mama moja szła, mieliśmy taki duży koszyk z jedzeniem, ja z moją siostrą ten koszyk żeśmy niosły, a mama poszła z moim ojcem pożegnać się i płakała, i gdyśmy też doszli, tatuś mówił: „Cicho bądźcie, wrócę i będzie wszystko dobrze”. No i rzeczywiście tak było, że nawet niemieckie wojsko tam nie dotarło, gdzie myśmy byli. Ale już żeśmy wiedzieli, że poszli dalej, front poszedł dalej i myśmy wracali do swojego domu. Zanim żeśmy uciekali w nocy, to ja spałam i nie wiedziałam. Potem tatuś obudził mnie, a moja mama już wozem z tą trzyletnią dziewczynką pojechała z wujkiem jakimś w przodzie. A tatuś jeszcze czekał, bo chleb w piecu był, żeby było co jeść, i czekał, żeby ten chleb się upiekł. A tam właśnie rzeka, już nie pamiętam, jak się ta rzeka nazywała, był duży most i nasze polskie wojsko miało ten most wysadzić, zanim dojdzie niemieckie wojsko. I tatuś mówi: „Szybko, ale jeszcze żeby chleb zdążył się upiec”. I ten chleb w płachtę na plecy, bo to jeszcze gorące było. „Musimy szybko, bo most wysadzą w powietrze i nie będzie przejścia później”. To tyle żeśmy tylko weszli, a kamienie takie duże były, 72 Pracownicy Banku Spółdzielczego w Główczycach i członkowie Rady Banku na wycieczce. Siedzą od lewej: Józefa Szmajda, Janina Nieckarz, Herta Grześkowiak, Ryszard Kuza, Helena Wawrzyńska, Ryszarda Chmiel. Stoją od lewej: Danuta Kozłowska (Walczak), Barbara Drużba (Brylowska), p. Iwanek, Wiesława Borzyszkowska (Matkowska), Anastazja Dylewska fot. z albumu Barbary Brylowskiej Żniwa, Henryk Koszewski i Józef Gardzielewski fot. z albumu Krystyny Wielgus 73 Żniwa, przy wiązaniu snopków Maria Smuraga (Szmajda) fot. z albumu Marii Smuragi za te kamienie się schowaliśmy i most przy nas jeszcze wysadzali w powietrze. Żeśmy dalej poszli, dogoniliśmy tą kolumnę, która jechała. Po dwóch dniach żeśmy wracali, bo Niemcy już przeszli, nie było żadnego zagrożenia. Jak wracaliśmy, to ten most był już wysadzony, ale były dwie deski, taka kładka, i ludzie przechodzili. Pamiętam, gospodarz jeden był bardzo bogaty, miał duży sad, to nawet na wozie jabłka miał, wszystko. I wjechał koniem, żeby przejechać wpław tym wozem, i to mu się wysypało, jabłka pływały po wodzie. Ja mówię do tatusia: „Tatuś - złap mi jabłko”, bo mi się tak tego jabłka chciało. Później wróciliśmy do domu, wchodzimy, a tam w suficie dziura, taki olbrzymi kamień leży na środku pokoju, bo z tego mostu, jak wysadzili, to było niedaleko, i ten kamień poszedł aż do mieszka- nia, przez sufit. Tam były mieszkania przeważnie z drzewa budowane, pod strzechą. Ale nasz dom był nowy, pod dachówką. Z drzewa, z bali, solidny, i ten dom stoi do dziś. Życie pod okupacją. Rodzice mieli kawałeczek pola. W sezonie letnim ojciec jeździł do Niemiec na roboty, mieliśmy dwie kozy i trochę kartofli zasadzone. U mojego ojca było ich w domu sześcioro dzieci i dziadki podzielili po parę morgów, a jednemu synowi zapisali większą połowę, bo on się ożenił z kobietą, która miała też, i utworzyli gospodarstwo nowe. A myśmy mieli tylko dom i kawałeczek tej ziemi. Mój ojciec był nawet w Tilingach, jeździł gdzieś tam, tyle pamiętam, co rodzice opowiadali. Później Niemcy zbierali ludzi młodych na roboty i rodziców też zabrali 74 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Przemarsz grupy piłkarzy. Z przodu Wilhelm Biliński, od lewej w pierwszym rzędzie Zbigniew Drużba fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-C-8 do Krainkobach. To było w 39 roku 9 września. Bo to pierwszy atak był na Polskę 9 września. Tyle tylko, że dzieci nie wolno było zabrać. Moja siostra była u kuzynów. Barbara była taka bardzo chorowita, wątła, trzy latka miała. A ja byłam u rodziny bezdzietnej, która mnie przyjęła. Moja siostra była chora, a mieszkała kilka domów dalej. Kiedyś się o nią bardzo martwiłam i prosiłam tę ciocię, u której mieszkałam, bo ciocia na nią mówiłam, że ja bym chciała siostrę odwiedzić, bo chcę zobaczyć, jak się ona czuje, co z nią jest. I ta moja ciocia mówi: „Dziecko, ja nie mam czasu, z tobą nie pójdę”. Ale ja mówię: „Ja wiem, ja sama trafię. Jeden dom i jeszcze jeden, i będzie takie wolne, i tam już ona mieszka”. Już wiedziałam, gdzie to jest. „To idź, a ja będę stać i patrzeć, czy ty tam trafisz”. No i rzeczywiście odwiedziłam swoją siostrę. U tych państwa byłam, bo rodzice pojechali do Niemiec. I dopiero na następny rok, w 1940 roku, po żniwach już Niemcy pozwolili, żeby przyjechały te mamy, co dzieci zostały, żeby je zabrać. A dlaczego tak było, to dopiero później się dowiedziałam. Były tam koszary wojskowe puste, bo wszyscy byli na froncie. I oni z tych koszarów robili dla tych z Polski pokoje. Dla tych rodzin. Tak że rodzina każda dostała pokoik swój. Łóżka były żelazne, takie po wojsku, jak w koszarach. Było pluskiew dużo, pamiętam, że gorącą wodą parzyli tamte łóżka, żeby można było spać, jak należy. Żeśmy mieli ten pokoik i rodzice szli do pracy, a nas w te pierwsze dni mama zamykała w domu. Tam była duża kuchnia, taka wojskowa, w suterenie. Było palone chyba koksem albo węglem. Każdy miał swój garnek, jakąś zupę czy coś tam zostawiał. Był taki dozorca, on się nazywał Jenke, jakby kierownik, który pilnował wszystkich tych ludzi, a jego żona właśnie gotowała, Frau Jenke żeśmy na nią mówili. 75 Prace budowlane przy kościele, lata 60. lub 70., p. Krajewski i p. Rogalski fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Tam jest Klein Lucków, Gross Lucków, Rosenthal, Burgwall. Burgwall to już był do Pomrów [od niem. Pommern, wymienione wsie znajdowały się bowiem w Me-klemburgii-Przedpomorzu] należał, ale od nas tylko o 2 km był. No i do Strasburga mieliśmy tylko 3 km. Ja pamiętam dokładnie, że Strasburg, bo chodziłam z mamą do tego miasta. Moi rodzice pracowali w polu. Była jeszcze jakby wybudówka i tam było mieszkanie na dwie rodziny. I była duża obora, i stodoła. Oslanin się nazywało -ta wybudówka. Tak jak tutaj Przybynin (gm. Smołdzino), coś takiego, to tak wyglądało. A na sezon to były w tych oborach byki opasy. Później kastrowali to na ubój. Moi rodzice i jeszcze jedno małżeństwo też miało dwójkę dzieci w tym czasie. Wspólnie te mamy nas obrządzały, bo jeszcze byłyśmy małe. Rodzice też mieli troszeczkę łatwiej, bo znali język niemiecki, to byli traktowani troszkę poważniej. Z szacunkiem większym. Zresztą tyle lat jeździli do Niemiec, tak że znali nawet tamtejsze obyczaje i inaczej się zachowywali. Mamy obrządzały bydło, z tym że na lato później wybijali stado, a mamy szły w pole do pracy z powrotem. Jak miałam sześć lat, tamtych sąsiadów chłopak był ode mnie dwa lata starszy, to myśmy już pomagali pracować w oborze przy bydle. A w lecie, jak były sezonowe roboty - przy burakach, hakać buraki, przerywać czy później wykopywać buraki, ziemniaki. Kiedyś zboże się kosiło, leżało tych kłosów dużo, dzieci musiały chodzić zbierać. Roboty lekkie, które dzieci mogły wykonywać - żeśmy w lecie tak pracowali. 76 Nauka w Niemczech. Moja mamusia, jak nas przywiozła do Niemiec i już był czas do szkoły, poszła do kierownika szkoły spytać się, czy byśmy mogły do szkoły chodzić. A on mówi: „Dlaczego nie?”. Kupiła nam tabliczki, tornistry, wszystko -żeśmy się cieszyły - pójdziemy do szkoły. Krótko przed rozpoczęciem wezwali rodziców do biura. Mówią: jak chcecie, żeby dzieci chodziły, to musicie volkslist podpisać. No ale moja mama, rodzice nie zgodzili się. Mama tylko powiedziała, że może kiedyś i jeszcze dla nas słońce zaświeci. Te słowa pamiętam. Tak, to było obywatelstwo niemieckie, folksdojcze [volksdeu-tsche], dlatego volkslist. Już żeśmy do tej szkoły nie chodziły. Ale ja byłam tak nastawiona, że się będę uczyć, bo w ogóle byłam pilnym dzieckiem. Mówię: „Mamo, tłumacz mi, tutaj napisz abecadło, ja będę sama się uczyć”. No i ja się sama uczyłam polskiego. Niemieckiego to tylko języka się uczyłam. Nawet jak z mamą do sklepu jeździłam, to byłam zainteresowana i się pytałam, jak to się nazywa, więc także ten język znałam. Dlatego go znam do dzisiaj. Ale jak później, po wojnie wróciliśmy w 1945 roku do Polski, poszłam do szkoły, to nauczyciel tylko egzamin ze mną przeprowadził i od razu do drugiej klasy: „Ty dziecko nie masz co tutaj w drugiej robić”, a z drugiej od razu do czwartej. W Izbicy była szkoła. Zabawy dziecięce w Niemczech. Z ukraińskimi dziećmi bawiliśmy się. Mój kuzyn, on we Wrocławiu teraz mieszka, z takim Ditią korespondowali i nawet się odwiedzali. A później to się wszystko porozjeżdżało, każdy w swoje strony, już się kontakt urwał. Z niemieckimi nie wolno było. Inny świat. Niemieckie dzieci - nawet takie przykre sceny dwa razy z nimi miałam. Jak mieszkaliśmy w tym Oslaninie, Żniwa w gospodarstwie Marii i Jana Smuragów, Równo. Na żniwiarce - gospodarz fot. z albumu Marii Smuragi 77 moja mama zachorowała na płuca. I lekarz do biura dał, i miała pić codziennie pół litra pełnego mleka, bo żeśmy dostawali odciągane mleko. Ja po to mleko chodziłam. To było ze dwa kilometry. Z bańką chodziłam i grupka chłopców niemieckich mnie tam przechwyciła, bo to polna droga była, i mi to mleko wylali, piasku nasypali, lanie mi spuścili i poszłam do domu. Na drugi dzień mówię: „Nie pójdę”, ale no idę, spróbuję. Poszłam, a moi kuzynowie już 0 tym wiedzieli i mówią: „Dobrze, nie martw się, my się zaczaimy w krzakach, jak oni będą do ciebie szli, to my ich złapiemy, my im damy popić”. No i tak było, ale jako dzieci nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie konsekwencje z tego mogą być. Na drugi dzień naszych rodziców wezwali do biura, bo te chłopaki wlali tym chłopakom niemieckim - i tutaj ostro postawili sprawę. Ale myśmy tego nie rozumieli, że to coś takiego może być. Chcieli nas ukarać, ale był taki leśniczy, starszy człowiek, 1 mówił im tak: „Nasze dzieci źle zrobiły, że pobiły ją i to mleko jej wylały. A te też, nie myśląc, źle zrobiły”. No i teraz, żeby to rozstrzygnąć - no to rozstrzygnęli, ale ze względu na moich rodziców odstąpili od kary. Bo ten leśniczy też z moim ojcem dobry kontakt utrzymywał, oni się bardzo rozumieli. Jeszcze jedną sytuację właśnie z tymi dzieciakami mieliśmy taką. Był blisko las i żeśmy do lasu na konwalie polecieli czy coś tam zbierać, i taka droga szła przez ten las, to było nad szosą do Strasburga. I niemieckie chłopaki, kilku chłopaków, byli z finkami takimi, przygotowanie do walki Hitlerjugend. My byłyśmy trzy dziewczynki i ten starszy ode mnie o dwa lata chłopiec, najstarszy między nami. Oni jego chwycili i się nad nim zaczęli znęcać. Finkę wzięli i chcieli mu gardło poderżnąć. Te dwie - siostra jego była tak jak moja, w tym wieku - zaczęły piszczeć i płakać, a ja już szukałam wyjścia, więc szybko biegłam do szosy, że może tamtędy ktoś pojedzie, i wrzeszczałam, pomocy wołałam. Jak raz jechał Niemiec rowerem ze Strasburga i ja jemu mówię, i on poleciał, odpędził tych chłopaków. To też było dla nas takie przeżycie. Życie w Niemczech. Wiem, że się jeden leśniczy nazywał Bille. Jeden inspektor był, który się nazywał Peytaesa, on potem poszedł na front, a później Ojjenkela, był drugi taki. Nadzorca na koniu jeździł, żeśmy nie raz chodzili zbierać marchew czy kartofle po polu, to nas ganiał z tą pytą. Komu się przydarzyło, to dostał przez plecy. Leśniczy później zaprzyjaźnił się z moim ojcem, bo jego syn był też na froncie. W Strasburgu była cukrownia, to było niedaleko i tam Polaków dużo pracowało. Cukier wtedy był jeszcze taki czerwony, żółty, nieoczyszczony i oni w nocy przynosili do ojca mojego ten cukier i bimber pędzili. Ojciec, jak w lesie robili, miał zaufanie do tego leśniczego, tym bimbrem nie raz poczęstowali. Przyjechał jego syn na urlop z wojska, dostał przepustkę, i przyszedł, chciał zobaczyć, jak to oni pędzą. Jak wygląda produkcja bimbru. Ja to pamiętam, bo się kręciłam stale koło mojego ojca. Oni siedzieli, ten młody człowiek się porozbierał, bo w mundurze był, czerwony taki, gorąco, i brali łyżkę, i z tego, jak tam kapało, tą łyżką próbowali, jakie to procentowe. Napili się. No i dużo rzeczy o tym, co się działo na froncie, od tego żołnierza ojciec się dowiedział. Jaka sytuacja na świecie w ogóle istnieje. Bo on miał zaufanie do ojca. Kartki, tak. Zresztą Niemcy też mieli wszystko na kartki. Mieli inne kartki i Polacy inne. Na kartki tam chleba brakowało, bo wszystkiego było mało. Były one na jedzenie i na odzież, na wszystko. Był głód. Pierwsze dwa lata to jeszcze pozwolono, jak tam mieszkaliśmy, trzymać kró- 78 Główczyce, na śluzie koło młyna przy ul. Słupskiej Marianna Gardzielewska (Zych), lata 60. fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej liki, to jeszcze nie było tak źle, nawet jednego roku to żeśmy świniaka trzymali. I chyba jeszcze drugi rok też, w piwnicy świniak był schowany i go tam zabijali. Ludzie jak mogli, tak sobie radzili. Był taki czarny chleb i mało to było, ludzie byli głodni. Nie było tłuszczy, nie było niczego, a młodzi ludzie potrzebowali, bo ciężko pracowali. Jedzenie - zupa jakaś ugotowana, trochę tego chleba. Tam nie było za wiele do jedzenia. Jak chleba nie było, to zboża ci, co przy koniach robili, poprzyno-sili w kieszeniach, porobili takie młynki z blachy, jak tarkę do ziemniaków, tylko to młynek. Tym mielili i później na sitko, i przesiewali, tak że i placki na święta piekli z pszenicy i żyta, i chleb piekli. Jak mogli, tak sobie radzili, żeby przeżyć jakoś. A już te ostatnie lata to dostawaliśmy jakieś mięso, taniej było, już nie na kartki. To było końskie jedzenie - popadało gdzieś tam podczas wojny, to z padliny, nie ubój. Coś tam dostawali za tę pracę, ale za te pieniądze co kupił - nic nie kupił. W karty grali, przegrywali. Wyposażenie dostawali jakieś. Odzież też na kartki. W Klein Lucków był jeden sklep, nazywała się ta pani Frau Zelinke, i był pałac, taki duży. Jak się szło do Blumenhagi do stacji, to po prawej stronie właśnie był ten sklep, a po lewej stronie były obory i duży pałac. Koło tego pałacu stały dwa takie niedźwiedzie wypchane, oryginalne. Mi się te niedźwiedzie zawsze podobały, jak tam chodziłam. Pięknie był wyposażony, bo oni w luksusie żyli, tacy hrabiowie. Ale później dopiero widziałam, jak już Rosjanie wkroczyli, Niemcy wszyscy pouciekali, już front był blisko. Wszyscy, nawet nadzorcy z tego pałacu, wszystko pouciekało. Dużo było kryształów, wszystkiego pełno, a był taki Rusek, to „ty ty ty ty” postrzelał wszystko sobie. Niszczyli - nie można było na to patrzeć. Gross Lucków tak nie znałam. Na cmentarzu tylko byłam z mamą i do tego 79 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-D sklepu chodziłam, bo był sklep i piekarnia od razu. I też była tam bardzo dobra sklepowa, bo jak mnie mama wysłała, żebym poszła po coś, po chleb na kartki, to ona zawsze jakąś bułkę albo cukierków jakichś w kieszeń mi włożyła. Taka fajna starsza pani. Jak już naloty były, to raz zginął angielski pilot. Był zestrzelony. To było, jak ziemniaki kopali jesienią. Spadł ze spadochronem, a ludzi tam było pełno i Niemcy zaraz do niego z widłami. Był tam jeden żołnierz z frontu niemieckiego, który jechał pociągiem, i pociąg ten został ostrzelany. I on tych wszystkich odpędził, wziął pistolet i tego pilota zastrzelił na oczach wszystkich, ale zaraz się to poniosło, władze przyjechały i jego zabrali. Później z mamą poszłam na cmentarz, gdzie był pochowany ten pilot angielski. Nawet był mu krzyż postawiony i kwiaty, było bardzo ładnie zrobione na tym grobie. To pamiętam. To było jakoś tak w 1944 roku, jak Berlin bombardowali. Jak tak bombardowali, to w nocy żeśmy z ojcem wychodzili pod takie drzewo i on opowiadał o samolotach 1 walkach powietrznych. I też w Strasburgu z mamą poszłyśmy po coś, po jakieś zakupy, i pod magistratem, po nalocie było tych angielskich żołnierzy, pilotów tam leżało, wszystko ranne. Ludzie przechodzili, jedni żałowali, drudzy się cieszyli, jak to w takich sytuacjach. Czasem z obozu uciekali i trafili do Klein Lucków. Ten Oslanin był od nas jakieś 2 km i tylko żeśmy w dwie rodziny mieszkali, i tam zawsze zapukali do drzwi. Pamiętam, jak jeden zapukał. Mama myślała, że to kot, ale ojciec wyszedł zobaczyć i zastał tego w pasach. Jego żeśmy dość długo przechowywali w domu. Pewnego razu przyszła kontrola, wachmani przyszli sprawdzać, jak to tam u nas i sąsiadów wygląda. I ten w piwnicy - scho- 80 Prace społeczne młodzieży przy ul. Słupskiej w Główczycach. Od lewej: NN, p. Pająk, Henryk Grzech, Henryk Zych fot. z albumu Teresy Zych wał się w piwnicy, bo wiedzieliśmy, że ma być kontrola. Wachman przyszedł, kazał piwnicę otworzyć i lampką świecił, czy czegoś w tej piwnicy nie ma. A tam komin był i ten się przytulił do tego komina, i on go nie zobaczył. No ale już na następny dzień powiedział: ja was nie będę narażał, już idę dalej, może mi się uda dotrzeć gdzie indziej. Tutaj się trochę odżywił i ubrany był inaczej - ubranie dostał. I rzeczywiście on jeden jedyny do mamy odpisał, że doszedł do Polski i jest wszystko OK. Mama listowny kontakt z nim miała. On nawet był redaktorem w radiu. Mama jego nazwisko powtarzała, dzisiaj już nie pamiętam, jak się nazywał. Był jeszcze jeden taki, to on z kolei nie dał znać o sobie. Nawet nas okradł, jak uciekał. Był bardzo zawszawiony. U sąsiadów pod piecem stał. Później patrzymy, nie ma go, a pranie było popowieszane w stodole na linkach, jak mama poprała i ta sąsiadka -no i prania nie ma. To znaczy, że się ubrał. Później patrzymy, a on tam zagrzebał te swoje zawszawione. Ojciec wziął, żeby to spalić wszystko. Ale ten nie dał o sobie znać. I tak, tak się toczyło do 1945 roku. Koniec wojny. Zanim jeszcze front przyszedł, to cofało się niemieckie wojsko. Przyszła jedna grupa, chyba kompania cała, bo dużo ich było, i do mamy w krzyk, napić się wody, kawy, szybko, żeby nago-tować. A zawsze mama miała przygotowane coś do picia na zapas, no i szybko, zaraz jeszcze ogień zrobiła i wody, i tej kawy dała żołnierzom. Napili się i poszli dalej. Za chwilę przychodzą następni, ale z tymi dwóch oficerów było starszych i jak usłyszeli, że po niemiecku mówi, zaczęli z mamą rozmawiać. Oni już nie byli agresywni tak, bo to od oficerów zależało, jak wojsko się zachowywało. Mama kawy nagotowała, ale tych dwóch oficerów przyszło do nas do domu, do pokoju, przynieśli ze sobą konserwy i z rodzicami roz- 81 Żniwa na polu Marii i Jana Smuragów, Równo. W białej bluzce Jadwiga Smuraga (Walczyk) fot. z albumu Marii Smuragi Widok z mleczarni na Główczyce fot. z albumu Bogusława Chyły 82 mawiali. Tamci pili, a ci pili już w domu i jedli. I nawet ten jeden wziął moją siostrę na kolana i mówi, że ma dwie takie córeczki w domu, i nie wie, czy przeżyje, czy je zobaczy jeszcze. Zegarek z ręki zdjął i dał mojej siostrze. Powiedział nam, że oni wycofują się, ale są w kotle, tak czy tak nie ma wyjścia. Ostrzegł jeszcze, żeby się schować, bo teraz za nimi idą ci czarni i Ukraińcy, a u nich jak się coś nie podoba, to zabijają bez żadnego słowa, i żebyśmy się lepiej ukryli. I faktycznie, żeśmy się ukryli w lesie. Były takie rowy i nasi rodzice wyczyścili je, żeby można było się schować, na wierzch ułożyli gałęzi, zrobili zadaszenie i żeśmy tydzień w tamtych rowach siedzieli. To była wiosna, koniec kwietnia, początek maja. A tam była walka, kule świstały, drzewa tylko ciach i jeszcze na nas padały. Później się uciszyło. Mężczyźni mówią: musimy wyjrzeć, zobaczyć, sprawdzić, co się na świecie dzieje. Do Oslanina idą, do naszego domu, a tam już pełno ludzi jest, uciekinierów, między nimi dwie starsze i młoda, nauczycielka, i ona miała załadowany swój wóz. Pełno ludzi. I wracają ci nasi ojcowie. Szybko idziemy, bo w naszych domach już urzędują inni ludzie. No i żeśmy wrócili, ale tutaj szum taki, nawet jeden żołnierz, też niemiecki, nie chciał uciekać. Mówi, że nie ma wyjścia, nie ma już po co uciekać i pod domem usiadł sobie na krześle. Pistolet postawił też obok pod ścianę oparty - i tak ludzie czekali. To była pora popołudniowa, obiadowa. I naraz ktoś mówi: patrzcie, od Blumenhagi idzie kupa wojska. Ciekawe, co to za wojsko jest? Czy to Rosjanie, czy Niemcy się cofają, bo nie wiadomo, co z sobą robić. Ten żołnierz miał lornetkę, widział, że to rosyjskie wojsko idzie. Tak wszyscy zostali. No i co mi w pamięci utknęło najbardziej, jak Rusek jechał jedną nogą zahaczony na koniu, na harmonii grał, a drugi się mu za ogon trzymał. Jak oni wpadli, tak najpierw tego żołnierza, i ręce do góry, i chcieli go zastrzelić. Ale jedna z tych Niemek, z tych starszych, podleciała do tego Ruskiego, za szyję złapała, żeby go nie strzelał. Ten ją tam odtrącił, ale zaraz Rosjanki się wtrąciły, bo tam Rosjanek też dużo było, co pracowały. One też się włączyły do rozmowy i w międzyczasie doszła już cała kompania Rusków i zabrali tego żołnierza. Tam mieli ze sobą jeszcze więcej żołnierzy, których dalej poprowadzili. Wszyscy się cieszą, mój ojciec miał gdzieś w piwnicy trochę bimbru, to żeby tych Ruskich przywitać, przyniósł ten bimber, oni wypili. Druga partia przyszła i chcieli ojca zastrzelić. Ojciec mówi, że nie ma już - jak to, „ty jesteś folksdojcz”, i ojca pod mur. Całe szczęście, że były tam te Rosjanki i przetłumaczyły im, żeby ojca nie zabili. Później, jak oni już odeszli, to my te wszystkie butelki w kamienie, powyrzucali to wszystko. Powrót do Polski. Później się szykowaliśmy. Świnie były, to ludzie łapali, co gdzie było, i z wozów porobili takie budy jak Cyganie i już żeśmy uciekali jak najdalej od granicy, żeby do Polski. W tym pałacu wszystko zniszczyli, wszystko powynosili. No i jak to dzieci, żeśmy latali, to jakąś lalkę znalazł. Ojciec chodził, patrzył i gdzieś w ścianie była taka jakby skrytka, ojciec otworzył i tam była kasetka. Wziął tę kasetkę, to było zamknięte na klucz. Przyniósł do domu, otworzył - tam było trochę biżuterii. Korale z bursztynu, jakieś pierścionki. To nas uratowało, jak żeśmy do Polski wrócili. W tym, co żeśmy stali, do Polski dotarli. Nasze rzeczy wszystkie Rosjanie zabrali. A tę biżuterię udało się uratować, bo oni szukali wszędzie, nawet kobiety rewidowali. Moja mama wpadła na pomysł, że to jest nasz ratunek, sprzeda się, chociaż na chleb będzie. Więc pozawi-jała w szmatkę, w garnuszek blaszany i na wierzch smalcu nakładła - i to żeśmy 83 przewieźli do Polski. Wracaliśmy jakieś dwa tygodnie. 5 maja byliśmy już końmi w drodze. Nam te konie zabrali bliżej polskiej granicy. Już kursowały pociągi i nas na pociąg wsadzili. Pamiętam, że był Rosjanin, co miał pozawieszane zegarki, budziki, na sobie miał pełno zegarków i naraz budzik zaczął dzwonić - miał go na szyi na łańcuchu. „To bomba zegarowa” -i szarpał ten budzik, i strzelał później do tego budzika. Na tym dworcu gwałcili 18-letnią dziewczynę, na oczach dwóch braci. Pełno ludzi, wszystko stoi, a oni na peronie gwałcili ją. My już na platformie żeśmy siedzieli, to mężczyźni wzięli paczki, dzieci do środka, obstawili, a ci bracia za nią się wstawili, to zastrzelili ich obydwóch. Pociąg ruszył, oni wzięli tę kobietę i wrzucili na platformę, co żeśmy na niej byli, ale ona zmarła. Wywieźli nas tą platformą w pole, niedaleko od tej stacji i lokomotywę odczepili, i zostawili wszystko. A Ruscy wtedy kradli, wszystko zabierali. „Złazicie, bo dalej pociąg nie pójdzie”. Tak jak żeśmy stali, tak żeśmy zostali. Z tym, co w ręku mieli, i w tym, w czym żeśmy byli. Rusek chciał - bo mama kładła nas, żebyśmy spali, na takim kożuchu na tych platformach - to ten kożuch zabrali. Ojciec został bez butów - miał buty z cholewami, to musiał te buty zdjąć, bo go chcieli zastrzelić, został boso. Tak żeśmy wrócili do Polski, do swojego domu w Czajkowie. W domu nic nie było. Meble nie wiem, gdzie się podziały, mieszkanie było, ale w mieszkaniu było pusto. Wrócili jeszcze mamy bracia, bo były 4 pokoje. Wszyscy, 4 czy 5 rodzin. Jak kto mógł, tak sobie radził. Tę biżuterię - pamiętam, że tatuś z mamą poszli do młyna i tam sprzedali, kupili mąki, żebyśmy mieli jak te pierwsze dni przeżyć. Izbica. Pracy żadnej nie było, nic nie było, więc ojciec zaraz na transport i przyjechał tutaj na zachód i się w Izbicy osiedlił. Było ogłoszenie, że można na zachód, że będą gospodarki dawać ludziom, więc ojciec, cała grupa tych ludzi przyjechała. W Izbicy to kupa naszych kuzynów, tak wioskami się kupy trzymali, jeden drugiemu pomagał. Jeszcze tutaj ani autobusu, ani nic nie chodziło. Mój ojciec z Izbicy do Słupska, to jest 50 km, musiał jeździć, formalności, papiery załatwiać w urzędzie. A w Izbicy byli Niemcy jeszcze. Tam, gdzie mój ojciec sobie wybrał dom, mieszkali gospodarze, co Teraszke się nazywali. To było małżeństwo starsze i syn, co żona mu zmarła, i chłopiec - jego syn był w moim wieku. Jeszcze mieszkała w jednym pokoju wdowa, mąż na froncie zginął, ona miała pięcioro dzieci, a w drugim pokoju mieszkał brat z siostrą - brat głuchoniemy był i miał syna głuchoniemego, oni byli krawcami. I to były te 4 pokoje, 4 rodziny żeśmy mieszkali. Z tym że dalej jeszcze druga rodzina mieszkała, Bogatkę się nazywali, to tam też było małżeństwo i dziadkowie, i mieli trzy córki. To była Lotsien, Amelize, Marysień - najmłodsza, z tego roku co ja. Ona mnie odwiedziła, jak już wyjechała do Niemiec. Polacy tak zrobili, że jak kto chce, ma obywatelstwo polskie przyjąć, to tu zostanie, a jak nie, to wyjeżdża. No i powyjeżdżali. Spotkanie po latach. Ta Marysień - jej rodzice poszli później do PGR-u do Cie-mina i tam pracowali, mieszkali jeszcze trochę, chyba dopiero później wyjechali do Niemiec. Ona tu z mężem była na wakacjach i przyjechała mnie odwiedzić. Gdzieś w górach mieszkała, ale kontaktu żeśmy nie utrzymywały, bo ja też miałam swoje życie i problemy, i dzieci. To było jeszcze w 1965 roku, jak oni tu byli. Ja wszystko jeszcze miałam przed 84 oczami. Była z Niemiec wycieczka i dyrektor mówi, że będzie im opowiadał, wykładał po niemiecku. Przyszli i się mnie pytają, czyja jestem stąd. Czy ja jestem Niemka? Nie jestem Niemka. No ale skąd pani tak zna język niemiecki? Ja mówię: cały czas w okupacji byłam w Klein Lucków. Penzlau - nazwisko, tam skąd byłam, to jakoś tak od razu wychodziło. A ten jeden z nich woła: „Fritz, tu jest kobieta z Klein-lukowa”. On przyszedł i ja mu mówię, kim jestem, tłumaczę nazwisko moich rodziców. On nic nie wie. „A pamięta Pan, jak żeście mi mleko wylali?”. A on się czerwony zrobił, burak, a wszyscy na niego z takimi oczami i on zaczął mnie przepraszać. „Pani, to były inne czasy”. Ja mówię: „Ja wiem, ja nie mam do Pana żalu. Ja wiem, że to były inne czasy, ale takie sytuacje to się pamięta. To ja właśnie nią jestem”. On później wziął mnie na bok, zaczął mi opowiadać, że było sześcioro dzieci u nich w domu, że ojciec nie wrócił z frontu, że zginął na froncie. No i takie historie opowiadał, że żonaty już był, i zapraszał, żeby go odwiedzić do Kleinlukowa. Żniwa fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej 85 Maria Medwid (z d. Matwił) „Żyli ludzie, wszystko w porządku. Wtedy tam tak nie było, czy ty Ukrainiec, czy Łemkiem, tylko każdy jednakowo żył. Wszystko jednakowo się gadało, wszystko do jednej cerkwi chodzili, do jednej szkoły chodziły dzieci”. Urodziłam się 15 maja 1931 roku w wiosce Dobrzyca, gmina Komańcza, powiat Sanok. Wioska miała 77 numerów, była taka średnia. Mieszkałam w niej do 1947 roku, kiedy nas wysiedlili. Mam nazwisko Matwił po tacie, a mama była z domu Gulicz. Było nas sześcioro, ja byłam piąta. Najstarsza siostra jeszcze żyje, ma 93 lata i w Białym Borze teraz mieszka. Na Łemkowszczyźnie. Dom nasz dobrze pamiętam, była chałupa taka, jeden pokój, a drugi był z boku. Tam była kuchnia, piec do pieczenia i gotowania. W tym pokoju Sławno, 1952 rok. Maria Medwid (po lewej) z koleżanką Teresą Jankowską fot. z albumu Marii Medwid wszyscy siedzieli w dzień, było łóżko, gdzie spały dzieci, pięcioro. Najstarszy brat poszedł do Komańczy, gdyż tam tata miał siostrę i poszedł jej pomagać. Tam mieszkał i spał trzy lata. W domu był jeszcze drugi pokój, tam spał dziadek, babcia i stały skrzynie na ubrania. Była też taka jakby bieliźniarka, tam babka trzymała masło, co się zrobiło. Dom był drewniany i kryty słomą. Dach był zbudowany tak, że najpierw robili takie „kiczki”, tak na nie mówili, takie rąbane grubsze patyki, i je wpychali, i później kładli na dach. Takie były jak pół snopka słomy. Pakunek był zakręcony i była dziurka, i tak kładli, na dach naciągali. Cała wioska była taka. Domy były gęsto, czasami było ze 2 metry, 3 metry już chałupa, już chałupa. Mieliśmy do granicy kilometr. My chodziliśmy za granicę, ale straż na granicy chodziła, jak złapała, karę trzeba było zapłacić. Tam Czechy to były bogatsze już, nieraz od nas szli tam, a te czeskie przychodziły do nas tutaj do lasu na jagody latem. To my też nazbierali jagód, oni zaraz coś przynieśli, jakieś fartuszki, chustki czy jakieś pończochy nawet, to my sobie za jagody kupowaliśmy coś takiego. Z Polski najwięcej jajkami przez granicę handlowali. A wracali z jakimś towarem, kupili 86 Rodzina państwa Hryń. Pierwsza od prawej Ksenia Hryń fot. z albumu Marii Medwid Sąsiedzi Marii Medwid, którzy wyjechali do Rosji. Druga z prawej strony siedzi Ksenia Hryń fot. z albumu Marii Medwid 87 Uczniowie szkoły w Żelkowie, około 1965 roku fot. z albumu Marii Medwid Niemcy, lata 40., pierwsza od lewej Ewa Żyłka (Mackił), z harmonią Władysław Żyłka, pierwsza z prawej Maria Nosal fot. z albumu Marii Medwid 88 Niemcy, rok 1943 lub 1944, Ewa Żyłka i Władysław Żyłka fot. z albumu Marii Medwid albo zamienili. Na granicy trzeba było się jeszcze oglądać, czy nie ma gdzieś jakiegoś stróża, Wojsko Polskie chodziło. W Komańczy siedzieli, mieli tam swoje siedziby. Zawsze szli do naszej wioski, bo tylko kilometr i już granica była. Jak był ostatni dom, to nie mieli nawet kilometra do granicy. Niby my wszystkie Łemki. To my wszystkie jednakowe, Łemkowszczyzna i koniec. Tam nie było, że Polak był, czy się kłócili, nie. Żyli ludzie, wszystko w porządku. Wtedy tam tak nie było, czy ty Ukrainiec, czy Łemkiem, tylko każdy jednakowo żył. Wszystko jednakowo się gadało, wszystko do jednej cerkwi chodzili, do jednej szkoły chodziły dzieci. Dzieci, jak to dzieci, biliśmy się, wyzywali, ale w zabawie - nie ty Polak czy tam taki, bo Polaków nie było. Życie na wsi. Byłam jeszcze młodą dziewczyną, do szkoły się chodziło, były wtedy tylko cztery klasy, a później trzeba było pomagać w gospodarstwie. W szkole uczyli po ukraińsku i wszystko czytanie było po ukraińsku. Ukraiński nauczyciel był. Jak moja siostra tam chodziła, to jeszcze po polsku się uczyła. W Komańczy była prywatna szkoła i trzeba było już płacić. A kto by płacił, ludzie nie byli takie bogate. Wszystko z ziemi żyło. Mieliśmy gospodarstwo 12 hektarów. To były góry i równiny, ale tak mniej więcej równo było koło domu. Łąki mieliśmy i zaraz orna ziemia. Gęsi paść, krowy paść, a jak był dużo większy, to i w pole się szło czy kartofle kopało. Trzeba było już pomagać w gospodarstwie. W wiosce byli tacy, co mieli więcej ziemi, więcej ludzi do roboty - to byli bogatsi. Byli tacy, co mieli po dwa hektary, pięć hektarów - to byli tacy biedniejsi. Nie mogli ani chować zwierząt, ani nic. Tam nikt nie chodził do sklepu - Niemcy, Salzburg, rok 1943 lub 1944, Michał Mackił fot. z albumu Marii Medwid 89 Szkoła w Zelkowie, 1974 rok, w pierwszej ławce z prawej Jan M edwid, w trzeciej ławce w środku Piotr Myszk fot. z albumu Marii Medwid Żelkowo, 1960 rok. Od lewej: Józef Ziatyk, Michał Ziatyk, Eugenia Kulas (Ziatyk) fot. z albumu Aleksandry Ziatyk Pierwsza Komunia Święta Anny Żyłki w roku 1953 lub 1954 - siostrzenicy Marii Medwid fot. z albumu Marii Medwid 90 Ustka, 1977 rok. Pierwszy od lewej Jarosław Medwid fot. z albumu Marii Medwid nie było tak, żeby kupić żywność. Wszystko z ziemi się utrzymywało. Jak była ziemia, to trzeba było obsiać, obsadzić. Tata był, dziadek był jeszcze możliwy, stryjek, taty brat był kawalerem. Ten jeden taty brat - mnie wtedy na świecie nie było -pojechał do Urugwaju, a drugi to już do Niemiec pojechał, a jeden jeszcze był kawalerem. Jak chłopy byli, to wszystko się robiło, siano, łąki się kosiło kosami, z grabiami kobiety szły. Grabiło się grabiami, wszystko się ręcznie robiło. Nie było żadnej maszyny - pług, brony, więcej nic, tylko do orania. Wszystko to się haczkami robiło, kartofle się sadziło. Później za pługiem sadzili. Jedna skiba zaorana, tu się kładło kartofle i potem tą drugą skibą przyłożyli, potem znów szedł pług i znów trzeba było sadzić. Sąsiedzi pomagali, bo to trzeba było ze trzy, cztery osoby, żeby prędzej było. No i dzieci już tam te karto- fle w koszyku, w wiaderku jakimś - pokazali, jak ma być i już. Tak na środku skiby i jedną w drugą na krok czy na taki mniejszy. A później haczkami wszystko kobiety uhakały i obsypały też haczką. Było obsypane tak na rządek, były wszystkie jednakowe. Wspomnienia z Dobrzycy przychodzą, jak my krowy pasły, śpiewały, nie tak każdy sobie. Chłopaki to się nieraz bili, bo to dzieci. W dziesięć chałup nieraz żeśmy paśli. Zaganialiśmy na noc i na obiad się przyganiało. Rano się wyganiało, do 10-11 się pasło i do domu. Potem, jak się zjadło, 2-3 godzina znów się wyganiało. Dziewczyny więcej śpiewały, uczyliśmy się. To tak jak hokej jest, to my też się tak bawili, mieliśmy dziurki wkoło, 4 czy 5 dziurek, a na środku była większa dziurka i był król. I musieliśmy tak nadgonić, by ten król tutaj wpadł, a kijami to odbijaliśmy. Nas było czworo wkoło, a ten, co naganiał, uderzył, kolejnemu odbił. To trudno było nagonić tego króla do dziurki. I tak żeśmy się bawili. Dziewczyny więcej siedziały i śpiewały, a chłopaki więcej skakali. Taką skocznię zrobili. Teraz też tak skaczą. Pamiętam, były takie przyśpiewki, co się na weselu śpiewało, pamiętam nieraz jeszcze. U nas każda wioska miała cerkiew. Święta. U nas choinki nie było. Nie było takiej mody. Prezentów nie było. Ozdób nie przygotowywali. Tylko malowali chałupę, żeby czysta była. Przed Wielkanocą się malowało i jeszcze potem przed świętami. Jak kolacja miała być, to przynieśli z obory snopek, w kącie, a tu stół i siano było. Siano musiało być i ten snopek też. Jak do chałupy słomy przynieśli, to my dzieci całą noc spali na tej słomie. Tylko dzieci, nie starzy. Myśmy się kulgali, robili cuda, stawali na głowach, nieraz aż krzyczeli, że się kurzy, nie skaczcie już po słomie. 91 Szkoła Podstawowa w Żelkowie, ok. 1965 roku. Wychowawczyni p. Bębnista, w dolnym rzędzie od lewej: p. Stolarska, Wiesława Siwińska, p. Zamęcka, Halina Kuć, Bernadeta Zbytniewska, Longina Karpińska, w górnym rzędzie: NN, Mirosława Żydyk, Alicja Wójcik, Eugenia Ziatyk, NN fot. z albumu Aleksandry Ziatyk Pierwsza Komunia Święta w Żelkowie, 1966 rok. Od lewej: Anna Żyłka, Stefan Mackił, Maria Medwid (stoi), Jarosław Medwid, Halina Medwid. Na wprost siedzi Jan Terefenko, obok stoi Katarzyna Mackił, trzymająca na rękach Jana Mackiła, druga z prawej Maria Mackił fot. z albumu Marii Medwid 92 A Wielkanoc normalnie. Jajka malowali, takie ładne pisanki. Chłopaki z pokrzywami za dziewczynami latali, pokrzywami piekli. A drugi dzień to już lali wodą. Jak złapali dziewczynę, to namoczyli, bo rzeka szła, tak jak tutaj droga. Złapali, namoczyli do rzeki i już. Jak jeszcze ciepło było, to dobrze, poszła i się przebrała. Myśmy się tam nie ubierali, tutaj się ubieramy. Było wszystko wyszywane, spódnice wstążkami przybierane. Chodziło się tak do cerkwi i na co dzień się chodziło w spódnicach ze wstążkami też. Koszule były białe - wyszywane, a gorsety niebieskie też powyszywane, jeszcze takimi daszkami były podbite. Sama sobie ze szmatek robiłam lalkę. Zawiązało się o tak i główkę zrobiło, później chusteczkę się zrobiło i spódniczka była. Babcia mówiła: o, bawisz się lalką, bawisz się lalką, już chcesz dziecko mieć. A chłopcy się bawili po dworzu. Nieraz jak nie śpię całą noc, to wszystkie dumki przychodzą, jak żem krowy pasła, gęsi pasła, jak my się bawili, my się bili w szkole nieraz, tak mi to przed oczami stoi. A zimą, jak rzeka była zamarznięta, to myśmy całą rzekę takie ścieżki porobili i suwalim się na butach. Buty były drewniane. Tylko cholewka była z jakiegoś starego buta zdjęta, podeszwa drewniana i podbita -i dobrze się jechało. Chodziło się po lesie, śpiewało się. Czas wojny. Na początku wojny nie odczuwało się tego, ale potem to strasznie zabierali mięso. Oni wszystkie do ostatniej krowy brali. Nie można było chować ani świń, ani nic, bo i tak trzeba było oddać, taki kontyngent był. Dawali tylko „wycugsaj” na litr wódki i kawałek szmatki. Pamiętam jeszcze, że mleko musiałam nosić, rano wstawać o 5 godzinie, a o 7 było zbierane. Z kilometr od domu była taka „zenia” i tam jeden zbierał, zapisywał, kto ile przyniósł mleka. Później, jak dali „wycugsaj”, to dali dwie chustki, babka jedną wzięła, mnie dali drugą za to, że nosiłam mleko do sołtysa. No i trzeba jeszcze im było zapłacić parę groszy za tą chustkę. Albo na wódkę dawali, litr tego bimbru. Ja za dużo za Polski to nie pamiętam, jak tam było, 8 lat nie miałam. U nas nie było Niemców na wiosce, w Komańczy byli. Chodzili tak jak wojsko szło, po dwóch. Szli przez wioskę, z Komańczy przyszli. Po granicy pochodzili i wracali, my tylko czasem pytali się, która godzina. Myśmy paśli krowy, a oni szli z góry, ale nikogo nie bili, na nikogo nie krzyczeli. Na początku zachęcali do roboty, że będą zarabiać. Siostra zaraz pojechała do Niemiec z wujkiem, ze stryjkiem. I była pięć lat. Dobrowolnie, ale później już brali. Później to już wszyscy wiedzieli, pisali listy, że muszą, jechali tak na mus. Sołtys dostał kartę i tamci musieli iść do roboty. Jak jakiś chłopak był przy sile, miał 18 lat, to zabierali do Niemiec. Wojna się w końcu skończyła. Oni potem pod Amerykanami byli. Ci, co chcieli, to wyjeżdżali. Jak chcieli do Ameryki jechać, to mogli, ale siostra moja przyjechała do domu. Tam się z chłopakiem zapoznała, jak wróciła, to z mężem i dzieckiem. Rok czasu pobyła w naszych stronach i tutaj przyjechała, na zachód. Dopóki Niemcy nie zabrali, to było 6-7 krów, które pasłam razem z dziadkiem, jak miałam 12-13 lat. Cielaki były, to trzeba było pomagać, paść krowy, wyganiać. Mieliśmy krowy, gęsi, kury, kaczki, tak jak na gospodarce. Świń to nie pamiętam, żeby dużo było, jak trzymali, to tylko jedną, żeby na zimę zabić. Owce były. Czasem się zabiło cielaka, nie wszystko się sprzedawało. Ze sprzedaży też trzeba było pieniędzy, bo podatki były. Dużo jedzenia zabierali. Jak przyszło ludziom siać, to tak skromnie, więc potem brakowało chleba do końca, do żniw. To my chodzili po ja- 93 godach. Czasem przynosiłam jagody, do miseczki babka mleka wlała i to my jedli. Coraz to gorzej było. W szkołach nam się kazali uczyć po niemiecku. Trochę wiedziałam, jak się nazywa matka, siostra, brat - to żeśmy wiedzieli, tego żeśmy się uczyli. Niemcy chcieli, żebyśmy po niemiecku mówili, a my dalej żeśmy po ukraińsku. Jak front szedł, to u nas zabito dużo ludzi, samoloty latały, bomby leciały. Tydzień czasu była taka wojna, ludzie siedzieli po piwnicach. Tam mojego męża rodzice zginęli i babci rękę oberwało, umarła. Niemcy siedzieli u nas w chałupie, a na granicy Ruskie kilometr czy dwa trzepali, bili z czołgów, takie dziury były wkoło chałupy, het po łąkach. W nocy później się Niemcy wyprowadziły. I Niemców widzieli z granicy ci Ruscy, że są jeszcze w chałupach. Niemcy się okopali i Ruskie nie mogły ich wygnać. Jak była wojna, to ludzie odczuwali, bo wszystko zabierali. Mleko dawaj, zboże wszystko daj, krowy zabrali. Przyszedł sołtys i masz oddać krowę, wieźć do Komańczy na rzeź, bo trzeba było mięsa. Wysiedlenie. Rodzice pobudowali dom, był nowy. Dziadek mówi jeszcze: idź do domu tam, do tej wioski, Dochorbacz się zwała. I mówi: żeby nie rozebrali domu, przyjdą to rozbiorą, a to nowy dom. No i my poszli, wzięli jedną krowę, bo jeszcze mieli dwie krowy. W razie czego jedna krowa zostanie, bo przyjdą Niemcy i zabiorą. Jak już dali znać, że wysiedlają nas, to żeśmy się spakowali i do Komańczy pojechalim. No i w 1947 roku wysiedlili nas tu. Ponoć przyszła karta do sołtysa. Sołtys wysłał gońca, co chodził i nakazywał. Poszedł po wiosce - „pakujcie się” i koniec. Wojsko przyjdzie i za dwie czy trzy godziny macie się spakować i wio. Wszystko spalili później. Spalili, polskie wojsko. Zaraz jak wyjechali, to może postało kilka dni. Pół wioski została spalona jeszcze prędzej. Rok prędzej. Bo nas wcześniej wysiedlali do Związku Sowieckiego, na Ukrainę. Nie zdążyli nas wszystkich wysiedlić, bo ludzie pouciekali za granicę. Zabrali krowy, konie i uciekli, a chałupy zostały. A wojsko przyszło, pusta wioska, zapałki i koniec, spalili pół wioski. Myśmy mieszkali pierwsza, druga chałupa na początku wioski. Tam górale byli, owce paśli, pobudowali się, jakieś szopy czy co na owce. Nic tam nie zostało chyba. U nas była stara, drewniana. Wszystko spalili. Tylko obrazy my zabrali do Komańczy. Do pociągu wszystko żeśmy brali. Może dużo nie było, bo to już była wiosna, już posiali ludzie, posadzili - co zostało, to do worków się zabrało. Mieli my dwie krowy, dwa konie i cztery owce były, to zabralim to. Mebli żadnych nie brali, bo i też mebli dużo nie mieli, tylko takie kufry. Na bieliznę, co to się składało. Takie kufry to jeden albo dwa wzięli, a reszta została. Tato, dziadek i jeszcze brat chodzili po wodę, bo krowa i konie musieli się napić. Jak stawaliśmy na jakiej stacji, to kazali, bo wojsko z nami jechało, żeby kto ma krowę czy coś, to żeby po wodę pójść. A w wagonach nikt nie gotował nic ani nic. Jak to było z jedzeniem, nie wiem. Tak dużo się nie interesowałam jeszcze. Jechaliśmy w jednym wagonie wszyscy, i krowy, i konie, i owce. I to dobrze, że w jeden wagon. Bo i dwie rodziny dawali w jeden wagon. Nas było 10 osób. Pięcioro dzieci, dziadek, babka, stryjek i rodzice. Nowe życie. Przywieźli nas do Sławna i w Sławnie żeśmy się zatrzymali - i wywalać, wychodzić. Tam były jakieś furmanki, przysłali po nas z powiatu. Rozdzielili zaraz, kto gdzie ma iść. Jaki gospodarz gdzie, mieli wszystko spisane. Przyje- 94 Ustka, lata 70. Synowie Marii Medwid z kolegami. Stoją od lewej Tadeusz Medwid i Jarosław Medwid fot. z albumu Marii Medwid Szkoła Podstawowa w Żelkowie, II klasa, rok 1961/62. Wychowawczyni p. Bieńkowska, w pierwszym rzędzie od lewej: Kazimierz Kołodziej (Zgojewo), Wiesław Słotwiński (Żelkowo), Roman Gajek, klęczą od lewej: NN, Ryszard Ryczkow-ski (Zgojewo), Mirosław Jarosz (Żelkowo), Zbigniew Grata (Zgojewo), Roman Gola (Żelkowo), NN, Jan Żydyk (Żelkowo), stoją od lewej: Ewa Surus (Żelkowo), Maria Ziatyk (Żelkowo), Teresa Kozak (Zgojewo), Mirosława Kazimier-czak (Żelkowo), Jadwiga Stolarska (Zgojewo) fot. z albumu Aleksandry Ziatyk 95 Marynarka Wojenna Ustka, 1980 rokjarosław Medwid fot. z albumu Marii Medwid chały furmanki i nas gmina zabrała. Do gminy nas przywieźli, tam żeśmy nocowali jedną noc, na podwórku. Była gmina Sieciemino (ob. Sieciemin) - jak do Koszalina się jedzie, na skrzyżowaniu jest tu Dąbrowa, a tu Sieciemino. Rano przychodzi podwoda z Wiekowa. Furmanki przyszły, swój wóz wyładowali, co tam my zabrali, i do Wiekowa. Tam nam nadali gospodarkę, tam byłam z rodzicami, całą rodziną. Tam byłam do „żeniaczki”, jak się ożeniłam, to tu mnie mąż przywiózł. Miałam 25 lat. Mój mąż to z tej samej wioski co i ja, tylko rok starszy był. W Wiekowie byli Polacy, tam już wszyscy byli. Z początku żeśmy się bały, takie nieśmiałe. Jeszcze języka dobrze nie znały. Cho- dzili sąsiady i pytali, co i jak. Gadali z ta-tem i jak żeśmy przyjechali w maju, to jeszcze tata poszedł końmi orać na pole na gospodarce. Jeszcze kartofli trochę usadzili i sialim trochę. Myśmy taki dom dostali, że tam dwie rodziny były. Ale też ta rodzina z naszej wioski, z naszych. Tu dom był już trochę lepszy niż w Dobrzycy - murowany. Ale okien nie było, drzwi byle jakie. Tam podobno, gdzie dostaliśmy dom, to jakieś Ruskie byli. Ani elektryczności nie było, ani nic, tylko lampami świecili jeszcze z dwa lata, zanim zaciągnęli prąd. Brat poprawiał ten dom, bo jedna ściana szczytowa rozchodziła się. A nam tu w Żoruchowie też dali taką starą chałupę, też trzeba było samemu robić i wszędzie zimno. Przyjdzie zima, trzeba okna zabić, ale jak, skoro wszystko pęka. Mój mąż tu mieszkał, jemu tutaj nadali mieszkanie. Oni pojechali pierwszym transportem i ich wysadzili w Słupsku, a my pojechali drugim transportem i nas wysadzili w Sławnie. On z ciotką mieszkał. Ciotka go zabrała, bo rodzice zostali obydwoje zabite. Taki ich dziadek też był, kulawy, kaleka. Dziadka i chłopaków zabrała - bo on jeszcze brata miał mniejszego. Mój mąż miał wtedy jakieś 15 lat, a ten młodszy ze 4 czy 5 lat. Mąż ciotki pojechał do Argentyny czy gdzieś i nie wrócił. I do Żoruchowa przyjechali, i tu jeszcze byli Niemcy. Ten dom to Niemcy budowali. Wszystkie ściany na takich kołkach słomą obijane. To wszystko glina. Oni tu spali, a Niemcy obok spali, bo tu jeszcze były drzwi, kuchnia i wędzarnik. Babka jeszcze chodziła, gdzieś poszła, to oni przyszli, krowy wydoili, pomogli. Tak jeszcze pomagali. Ale długo nie byli, z rok. Spotkaliśmy się, bo ludzie się szukali. Pytali „Gdzie mieszkasz, a ten?”. Każdy czło- 96 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1947 roku fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP92-A- 3 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Pracowni cy PGR fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B- 5 97 wiek się znał, cała wieś, każdy wiedział, jak się kto nazywał. Wesele było u mnie w Wiekowie. To było takie jak w domu, pełna chałupa ludzi. Znajomi byli, ze wsi, gospodynią już była sąsiadka. Gotowała i piekliśmy. Chodziliśmy już do polskiego kościoła i mieliśmy dobrego księdza. Normalnie na zapowiedzi daliśmy. A księdza mieliśmy zza Buga, wszystko wiedział, jak i co. Obrządek polski. Dużo było zza Buga ludzi tam u nas. W sezonie, jak mieliśmy jakie roboty, to sąsiad przyszedł. Co poprosił pomóc mu, chodzili, pomagali my. Tata nieraz szedł, poprosił na żniwa, bo to wszystko ręczna robota. „Chodź, pomóż mi” - i albo zapłacił, albo przyszedł co innego zrobił. Później to z Przemyśla przyjeżdżali - oni też przymusowo. Były dwie rodziny u nas w Wiekowie. Nikt nie mówił, że ty Ukrainiec albo taki, albo siaki. My chodzili, pomagali i na zabawy chodziliśmy wszystkie razem, i chłopaki, i dziewczyny. Czy to chłopak Polak, czy ukraiński, to poszli zatańczyć. Wtedy nie było tak, że jak masz chłopaka, to z nikim więcej nie pójdziesz tańczyć. Dobrze było. Jak wiedzieliśmy, że u nas jeszcze jest post, to my nie szli na zabawę. Po poście to normalnie żeśmy się bawili. My robili swoje święta ukraińskie. Dojedzenia ryba była i grzyby, i golonki, pierogi, kapusta. Babka nieraz gotowała cały dzień. Ja nie robię nic innego, jak tutaj się robi. Kutii nie robiliśmy. Ale były pierogi, kapusty nagotowali, zupa grzybowa, chleba napiekli świeżego. Nagotowali śliwek z jabłkami i z gruszki też, takie do popicia. Jak wesele było, to dzieci chodziły patrzeć, słuchały, jak się śpiewało, jak młody przyjdzie po młodą. Jakie były przyśpiewki różne, bo tu były sważki, tam były sważki, później się kłóciły. Przedtem jeszcze w nie- dziele były zabawy, potem przerobili na soboty. Czasem Koło Kobiet robiło zabawę, nieraz strażacy robili, ja się tym nie interesowałam, bo jeszcze za mała byłam. Jaka tam orkiestra będzie, nie wiedziałam. Przeważnie to były najmowane orkiestry. Jak wyszłam za mąż, dzieci zaraz przyszły, drugi i trzecie. Mąż zachorował, w szpitalu cały rok. Ja nie miałam czasu nigdzie chodzić. A potem on umarł, ja miałam gospodarkę, i krowy, i konie, i świnie, to wszystko na jednej głowie, na jednych rękach. Dzieci małe, trzeba było do szkoły wysyłać. Tu chodziły do czterech klas, a później gdzie indziej, dalej. W szkole uczyła Basarabowa, była tam jedna. Uczyła z rana pierwszą i drugą, później trzecią i czwartą - cztery klasy. Później jeszcze do Zelkowa jeździła, w Zelkowie uczyła. Jak były małe, to tak jak ja gadali, po ukraińsku, po łemkowsku. Ale jak poszli do szkoły, to koniec. Nie chcieli, bo myliło im się. I ja będę do nich gadać po swojemu, ale oni do mnie po polsku. Ja teraz też już po polsku mówię więcej. Ale jak mówię do synów po łemkowsku, to oni mnie rozumieją, a oni jak do mnie po polsku, to ja ich. Rodzice już nie pojechali w Bieszczady, ale był mój brat najmłodszy i ten drugi brat. Starszego brata syn się ożenił w Bieszczadach. Obecnie. Mąż gospodarkę miał. Byliśmy małżeństwem niecałe 11 lat. Mam dwóch synów i córkę. Sama na wiosnę muszę ogród skopać. Jeden do Warszawy pojechał, ten młodszy syn. A w Słupsku jest starszy. Przyjeżdża i zawsze pomaga, kosi podwórko, jak przyjedzie. A tak to sama. Tu byli Dwulity, Wiśniewscy, Terefenki byli na gospodarce, Żakowscy byli na gospodarce, no i tak chodzilim, pomagaliśmy sobie. Teraz to ja sama już zostałam. Dwulity poumierali, Żakowscy poumierali, Terefency poumierali. My wszyscy sobie pomagali, jak przyszły żniwa. Później 98 to już przyszły kombajny, snopowiązałki były, to my szli i stawiali te snopki. Dzisiaj u ciebie, jutro u mnie, pojutrze jeszcze gdzie indziej. Młóciliśmy na tej maszynie, później nastały kombajny, z kombajnami już było dobrze. Tylko ciągnik trzeba było podstawiać i wozić. Miałam siedem hektarów. Krowy chowałam, dwie, trzy krowy były, jakiś cielak, jałówka. Dziesięć lat kury trzymałam, maciory mieliśmy. Teraz nic już nie mam. Jeszcze kury trzymałam, ale syn przyjechał i mówi: po co nam kury. Teraz już nie chcę trzymać. Jak jeszcze żyli ci gospodarze, to gdzieś się poszło, posiedziało, w niedziele do Żakowskich czy do Terefenkowej. Teraz już nie mam do kogo, sama zostałam. A tutaj też jest taka Bedzikowa, ona nigdy nie chodziła, oni z PGR-u mieli swoje, my się tak nie schodzili razem. Bo oni do PGR-u więcej należeli. A gospodarze mieli swoje osobno. Teraz te bloki pobudowane są, to nie wiem, jakie tam ludzie są, a chociaż wiem, to zapominam. Teraz to wszystko młode, powyrastało. My dobrze żyliśmy, w zgodzie. I po zabawach chodziliśmy, i nikt się nie bił. Nieraz zabawa była w PGR-ze, to też szliśmy tam zobaczyć -gospodarze - potańczyć. Teraz to już mi się nie chce tańczyć ani nic. Może dożyję do mojej mamy lat, miała 85 lat. Ja mam siostrę, co 93 lata skończyła, wygląda jeszcze lepiej niż ja. Teraz u córki jest, nigdzie nie chodzi, wszystko ma. Wycieczka do Warszawy, Rynek Starego Miasta w 1984 roku fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 99 Irena Śpiewak (z d. Miksza) „Mamę i wszystkie kobiety z tej wsi wozili do lasu na wyrąb drzew. Za cały dzień pracy dostawali pół litra marnej zupy i kawałek chleba. Mama zupę zjadała, a ten kawałek czarnego chleba niosła dla nas. My już czekaliśmy przy drodze na ten chleb”. Dzieciństwo. Urodziłam się 6 stycznia 1937 roku w powiecie lidzkim, w województwie nowogródzkim. Rodzice mieli gospodarstwo i nowy drewniany dom, który sami wybudowali. W 1939 roku, jak wybuchła wojna, ojciec został zabrany do niewoli. Wywieźli go do miejscowości Równe, to jest na obecnej Ukra- inie. I to był nasz ostatni kontakt z ojcem. W kwietniu 1940 Rosjanie wywieźli nas na Sybir. Mama miała 24 lata i dwoje dzieci: moją starszą o cztery lata siostrę Halinę i mnie. Zesłanie. W dniu wywózki miałam 3 lata, więc pamiętam tylko fragmenty. W nocy Na Syberii, kwiecień 1940 roku fot. z albumu Ireny Śpiewak 100 Piekarnia GS Główczyce, ul. Podgórna, rok 1960. Wyjmowanie chleba z pieca - Władysław Gruchała - piekarz fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej Słupsk, od lewej Elżbieta Czyżewska (Krajewska) fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 101 Górzyno, omłoty zboża, od lewej Franciszek Pełkowski, Roman Zentek, druga od prawej Rozalia Plepka fot. z albumu Ewy Piepki Piekarnia GS Główczyce, ul. Podgórna, rok 1960. Wyrabianie c I asta na chleb, piekarz Stanisław Felczak z Pobłocia fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej 102 Uczniowie klasy IIb Szkoły Podstawowej w Główczycach w 1963 roku. Wychowawczyni Teresa Skibińska. U dołu w pierwszym rzędzie od lewej klęczą: Piotr Kosiński, Ryszard Tomczuk, Tadeusz Śniegula, Mirosław Sobański, Andrzej Goliński, Andrzej Wojciechowski, NN; w rzędzie drugim od lewej: NN, NN, Zdzisław Jędrzejczyk, Kazimierz Gajewski, Józef Kociumbas, Mirosław Szymański, Mirosław Karolewski, p. Konkol; w rzędzie trzecim od lewej: Anna Cur (Wilkier), Maria Wartacz, Zofia Kania, Krystyna Drużba, Maria Tabaka (Stanek), Teresa Szczepanik, Maria Borkowska, Ryszard Orłowski; w czwartym rzędzie od lewej: Danuta Karczewska, Ewa Pies, Henryka Labuda (Makuch), Małgorzata Nieckarz (Mydło), Anna Sciubeł fot. z albumu Krystyny Drużby przyszli uzbrojeni ruscy żołnierze i powiedzieli, że w godzinę musi mama być gotowa. W takim więc popłochu trzeba mieć rozum, żeby choć dzieci ubrać, bo nie wiedziała, gdzie nas powiozą. Załadowali nas na samochód, zawieźli na stację kolejową i wsadzili do towarowych wagonów, a drzwi zamknęli żelazną sztabą. Było nas dużo w tym wagonie. Nikt nie wiedział, gdzie ten pociąg pojedzie. Pamiętam, że moja babcia i dziadek bardzo płakali. Byli to rodzice mojej mamy. Oni po naszym wyjeździe zabrali z naszego domu do siebie wszystkie rzeczy. Pewnej nocy przyszli jacyś bandyci, oblali ich dom benzyną i podpalili. Dziadkowie spłonęli żywcem. Jechaliśmy długo, w tych wagonach było bardzo zimno, a z nami były też małe dzieci - niemowlęta. Zmoczone przez nie pieluszki suszył, kto mógł - owijając się nimi na gołe ciało. No i tak dojechaliśmy na Syberię. Tam, na jednej stacji kazali nam wysiąść. Tylko gdzie my mamy iść? I do kogo? Ludzie szli przed siebie. Doszliśmy w końcu do wsi Mietliszyno. Weszliśmy do pierwszego spotkanego domu. Była tu jedna izba z dużym niskim piecem. Rosjanom nie wolno nam było pomagać. Ale Rosjanka nie miała sumienia, żeby nas nie wpuścić. Wszędzie są ludzie dobrzy i źli. Przyjęła nas - razem 4 rodziny z dziećmi. Później już każdy szukał 103 Główczyce, ul. Dworcowa, łąka państwa Józefy i Stefana Zychów, sąsiedzkie spotkanie rodzin, lato 1954 roku. Od lewej siedzą: Franciszek Chyła z małym Romanem Chyłą, Henryk Zych, Bogdan Zych, Stefan Zych; od lewej stoją: Renata Chyła, Wanda Chyła, Józefa Zych, przed nią Wiesław Zych, Helena Drużba (Szydłowska) z córką Basią Drużbą na rękach, Tadeusz Zych, obok Marianna Zych (Gardzielewska) fot. z albumu Krystyny Drużby ziemianki, ale ci Rosjanie bardzo nam pomogli. Dlatego złości mnie, jak się mówi źle o Rosjanach. Oni sami cierpieli, bo ich mężowie, synowie byli zabrani na wojnę. Wojna jest okrutna i nigdy nie powinno jej być. Najbardziej zawsze cierpią zwykli ludzie. Byliśmy na Syberii łącznie 6 lat. Zimy tam są okropne, bardzo mroźne i śnieżne, a ubrań ciepłych nie było. W ziemiankach też było bardzo zimno, więc choroby się trzymały. Dzieci ciągle były chore. Niektóre umierały, była to taka okrutna naturalna selekcja. Nie było co jeść, a jeszcze do tego robactwo - wszy i pluskwy łaziły po nas. Najgorzej bywało nocą. Mamę i wszystkie kobiety z tej wsi wozili do lasu na wyrąb drzew. Za cały dzień pracy dostawali pół litra marnej zupy i kawałek chleba. Mama zupę zjadała, a ten kawałek czarnego chleba niosła dla nas. My już czekaliśmy przy drodze na ten chleb. Było tam dużo dzikiego czosnku, który jadałyśmy jak jabłka. Rosła pokrzywa, lebioda, szczaw i to było całe nasze pożywienie. Latem chodziliśmy też do lasu na jagody. Najgorsza to była zima. Wtedy jedynie ukradło się gdzieś jakieś ziarno i była z tego zupa. Latem było dużo kłosów na polu. Wiosną zbieraliśmy zmarznięte kartofle, ich nie wolno nam było zbierać, bo jak złapali jakieś dziecko, to batem bili. Sama pamiętam, jak z siostrą uciekałyśmy w błocie, po polu, bo gonił nas na białym koniu ten, co pilnował. Tak właśnie minęło mi dzieciństwo. Nie miałam nigdy żadnej zabawki, żadnej lalki. I tak przeżyłyśmy do 1946 roku. Już jako dorosła opowiadałam kiedyś mojemu wnukowi Jackowi o tym wszystkim. I on mi wtedy dał w prezencie pluszowego misia, którego mam cały czas, do tej pory. 104 Powrót do Polski. Wyruszyliśmy na zachód. Wcześniej mama musiała określić się, czy jest Polką, czy Białorusinką. Oczywiście, że Polką, dlatego nas zabrali stamtąd. W 1946 przyjechałyśmy do Wykoso-wa, choć wcześniej wozili nas też po różnych miastach: Poznań, Szczecin. Moja mama pochodziła jednak ze wsi, to i chciała na wieś. Wysiedliśmy w Strzelcach Krajeńskich i tam nas przyjęli do PGR-u -mama poszła do pracy na kuchni. Zamieszkaliśmy w dawnej stacji kolejowej, ludzie nam pomagali, to jakoś żeśmy sobie zaczęli dawać radę. Do Wykosowa zabrał nas nasz kuzyn, który tam mieszkał, i odebrał nas z pociągu. W Wykosowie przydzielili nam gospodarstwo, w którym mieszkali Niemcy. Żyliśmy bardzo zgodnie, bo mama wiedziała, jak to ciężko jest wyjechać ze swojego gospodarstwa. Później oni wyjechali do Niemiec. Jak miałam 9 lat, trzeba było iść do szkoły, ale ja mówiłam po rosyjsku i po niemiecku, a po polsku słabo. We wrześniu poszłam do szkoły w Rzuszczach. Nie znałam żadnej litery, słabo mówiłam po polsku. Byłam w drugiej klasie. Nauczyciel dał warunek, że jak nauczę się czytać i pisać do grudnia, to zostanę w drugiej klasie. I tak było. Po Nowym Roku ładnie pisałam i czytałam. Siedziałam w ławce z Brygidą Elward, wspaniałą koleżanką, która pięknie pisała i ja właśnie od niej uczyłam się literek. Do Rzuszcz chodziłam pieszo. Nikt się nie martwił, jak dziecko dojdzie do szkoły. Wtedy dzieci też pracowały na gospodarstwie, no i sprzątaliśmy też szkołę razem z żoną nauczyciela. Latem pasało się krowy, kopało torf, a je-sienią zbierało ziemniaki. W domu też się pomagało w robotach gospodarczych. Stąd znam każdą pracę w gospodarstwie. W 1949 dowiedzieliśmy się, że żyje nasz ojciec. Od wojny był w Anglii. Przybył z wojskiem Andersa. Walczył pod Monte Cassino, gdzie został bardzo ranny, był inwalidą. Nie wrócił do Polski, ożenił się w Anglii, ale nie miał dzieci. Zmarł tam w 1975 roku. W Polsce odwiedził nas dwa razy. Główczyce. W Wykosowie byliśmy do 1952. Wspominałam bardzo miło ten czas, były to dla mnie najlepsze czasy. Taki raj na ziemi. Później zamieszkałyśmy w Główczycach. Poszłam do szkoły w Główczycach, to czułam się jak w mieście, taka duża szkoła i nauczyciele. Do klasy 7 chodziłam już tu. Kierowniczką szkoły była Pani Jankowska, wspaniała nauczycielka. Uczyłam się dość dobrze, moim ulubionym przedmiotem była matematyka. Po ukończeniu szkoły poszłam do pracy w Gminnej Spółdzielni. Moja wychowawczyni, Pani Jankowska, bardzo żałowała, że nie poszłam dalej się uczyć. Mówiła, że na pewno byłby ze mnie dobry matematyk. W Gminnej Spółdzielni 9 lat pracowałam w księgowości. Na początku w szkole miałam problem z tabliczką mnożenia, to sama sobie sposób opracowałam i dobrze liczyłam. Bardzo lubiłam matematykę, cyferki, liczydła. Własna rodzina. Teraz, jak już miałam swoje zarobione pieniądze, czułam się dorosła. Poznałam chłopaka z bardzo wspaniałej rodziny, no i postanowiliśmy, że weźmiemy ślub. I tak się stało, ślub odbył się w Główczycach w 1953 roku. Ale powstał problem, bo nie mieliśmy żadnego mieszkania, kompletnie nic. Rodzice w tym czasie wyprowadzili się do Dębnicy Kaszubskiej. Szukaliśmy więc kogoś, kto mógłby nas przyjąć, wynająć chociaż jeden pokój. Poszliśmy do państwa Adeli i Brunona Labudów na ulicy Słupskiej. I oni nas od razu przyjęli. Dali nam dwa pokoje i kuchnię u góry domu. Ja pracowałam, mąż również - był krawcem, pięknie szył, ale ci państwo nie brali od nas ani grosza. Dziś byłoby nie do pomyślenia. Byłam 105 kiewicz), Władysław fot. z albumu Ewy Piepki 106 młoda, Pani Adela była dla mnie jak matka. W wielu sytuacjach mi pomagała. Byli to bardzo życzliwi ludzie. Jakiś czas później dostaliśmy mieszkanie od państwa na osiedlu i ratami je spłacaliśmy. Mówili, że całe to stare osiedle było wybudowane dla mieszkańców folwarku. Osiedlili się tam ludzie z każdej części przedwojennej Polski, każdy z innej strony. Choć w domu nie było nic, to radość i tak była ogromna. Pomału coś się dostało, coś się kupiło, jakiś stary mebel. Ale uczyliśmy się żyć, teraz młode małżeństwa nie mogą sobie wyobrazić, że można tak żyć. I tak z roku na rok było nam coraz lepiej. W 1963 roku kupiliśmy od PGR-u dom. To dopiero był raj. Dzieci miały gdzie się bawić, był ogród. Posadziliśmy drzewa owocowe. Był ogród warzywny. Robiłam z dziećmi owoce i warzywa na zimę. Z moim mężem przeżyłam 44 lata. Mam 3 córki. Mąż pojechał do córki Danusi do Anglii, chciał też zwiedzić Monte Cassino, ale niestety nie zdążył, zmarł w Anglii i został pochowany z moim ojcem. Po moim dzieciństwie, tak ciężkim, mogę dziś powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Dumna jestem z mojej ojczyzny i cieszę się, że moje dzieci, wnuki i prawnuki żyją w pięknym kraju. Janina Kardaś z koleżankami fot. z albumu Janiny Kardaś 107 Uczniowie klasy I Szkoły Podstawowej w Główczycach, urodzeni w 1976 roku. Nauczycielka Helena Basek (Piotrowska). W pierwszym rzędzie od lewej: NN, Rafał Babiarz, Marek Lompert, Ewa Chrzanowska, Joanna Burzyńska, Dorota Tabaka, Anna Pląder, Piotr Capar, Anna Zych (Czaja); w drugim rzędzie od lewej: Alicja Krajewska, Justyna Wenderska, NN, NN, Agata Basek, Beata Stachowiak, Marzena Makuch, Jolanta Zych, NN; w trzecim rzędzie od lewej: Adam Duda, Andrzej Godnicz, NN, Marcin Szczasiuk, Mariusz Zych, Ireneusz Gruba, w czwartym rzędzie od lewej: NN, Łukasz Ulewicz, NN, NN, Mieczysław Karolewski fot. z albumu Leokadii Skwarczyńskiej-Karolewskiej Zakończenie Szkoły Podstawowej w Główczycach, klasa VII, rok 1952. Z tyłu nauczyciele i rodzice, z przodu uczennice -od prawej: Helena Krajewska, Maria Bednarska, Helena Tomaka, Krystyna Osowska, Danuta Kozaczuk fot. z albumu Marii Gardzielewskiej 108 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. W pierwszym rzędzie na trybunie honorowej od prawej stoją: Józef Pawelczuk, Anna Czarnowska, Jan Świder, NN, p. Kalaur fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B-4 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku, trybuna honorowa przy kinie „Stolica”. Od lewej na trybunie stoją: NN, p. Kalaur, NN, Edward Wawrzyński, NN, NN, Jan Świder, Anna Czarnowska, NN, NN, Daniel Kosiak, NN, Józef Pawelczuk fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-C-6 109 Barbara Dulla (Drużba), rok 1940 fot. z albumu Krystyny Drużby Zbigniew Osiński, rok 1959 fot. z albumu Krystyny Drużby Henryk Nurkiewicz, rok 1960 fot. z albumu Krystyny Drużby Koleżanka Krystyny Drużby, zdjęcie przedwojenne fot. z albumu Krystyny Drużby 110 Żniwa w Szczypkowicach, lata 60., Genowefa Sitkowska (Omyła), Marian Sitkowski, Danuta Nowak (Sitkowska), Bronisława Zimnowoda (Omyła), Teresa Swiętorecka (Zimnowoda) fot. z albumu Niny Kowalskiej Piekarnia GS Główczyce przy ul. Słupskiej, przełom lat 70. i 80. Od lewej: Leon Czaja, Ewa Paczkowska (Wygocka) fot. z albumu Marii Czai 111 Warblino. Od lewej: Jan Majkrzyk, Janina Zarzeczna, Magdalena Majkrzyk z wnukami fot. z albumu Mariana Majkrzyka Zakład gastronomiczny Carla Czirra w Klęcinku, który spłonął. Na tym terenie powstały warsztaty i budynek mieszkalny fot. z albumu Danuty Ustowskiej 112 Żniwa w gospodarstwie Marii i Jana Smuragów, Równo, lata 60. lub 70. Powozi Jan Smuraga, druga od prawej Maria Smuraga fot. z albumu Marii Smuragi Motocykl Kazimierza Drużby. Główczyce, ul. Ciemińska, rok 1967 fot. z albumu Krystyny Drużby 113 Wycieczka GS Główczyce na południe Polski, urodziny Wilhelma Bilińskiego. Od lewej: Janina Kazimierczyk (Gerej-czyk), Wilhelm Biliński, NN, Irena Zielińska (Bandoch), NN, Czesława Tomaka (Nowakowska), p. Kiedrowska fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Sala kinowa w Główczycach, choinka szkolna w 1960 roku. W pierwszym rzędzie, dziewczynki od prawej: Jadwiga Nowakowska (Kadowska), Maria Wawrzyńska, Regina Lompert (Habik); od lewej czwarty Stanisław Nastały fot. z albumu Krystyny Drużby 114 Lata 50., Czesław Piepka (w środku) z kolegami fot. z albumu Ewy Piepki Organy w kościele pw. św. Piotra i Pawła w Główczycach fot. z albumu Wojciecha Kidziuna Przed domem Józefy Zych, ul. Dworcowa w Główczycach, 1958 rok. Od lewej: Józefa Zych, Helena Gardzielewska (Zych), Marianna Zych (Gardzielewska), Teresa Gardzielewska (Krajewska), Krystyna Gardzielewska (Wielgus), Barbara Gardzielewska oraz dzieci fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 115 Główczyce, ul. Szkolna, boisko szkolne. Uroczystości wręczenia sztandaru ZBoWiD w 1976 roku. Siedzi pierwszy od lewej p. Fiałek, za nim stoją Władysław Wenderski i p. Sobczyk. W pierwszym rzędzie siedzą Jan Stępień (szósty od lewej), p. Niedzieluk (ósmy od lewej) fot. z albumu Krystyny Drużby Główczyce, ul. Kościuszki. Dzieci szkolne porządkują skwer koło apteki. Na pierwszym planie Ewa Michalik (Garbala) fot. z albumu Ewy Michalik 116 Główczyce, ul. Kościuszki fot. z albumu Heleny Basek Główczyce, ul. Dworcowa, przed domem p. Kociumbas, 1 maja 1954 roku, stoją od lewej: Helena Szydłowska (Drużba) z dziećmi Wieśkiem i Zbyszkiem; Józefa Zych z dziećmi Bogdanem, Heniem i Wieśkiem; Anna Kociumbas z córką Stefką; Piotr Kociumbas z synem Piotrem; Wanda Chyła z dziećmi Romanem i Renią fot. z albumu Krystyny Drużby 117 Fragment listu do Czesława Piepki od przyjaciela, który wyemigrował do Niemiec fot. z albumu Ewy Piepki Czesław Piepka fot. z albumu Ewy Piepki Górzyno, sadzenie ziemniaków, pierwsza z lewej stoi Maria Lefel, od prawej w pierwszym rzędzie stoją: Rozalia Piepka, p. Grzenkiewicz, Bronisława Krzyżanowska fot. z albumu Ewy Piepki 118 Kościół w Główczycach pw. św. Piotra i Pawła, ołtarz główny. Msza Św. odprawiana przez ks. Zygmunta Kęsego fot. z albumu Krystyny Drużby Górzyno, od lewej stoją: Franciszek Jarzębiński, Teresa Żywicka (Jarzębińska), Józef Jarzębiński, Rozalia Piepka fot. z albumu Ewy Piepki Zakład krawiecki Urszuli Pety w Główczycach, ul. Mickiewicza 3 - uczące się krawcowe. Od lewej: Helena Zych (Gardzielewska), NN, Urszula Peta (Zamelska) - właścicielka, NN, Agnieszka Peta fot. z albumu Jadwigi Pety 119 Młyn p. Szulczewskich w Klęcinku, od lewej: Kazimierz Kardaś, NN, p. Szulczewska z dzieckiem, p. Szulczewski, NN fot. z albumu Janiny Kardaś Kąpiel w jeziorze Łebsko w okolicy Izbicy, 1960 rok - Genowefa Krajewska (Maciejewska) z dziećmi Krysią i Danusią fot. z albumu Genowefy Krajewskiej 120 Sklep z pieczywem GS Główczyce przy ul. Kościuszki, lata 60.: Jadwiga Maciejewska - sprzedawczyni, Wilhelm Biliński - kierownik piekarni fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej Górzyno, lata 50., z prawej strony Rozalia Piepka fot. z albumu Ewy Piepki 121 Prace przy kładzeniu asfaltu, pierwszy z prawej Kazimierz Kardaś fot. z albumu Janiny Kardaś Związek Młodzieży Polskiej w Główczycach, 1950 rok. Stoją w górnym rzędzie od lewej: Genowefa Krajewska, Zofia Bednarska (Karolewska), Mieczysław Włodarczyk, NN, Maria Golińska (Kiełbik), Genowefa Tomaka, Aleksander Stenka, p. Gostomski, Stanisława Karolewska. Stoją z przodu od lewej: NN, Jan Tomczuk, Wiktoria Potapowicz, NN, p. Wutke, Wacława Tomczuk, NN, p. Kowalczyk, Elżbieta Tomaka (Nowak), Janina Organ, Teresa Gardzielewska (Krajewska), NN. W dolnym rzędzie od lewej: Irena Koszewska, Helena Potapowicz, Włodzimierz Wiśniewski, Jan Jański fot. z albumu Genowefy Krajewskiej 122 Główczyce, ul. Słupska, wodospad przy młynie fot. z albumu Heleny Basek Wolinia, 1979 rok. Zdzisław Czyżewski z dziećmi - Waldemarem i Agnieszką fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 123 Przed budynkiem Szkoły Podstawowej w Główczycach, rok 1958, od lewej: NN, nauczyciel Izydor Lendziński, Ewelina Lewkowicz, kuca Helena Zych (Czaja) fot. z albumu Heleny Czai fot. z albumu Janiny Kardaś Piekarnia GS Główczyce przy ul. Słupskiej, przełom lat 70. i 80. Od prawej: Stanisław Felczak, Leon Czaja, Ewa Paczkowska (Wygocka), w głębi Władysław Czaja fot. z albumu Marii Czai fot. z albumu Janiny Kardaś 124 Wytwórnia Wód Gazowanych i Rozlewnia Piwa, rok 1975. Przy rozlewaczce Janina Krajewska (Cur) fot. z albumu Janiny Krajewskiej Pracownicy Urzędu Pocztowego w Główczycach. Siedzą od lewej: Wanda Chyła, Franciszek Szczęsny - monter, Stanisława Stencel, stoją od lewej: Franciszek Chyła - monter, p. Szeliga - listonosz, Henryk Pawski - listonosz fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 125 Piekarnia GS Główczyce przy ul. Słupskiej, przełom lat 70. i 80. Od lewej stoją: Bronisław Tomaka - kierownik, Władysław Czaja, Bronisław Harmaciński, Leon Czaja, Stanisław Felczak. U dołu, od lewej: Marian Sycha - cukiernik, Irena Szamal (Pomiankiewicz), Mirosław Wilga, Ewa Paczkowska (Wygocka) fot. z albumu Marii Czai Plac przy zielonym domu - postój furmanek, Główczyce, ul. Kościuszki fot. z albumu Heleny Basek 126 Żniwa fot. z albumu Ireny Szamal Pochód pierwszomajowy, Główczyce, w czarnym płaszczu Jan Tomczuk, obok niego po prawej Przewodniczący Rady Gminy Henryk Lempert fot. z albumu Janiny Pląder 127 Szkoła w Cecenowie, uczniowie klasy V fot. z archiwum GOK Główczyce Cecenowo, łowienie ryb w stawie, z prawej strony Józef Czaja fot. z albumu Barbary Chyły fot. z albumu Heleny Kijewskiej 128 fot. z albumu Henryka Szarego Wyścig kolarski pierwszomajowy, lata 50. lub 60., Główczyce, ul. Kościuszki. Pierwszy od lewej Władysław Kiełbik -kolarz. Stoją od prawej m.in.: Bronisław Krajewski, Aleksander Rybus, Jan Zięba fot. z albumu Ireny Szamal 129 Kopanie torfu, drugi od prawej Wacław Szary fot. z albumu Henryka Szarego Grupa dzieci bawiących się przy przedszkolu w Podolu Wielkim fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej 130 fot. z albumu Henryka Szarego Klęcino, lata 50., Czesław Jędrzejczyk fot. z albumu Janiny Kardaś Czesław Piepka, 1954 rok fot. z albumu Ewy Piepki Klęcinko, stoją od lewej: NN, Wacław Sadłowski, Kazimierz Kardaś fot. z albumu Janiny Kardaś 131 Klęcinko fot. z albumu Janiny Kardaś Główczyce, lata 50. Państwo Jędrzejczykowie z dziećmi fot. z albumu Janiny Kardaś 132 Szkoła Podstawowa w Rumsku, kierownik Zdzisław Han, nauczycielka Danuta Han. W pierwszym rzędzie od lewej: Regina Dziubińska, Marzena Mach, Elwira Szczypakowska, Halina Dudek, Halina Kowesław, Tatiana Kazimierczak, Jadwiga Smuraga, Jadwiga Grzenia; drugi rząd od lewej: Bogdan Leoniec, Tadeusz Zawadzki, p. Wiercińska, Regina Szeliga, Barbara Gierejczyk, Barbara Turek, Grażyna Szczypakowska, p. Klimbajn; trzeci rząd od lewej: Zbigniew Krzebietka, p. Tanajewski, Jan Dudek, p. Klaus, Ryszard Makutynowicz, Tadeusz Rybak, Jerzy Tanajewski, Andrzej Stępień, między nauczycielami od lewej: Ireneusz Nieściork, Bolesław Rybak fot. z albumu Marii Smuragi Kopanie torfu, lata 50. lub 60. Bolesław Duda z dziećmi fot. z albumu Krystyny Golińskiej 133 Kościół w Główczycach pw. św. Piotra i Pawła, chór przy organach fot. z albumu Józefa Szmajdy Klęcino, pogrzeb Michała Konopackiego, 8 maja 1962 roku. Za trumną w czarnej chuście Władysława Konopacka, niosą trumnę p. Śliwiński i Franciszek Żabiński fot. z albumu Józefa Szmajdy 134 Anna Kotłowska z lewej, jej rodzice p. Okrojowie i rodzina w Pobłociu fot. z albumu p. Kotłowskich Wojsko Polskie na żniwach w PGR Skórzyno, lata 60. fot. z albumu Krystyny Golińskiej 135 Pochód pierwszomajowy, Główczyce, pierwszy z prawej Jan Tomczuk, w pierwszym rzędzie drugi od prawej Przewodniczący Rady Gminy Henryk Lempert, z flagą stoi Naczelnik Poczty Józef Wiśniewski fot. z albumu Janiny Pląder Piekarnia GS Główczyce przy ul. Słupskiej, przełom lat 70. i 80. Leon Czaja i Ewa Paczkowska (Wygocka) fot. z albumu Marii Czai 136 Żniwa fot. z albumu Marii Smuragi Główczyce, uroczystości ZBoWiD - nadanie sztandaru w roku 1976. Sztandar wręcza Tadeusz Florkowski, za nim Mieczysław Kułakowski, od lewej stoją: Władysław Piórkowski, Władysław Orłowski, Kazimierz Drużba, NN, NN, Jan Stępień fot. z albumu Krystyny Drużby Klęcinko, rok 1959. Janina i Kazimierz Kardasiowie z dziećmi fot. z albumu Janiny Kardaś 137 Pierwsza Komunia Święta, parafia Główczyce, 1974 rok. Ksiądz proboszcz Jan Laśkiewicz, wikary ks. Andrzej Zdzie-borski fot. z albumu Leokadii Skwarczyńskiej-Karolewskiej fot. z albumu Marii Smuragi 138 Panorama Główczyc z Ficberku (Żwirowni) fot. z albumu Romana Fiałka Pierwsza Komunia Święta Jadwigi i Bogdana Smura-gów. Rodzice: Maria Smuraga (Szmajda) i Jan Smuraga. Zakład fotograficzny Bolesława Kilarskiego w Główczycach, lata 60. fot. z albumu Marii Smuragi Jubileusz 60. rocznicy pożycia małżeńskiego Józefy i Stanisława Szmajdów. Na zdjęciu z córkami: Marią Smu-ragą i Julią Butwin oraz zięciem Tadeuszem Butwinem fot. z albumu Marii Smuragi 139 Kasa Banku Spółdzielczego w Główczycach, obsługuje Ksaweria Woźniak fot. z albumu Marioli Barny Dożynki w Główczycach. Z wieńcem dożynkowym ze wsi Równo stoi po lewej Jan Smuraga fot. z albumu Marii Smuragi 140 Porodówka w Główczycach, ul. Słupska. Z dzieckiem Józefa Szmajda (Konopacka), z prawej p. Pietras fot. z albumu Marii Smuragi Zakończenie Szkoły Podstawowej w Główczycach, klasa VII, rok 1952. Od lewej NN, Bronisław Gardzielewski, Edmund Kowalczyk, Jan Kopylec, NN, NN. W głębi rodzice uczniów fot. z albumu Marii Gardzielewskiej 141 Wesele w Klęcinie. Z prawej strony stoi Maria Smuraga (Szmajda) fot. z albumu Marii Smuragi Orkiestra z Warblina, rok 1950. U góry stoją m.in. Julian Gardzielewski i Stanisław Szmajda, leży pierwszy od prawej Józef Szmajda fot. z albumu Marii Smuragi 142 Wytwórnia Wód Gazowanych i Rozlewnia Piwa. Przy taśmie Janina Krajewska (Cur), w tle Anna Łach fot. z albumu Janiny Krajewskiej Ślub Marii i Jana Smuragów, rok 1956. Stoją od lewej: Mieczysław Kurek, Zdzisława Cieślak, Stanisław Sawko, Janina Gral fot. z albumu Marii Smuragi Żniwa fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej 143 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Kiermasz książek prowadzony przez Zofię Nowelską fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B-6 Koło Gospodyń Wiejskich w Klęcinie. Kurs kroju i szycia w latach 50. Piąta od lewej stoi p. Grzesik, szósta od lewej Maria Smuraga (Szmajda) fot. z albumu Marii Smuragi 144 fot. z albumu Janiny Kardaś fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej Warblino. Tadeusz Butwin z synem Bogdanem fot. z albumu Marii Smuragi Kasa biletowa kina „Stolica w Główczycach fot. z albumu Krystyny Wielgus 145 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP92-D-2 PGR Skórzyno. Przebieranie ziemniaków wiosną 1965 roku fot. z albumu p. Jezierskiej 146 Procesja Bożego Ciała na ul. Kościuszki w Główczycach w 1958 roku. Figurę św. Teresy niosą mieszkanki Rzuszcz, wśród nich p. Szwedowska (trzecia z prawej) fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej Od lewej: Zbigniew Oczachowski, Adam Nastały, Wojciech Woźniak, p. Kociumbas fot. z albumu Marioli Barny 147 Urząd Gminy, z przodu stoi Przewodniczący Rady Gminy Henryk Lempert, siedzi Wacława Golińska (Tomczuk) fot. z albumu Janiny Pląder Niemieccy chłopcy z Warblina fot. z albumu Mariana Majkrzyka 148 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-A-8 Cezary Smuraga (ojciec Jana Smuragi) fot. z albumu Marii Smuragi Równo, 1955 rok. Maria Smuraga (Szmajda) z małą Tereską w wózku fot. z albumu Marii Smuragi 149 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Przemarsz dzieci szkolnych przedstawiających 1000-lecie państwa polskiego. Przy wieńcu, w środku Teresa Śpiewak, w drugim rzędzie od lewej Marta Piórkowska, NN, Barbara Lachowska (Jankowska) fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-A-4 PGR Skórzyno. Prace połowę przy burakach w 1962 roku. Od lewej: Jadwiga Ślaz, Helena Jezierska fot. z albumu p. Jezierskiej 150 Procesja Bożego Ciała na ul. Kościuszki w Główczycach w 1958 roku. Idą m.in.: Marianna Zych, Janina Chrząszczew-ska, p. Budaj (z tyłu po prawej stronie) fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej Bogdan Smuraga (stoi drugi od lewej) w wojsku fot. z albumu Marii Smuragi fot. z albumu Marii Smuragi 151 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Na wprost, za dziewczynką Tadeusz Serafin, w drugim rzędzie od prawej, obok transparentu Józef Szamal fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B Dom państwa Smuragów, Równo. Drugi od lewej Jan Smuraga fot. z albumu Marii Smuragi 152 Uczennice Szkoły Podstawowej z p. Skibińską, lata 60. fot. z albumu Teresy Florkowskiej Zakład fryzjerski p. Fiałka w Główczycach, rok 1948 lub 1949. Stoją od prawej: NN, Pelagia Fiałek, Konrad Fiałek, NN fot. z albumu Romana Fiałka 153 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1951 roku fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-C-8 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1951 roku, trzeci od prawej Henryk Koszewski fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-C 154 Wesele państwa Majkrzyków w Roszczycach 5 kwietnia 1970 roku. Orkiestra weselna, od lewej: Edward Kozłowski, p. Jędrzejczyk, Jan Stencel fot. z albumu Mariana Majkrzyka fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej 155 Z lewej strony siedzi Kazimierz Woźniak fot. z albumu Marioli Barny Choinka w 1961 roku, Kazimierz Woźniak z synem Wojciechem fot. z albumu Marioli Barny Główczyce, ul. Kościuszki fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP102-B-2 156 Rodzina Józefa i Melanii Wiśniewskich - początek lat 30. fot. z albumu Marioli Barny Zawody strzeleckie w 1951 roku. Od lewej: Stanisława Karolewska i Teresa Gardzielewska (Krajewska) fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 157 Szkoła Podstawowa w Główczycach, rok 1964, grupa harcerzy. Stoją od lewej: Urszula Wielebska, Marian Kadowski, Józef Kiedrowski, Roman Fiałek, Zdzisław Krajewski, Halina Tocha, w dolnym rzędzie od lewej: p. Jezierska, Teresa Szamal, NN, Wiesława Wojewódka (Wilga), Ewa Sołowiej, Henryka Piórkowska, Anna Szwabowicz, Anna Kowalska, Maria Wawrzyńska fot. z albumu Romana Fiałka Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. W pierwszym rzędzie ze sztandarem od lewej: Antoni Nowo-sielecki, Franciszek Kwiecień, Mieczysław Michalik; za sztandarem kolejno idą: NN, Józef Śpiewak, Jan Wojciechowski, Teresa Szamal (Mazur) fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-A-6 158 Główczyce, ul. Ciemińska 1, bufet świąteczny fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-A-2 Lekcja muzyki w Szkole Podstawowej w Główczycach. Przy pianinie Jerzy Muza, przy kaloryferze stoi Izydor Len-dziński, między nimi uczniowie: od prawej Henryk Sobański, Michał Szczesny, Ryszard Tylicki, na taborecie Józef Kidziun, pod ścianą przy kaloryferze siedzi Brunon Wenderski fot. z albumu Romana Fiałka 159 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Pracownicy GS Główczyce. Na pierwszym planie z flagą od lewej Roman Filipowski, Henryk Siuda, Stanisław Krajewski fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B-8 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1966 roku. Strażacy ze sztandarem przed trybuną honorową. Od lewej: p. Szczepański, Antoni Nowosielecki, Franciszek Kwiecień, Mieczysław Michalik, Władysław Kraśnicki, Bogdan Śpiewak; drugi rząd od prawej: Jan Wojciechowski, Józef Śpiewak fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B-9 160 Zasnyki na Wołyniu, 1932 rok, w pierwszym rzędzie trzecia od lewej Henryka Baszko (Łazuga) fot. z albumu Teresy Janusewicz Zabawa w restauracji „Staropolskiej” w Główczycach w 1965 roku. Od lewej na pierwszym planie: Józef Gardzielew-ski, Bronisław Gardzielewski, Marianna Gardzielewska (Zych), Teresa Gardzielewska (Krajewska) fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 161 Pochód pierwszomajowy w Główczycach, 1951 rok fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP92-D-2 Kolędnicy, 1947 rok, stoi trzeci od lewej Włodzimierz Baszko fot. z albumu Teresy Janusewicz Zdjęcie z Rosji, p. Jepiszko (babcia Krystyny Golińskiej) fot. z albumu Krystyny Golińskiej 162 fot. z albumu Teresy Florkowskiej Boisko szkolne. Pierwszy z lewej Roman Grudniewski, w środku nauczyciel p. Kowalski, po lewej od niego - nauczycielka Irena Florkowska, po prawej - Tadeusz Jędrzejczyk fot. z albumu Teresy Florkowskiej 163 Główczyce, pochód pierwszomajowy, 1966 rok fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-D-4 Dożynki w Izbicy w kościele pw. św. Józefa. Przy wieńcu dożynkowym od lewej: NN, p. Mikułko, p. Tułaza, p. Batura, za nim po lewej p. Łabusińska (Morgaś) fot. z albumu p. Tułazy 164 Główczyce, ul. Szkolna, boisko szkolne. Pierwszy od lewej p. Baszko fot. z albumu Teresy Janusewicz Przed restauracją „Staropolską” w Główczycach, od lewej, w dwóch rzędach od góry: Andrzej Grudniewski, Maria Stefanowska, Irena Stefanowska, Anna Gruba, Renata Chyła, Zofia Bednarek, Henryk Zych fot. z albumu Teresy Zych Główczyce, na śluzie koło młyna przy ul. Słupskiej. Od lewej: Marianna Gardzielewska (Zych), Helena Gardzielewska (Zych), Maria Pluta oraz dzieci fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 165 Główczyce, ul. Kościuszki, pochód pierwszomajowy fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP102-B-5 Dożynki w Główczycach, od lewej: Henryk Siuda, NN, Franciszek Szczęsny, NN, NN fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-A 166 Od lewej: Teresa Florkowska i Anna Szczepaniak fot. z albumu Teresy Florkowskiej Dożynki w Główczycach, ul. Ciemińska, pierwszy z lewej Kazimierz Woźniak, w środku Genowefa Maciejewska (Krajewska) fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-D-6 167 Pierwszomajowy kiermasz książek, przy stoliku w białym płaszczu Zofia Nowelska fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP93-B-3 Główczyce, ul. Kościuszki, przed zakładem fotograficznym Bolesława Kilarskiego, trzecia od lewej Stanisława Karolewska fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-A-4 Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1951 roku, na traktorze stoi Genowefa Krajewska fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-C-9 168 Zabawa w restauracji w Główczycach w 1962 roku. Od lewej: Kazimierz Gardzielewski, Jan Szczęsny, Józef Gardzie-lewski, Teresa Gardzielewska (Krajewska), Helena Gardzielewska (Zych), NN, Irena Szczęsna (Golińska) fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 1 maja 1951 roku, przed dawnym urzędem gminy w Główczycach. Od prawej: Teresa Gardzielewska (Krajewska), NN, Elżbieta Borowska fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Od lewej: Helena Kwiecińska i Teresa Gardzielewska (Krajewska) fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 169 Szkoła Podstawowa w Główczycach, wychowawczyni Władysława Babińska. W pierwszej ławce (podawane od prawej do lewej): Teresa Florkowska (Lompert), Andrzej Gajewski, Teresa Łodyga; w drugiej ławce: Jerzy Kwiecień, Bożena Laska, Czesław Kłobuch; w trzeciej ławce: Irena Waśkiewicz (Capar), Wojciech Potapowicz, Anna Szczepaniak; w czwartej ławce: Andrzej Wojciechowski, Krystyna Kłos, Marek Szafrański; w następnej ławce: NN, Maria Zamelska fot. z albumu Teresy Florkowskiej fot. z albumu Teresy Florkowskiej 170 ■■ Zabawa w sali kinowej, od lewej: Kazimierz Gardzielewski, p. Jaroć, Helena Gardzielewska (Zych), p. Jaroć, Maria Gardzielewska (Zych), Józef Gardzielewski, Teresa Gardzielewska (Krajewska) fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Pochód pierwszomajowy w Główczycach w 1951 roku fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego, sygn. HP113-D-3 171 22 lipca 1950 roku, taniec „Cygan”, wykonywany przez młodzież z Główczyc. Stoją od lewej: NN, p. Kalista. Siedzą od lewej: Genowefa Tomaka, NN, Teresa Krajewska (Gardzielewska), Kazimierz Woźniak, NN, Helena Potapowicz, Elżbieta Tomaka (Nowak), Helena Kwiecińska, Stanisława Karolewska fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Restauracja „Staropolska” w Główczycach, ul. Kościuszki - Irena Stefanowska (Borzyszkowska) i Halina Wielgus (Rompza) fot. z albumu Krystyny Drużby 172 We wspomnieniach najstarszych mieszkańców Główczyc i okalających wsi odzwierciedlone zostały sposoby kultywowania tradycji, przystosowywania się do nowego, zróżnicowanego środowiska i tworzenia w zmienionych okolicznościach obyczajów zawiązującej się wspólnoty, w jakiej przyszło im spędzać młodość i dalsze życie. Na tym kawałku Ziem Odzyskanych tworzyli ją przybysze. Relacje z przeszłości, odzwierciedlając poczucie własnej tożsamości i pamięci o swoich korzeniach i przodkach rozmówców, ukazują też sposób ich przystosowywania się do nowego środowiska i budowania przyszłości w obcym, bo nieznanym miejscu, do którego rzucił ich los, miejscu, które musieli oswajać, zdobywać i przekształcać we własną wspólnotę. Nie miałam nigdy żadnej zabawki, żadnej lalki. I tak przeżyłyśmy do 1946 roku. Już jako dorosła opowiadałam kiedyś mojemu wnukowi Jackowi o tym wszystkim. I on mi wtedy dał w prezencie pluszowego misia, którego mam cały czas, do tej pory. Moja mama wracała z pola koniem, wierzchem, na oklep, jechała bez siodła, tylko wodze. Jak zajechała na podwórko i zobaczyła go, stał w łachmanach jak to jeniec. Spadła z konia twarzą w błoto, cała umorusana. To było pierwsze spotkanie mojego ojca z mamą. GMINNY OŚRODEK KULTURY GŁÓWCZYCE ISBN 978-83-937560-1-8