ślAd BRULION LITERACKI Nr 6 Oddziału Związku Literałów Polskich w Słupsku AGORA Słupsk 2000 ŚLAD - 6 Fragmenty prozy oraz recenzje członków, kandydatów i sympatyków Oddziału Związku Literatów Polskich w Słupsku AGORA Słupsk 2000 Redaktor: Wiesław Ciesielski Korekta: Izabela Iwańczuk Grafika: Piotr Nikel Wydano dzięki środkom finansowym z Urzędu Miejskiego w Słupsku i Urzędu Marszałkowskiego w Gdańsku ©Copyright: AGORA Społeczna Oficyna Wydawnicza Literatów w Słupsku ISBN 83-912772-1-6 Słupsk 2000 Skład, druk: BOXPOL, Słupsk ul. Wiejska 28, tel (059) 8424371. /TY\ Mowy j/f1 2M./I6A. ] (082-.l) 2 Jan Ryszard Kurylczyk Fragment książki „Papież" Rozdział II część I Veni 11 lutego A.D. 1198 Dostojny biskupie Bertoldzie! Najbliższym posłańcem wiadomość tę przekazuję do Bremy. Wiedz oto, że w niedawnych obradach prezydium Kurii papieskiej arcybiskup gnieźnieński Henryk Kietlicz przedstawił Ojcu Świętemu stan rzeczy pośród nadbałtyckich pogan. Z tego, co mówił, wnioskuję, że książęta polscy zamierzają wyprawę przeciw owym poganom, a sam Kietlicz liczy na powołanie nowego biskupstwa podległego metropolii gnieźnieńskiej. Tak czy owak - trzeba niezwłocznie przeciwstawić się temu. Pomnę, że za twego poprzednika najpewniej to właśnie Brema powołana została na diecezję dla wschodnich krain nad Bałtykiem. Jeśli mam rację, zgromadź rycerstwo i ruszaj na wschód ku Liwom, a nie zapomnij o tym oficjalnie zawiadomić Kurii, ja zaś stosowną wieść Ojcu Świętemu przekażę.. Kardynał Gwido Legat papieski na Święte Cesarstwo Rzymskie 4 maja A.D. 1198 Ojcze Święty! Uwiadomić cię chciałem, że 8 marca zwolennicy Szta-ufów wybrali na króla Rzeszy najmłodszego syna Fryderyka Barbarossy -Filipa Szwabskiego. Zaś w miesiąc później Welfów obrali królem syna margrabiego Henryka Lwa - Ottona Brunszwickiego. Zgodnie z naszą umową w sposób wyraźny nie będę się włączał do walki o tron, choć sekretnie wspierał będę stronników Welfów i samego Ottona. Pragnę też ci donieść, że Bertold, biskup Bremy, ruszył na wyprawę przeciw Liwom, a jeśli mu się powiedzie, zamierza z krzyżem iść i na ziemie Estów. Błogosławieństwo Waszej Świątobliwości należy mu się w tej zbożnej wyprawie, bowiem jeszcze przed trzynastu laty z Bremy wyruszył ku Liwom pierwszy misjonarz, który zwał się Meinhard. Dotarł on do ujścia rzeki Dźwiny, wielu Liwów nawrócił, kościół zbudował, za co arcybiskup Bremy mianował go w rok później biskupem sufraganem bremeńskim i ustanowił diecezję dla wschodnich terenów nadbałtyckich. O przebiegu tej wyprawy i dalszych zdarzeniach w Świętym Cesarstwie Rzymskim będę cię uwiadamiał bezzwłocznie. Kardynał Gwido 3 Jan Ryszard Kurylczyk 6 maja A.D. 1198 Ojcze Święty! Jak sobie życzyłeś, udałem się do Królestwa Cypru. Tam wręczyłem Amalrykowi twój list i błogosławieństwa, po czym ruszyliśmy do Akki, zostawiając na tronie Cypru jego syna Hugona. W ostatnich dniach stycznia Amalryk wziął ślub z królową wdową Izabelą i koronowany był na władcę Królestwa Jerozolimskiego. W sam czas uroczystości te się odbyły, bo po dwóch niedzielach nadciągnęły wojska seldżuckie. Niemieckie oddziały wycofały się spod Jerozolimy do Tyru i stamtąd na okrętach ku Europie ruszyły. Część z nich jednak została i wzmocniła obsadę twierdzy w Akce, za co Amalryk przekazał im w wieczyste użytkowanie wieżę nad bramą św. Mikołaja, a ja obiecałem poprzeć ich prośbę do Waszej Świątobliwości o powołanie niemieckiego zakonu rycerzy. Chcą się nazwać Zakonem Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego, a na zbrojach postanowili nosić płaszcz biały z czarnym krzyżem. Chciałbym jeszcze prosić Waszą Świątobliwość o pomoc w jednej sprawie. Oto w sąsiadującej z Królestwem Jerozolimskim Małej Armenii książę Leon, wiernie ci oddany wasal, zagrożony jest, o zgrozo, przez własnego syna - Boemunda! Rzecz jasna, nasze rycerstwo chętnie stanęłoby po stronie księcia Leona, ale nie może tego uczynić mając nieopodal swych granic wojska seldżuckie. Wiem, że oni obaj twojemu życzeniu podporządkują się bez szemrania. Proszę więc o przywołanie Boemunda do porządku, bo też i nie czas na swary, kiedy zagrożony Kościół w Królestwie Jerozolimy. Biskup Konrad z Moguncji 24 maja A.D. 1198 Drogi mój Gwido! Rad jestem wielce, żeś już w Świętym Cesarstwie Rzymu. Cieszę się też z tobą, że Otton Brunszwicki wybrany został na króla Rzeszy i uczynić musimy wszystko, by on właśnie cesarzem został. Nie jestem zaś rad z faktu, że jego kontrkandydatem obwołano Filipa Szwab-skiego. Nie jest to dla nas korzystne. Czy pamiętasz o tym, kardynale, że właśnie Filip Szwabski jest żonaty z córką cesarza Izaaka II Angelosa. Z pozoru nie ma w tym niczego niebezpiecznego, ale tylko z pozoru. Oto wiem od biskupa Aten, Michała Choniatesa, który ma dobre stosunki z hierarchią Kościoła wschodniego, że to właśnie Filip Szwabski, jeszcze jako książę, utwierdził cesarza Izaaka w przekonaniu o konieczności połączenia Cesarstwa Bizantyjskiego ze Świętym Cesarstwem Rzymskim. Rozumiem zamysł połączenia Kościołów: wschodniego i rzymskiego, ale cesarstw?! To już byłoby nie tylko zagrożenie, ale i upadek Rzymu i znaczenia Stolicy Apostol- 4 Jan Ryszard Kurylczyk skiej... Do tego w żadnym razie dopuścić nie można! Dopóki jest równowaga w walce o tron Rzeszy albo Otto przeważa, możesz zachować dystans, jeśliby zaś Filip zaczął górować —uwiadamiaj mnie najrychlej. Dopóki sukcesja Sycylii nie będzie wyjaśniona, nie mogę jednoznacznego wyrazić poparcia Ottonowi. Innocenty III Rozdział IV część I Veni 12 lutego A.D. 1199 Zaprosiłem cię, kanoniku Albercie, bo chciałbym usłyszeć, co sądzisz o wyprawie Bertolda do kraju Liwów. Ojcze święty. Od dawna już u nas w Bremie założono diecezję dla wschodnich terenów nadbałtyckich. Pierwszym jej biskupem był brat augu-stianin Meinhard, po nim właśnie biskup Bertold, który w ubiegłorocznej wyprawie do Liwlandu poniósł śmierć. Wiem to wszystko, szanowny kanoniku, i dlatego właśnie cię zaprosiłem. Przecież już drugi biskup z Bremy postradał życie w Liwlandzie. I oto, ty trzeci, chcesz ruszyć ku krajowi Liwów i czekać na biskupie wyświęcenie lub śmierć?! Czyżem nie jest godny tego zaszczytu? Nie w tym rzecz, kanoniku Albercie. Ja po prostu chcę być pewien twojej wyprawy, spełnienia przez nią celu, a nie kolejnej biskupiej śmierci. Otom dokładnie zapoznał się z dokumentami obu wypraw. Naiwne to misje. Krzyże przeciw mieczom! Pierwszy wzniesiony kościół rychło spalono, biskupów zabito. Zabieracie się do dzieła chrystianizacji pośród pogan tak, jakbyście szli strzyc wylęknione stado owiec. Idziecie do wilków...Inaczej, zupełnie inaczej trzeba brać się do rzeczy. Przed wami wiele misji ruszało w pogańskie kraje i tylko te przyniosły pożytek, które dobrze były przygotowane. Śmierć naszych biskupów, Wasza Świątobliwość, nie na pokaz, a za wiarę została na Chrystusowym ołtarzu złożona. Zuchwałyś, kanoniku! Kiedy zostaniesz biskupem, będziesz się musiał uczyć pokory i cierpliwości. A co to myślisz, że nie wiem, iż tam w Bremie obawiacie się, by w zbożym zadaniu nawrócenia pogan nad Bałtykiem nie ubiegli was Rusowie? Nie udawaj zdziwionego, kanoniku. Powinnością papieża jest wiedzieć więcej, niż to się innym wydaje. Pocieszę cię jednak. Mnie też zależy na tym, by kraj Liwów czy Estów nie wpadł w ręce ruskie. Bo między nami mówiąc, o czym wy w Bremie nie chcecie wiedzieć - for- 5 Jan Ryszard Kurylczyk malnie prawa nie macie do nawracania ani Lewitów, ani Estów. Jedni i drudzy są lennikami i daninę płacą - chrześcijańskim księstwom Rusi. Liwowie podlegają księciu połockiemu, a Estowie republice nowogrodzkiej. Nie wiedziałem o tym, Ojcze Święty! Ale jeśli z Rusią trzymają, to tym samym z Kościołem greckim, a nie rzymskim! Dlatego też chcę, by misja nasza powiodła się wreszcie, bo rozkrzewie-nie się Kościoła greckiego, a nie Kościoła rzymskiego poczytywałbym za obelgę dla Stolicy Apostolskiej. Posłuchaj, co trzeba w kraju Liwów zrobić. Z dotychczasowych misji najskuteczniejsze były te, które od ochrzczenia władcy zaczynały. Po ochrzczeniu władca pilnował, by dworzanie uczynili to samo. Wspólnie ku chrześcijaństwu przywodzili drużynę przyboczną i możnowładztwo, a później dopiero lud nawracali. Stąd, jeśli moi biskupi chcą zaczynać od ludu i od stawiania kościołów, nie wiedzieć jak daleko od stolicy liwijskiej położonych, to taka misja z góry skazana jest na zagładę. Niech Wasza Świątobliwość wybaczy mi śmiałość i nie poczyta tego, co powiem, za brak szacunku. Rzecz polega na tym, że Liwowie nie mają ani władcy, ani stolicy. Żyjąplemieniami w rozproszeniu po swoich borach, zbierając się tylko przeciw obcemu zagrożeniu. Ale wtedy wybierają jakiegoś wodza, z którym można by wdać się w pertraktacje? Nie wybierają, atakują ze wszystkich stron, według wcześniej uzgodnionego planu. To zmienia postać rzeczy. Wybacz, kanoniku, nie wiedziałem o tym. Tak czy owak, sposób prowadzenia misji trzeba zmienić, bo obie dotychczas przebiegały i kończyły się jednako. Stoicie u ujścia do morza tej ich rzeki, jakżeż ona się nazywa? Dźwina! Właśnie. Budujcie obejścia obronne, kościół, rozmawiajcie z Liwami i po jakimś czasie wszystko spalone, ludzie wysieczeni. Co więc ty zamierzasz, kanoniku? Chciałbym postępować tak samo jak biskup Meinhard i Bertold. Liczę jedynie, że dopisze mi szczęście. Łaskawość Bożą w tej wyprawie mieć będziesz z pewnością, ale liczenie na szczęście nie jest w walce tarczą. Walka to walka! Na pogańskich królów najczęściej wystarcza woda święcona albo korona w ostateczności, ale na lud bez króla, to za mało... Wiesz, co zrobimy, kanoniku? Wystosuję wezwanie do krucjaty dla rycerstwa Saksonii Westfalii. Do wyprawy krzyżowej przeciw nadbałtyckim poganom, z obietnicą zezwolenia na stworzenia z tych rycerzy, którzy ruszą -zakonu świętego na wzór jerozolimski. Tak więc nie trzeba będzie udawać się w długą podróż ku Saracenom, można będzie dojść tych samych godności 6 Jan Ryszard Kurylczyk niedaleko swoich siedzib. Jeśli więc wraz z rycerstwem dobrze uzbrojonym, wyposażonym, i w liczbie nie mniejszej niż tysiąc mieczy, staniesz u ujścia tej ich rzeki, a później założycie tam murowaną, warowną twierdzę z kościołem, to zostaniesz w niej biskupem, jeśli zaś powołasz ordynariusza w Estonii, będziesz arcybiskupem. Z rycerstwa powstanie podlegający ci zakon -potwierdzę jego nazwę i przywileje, jakie zaproponujesz. Rozdział V część I Veni 13 lutego A.D. 1199 Nakazałem cię zaprosić, biskupie, na poufną rozmowę, mając na uwadze twoje rozeznanie w sprawach Bizancjum. Ojcze Święty, jestem zaszczycony i wzruszony. To zaproszenie świadczy o zaufaniu Waszej Świątobliwości - jak śmiem mniemać - nie tylko dla mnie, ale i do całej Grecji, w szczególności zaś Aten. Mógłbym ci, biskupie, zdawkowo odpowiedzieć, że tak właśnie jest i na tym skończyć ten wątek, ale chcę, by nasza rozmowa była szczera, otwarta i rzeczowa. Chciałbym, byśmy po niej rozstali się w przyjaźni. Liczę na to, Wasza Świątobliwość. Skąd i od kogo masz, biskupie, tak dokładne dane o Cesarstwie Bizantyjskim? Czytałem twoje doniesienie przysłane do Kurii. Czy muszę na to pytanie odpowiedzieć, Ojcze Święty? Jeśli rozmowa nasza ma być szczera... W Kurii papieskiej znany jestem jako Michał Akominates, tak też nazywał mnie twój, Ojcze Święty, poprzednik - w czasach, kiedy stawiał mnie na biskupa Aten. W cesarstwie nazywają mnie Michał Choniates. Jestem bratem Nicetasa Choniatesa, który pracuje jako „basilikos grammatikos" przy cesarzu Aleksym II Angelosie. Jest więc brat twój sekretarzem cesarza Bizancjum? Tak właśnie jest, Wasza Świątobliwość. Wiadomo mi, że basileus, sebastos, autokrator Aleksy II Angelos chce podnieść brata mego aż do godności patrycjusza. Cieszyć nam się z tego, dostojny biskupie, czy smucić? Wasza Świątobliwość! Uważam, że należy się z awansów brata mojego cieszyć! Im wyżej będzie w hierarchii bizantyjskiej, tym więcej ja, a jeśli taka twoja wola, Ojcze Święty, to i ty wiedział będziesz o Bizancjum. Szczery jest brat wobec ciebie? Bezgranicznie. A ty wobec niego? 7 Jan Ryszard Kurylczyk Też niczego przed nim nie ukrywam. Powiesz mu więc o naszej rozmowie? Jeśli Wasza Świątobliwość nie zastrzeże, że to, co mówimy, między nami ma pozostać. A jeśli takie zastrzeżenie wniosę? Wówczas będę go przestrzegał. Wnoszę więc takie zastrzeżenie, dla tego wszystkiego, co dziś i kiedykolwiek później będziemy mówić w cztery oczy. Klauzuli zaś takiej nie nakładam na jakiekolwiek rozmowy z odpowiedzialnym za sprawy Bizancjum biskupem Huguccio. Dzisiaj przy wieczerzy zapoznam was ze sobą... A do przerwanego wątku z początku naszej rozmowy wracając. Jeśli uważasz, że zapraszając cię, ufam nie tylko tobie, ale i Atenom i całej Grecji - odpowiadam szczerze, że ufam tobie, boś biskupem Kościoła rzymskiego, ufam też tobie jako człowiekowi dlatego, żeś zgodził się na zachowanie tajemnic Stolicy Apostolskiej, ufam wszystkim chrześcijanom Aten i Grecji, którzy z Kościołem rzymskim, a nie greckim są związani. Niewielu Grekom ufasz, Ojcze Święty. Zaufanie to uczucie szczególne i nie starcza go dla zbyt wielu. Jesteś pierwszym Grekiem, któremu zaufałem w pełni. Jeśli to zaufanie potwierdzi się, przeniosę je na innych, których wskażesz. Od ciebie zaś chciałem się dowiedzieć, jakie sojusze i z kim zawierali ostatnio władcy Bizancjum? I tu dla pełnej jasności sprawy powiadam tobie: myślę o unii naszych Kościołów. Cieszy mnie również propozycja, jaką złożył mi jeszcze w roku minionym cesarz Aleksy: Bizancjum jako chrześcijański miecz na Wschodzie, Święte Cesarstwo Rzymskie ze stolicą w Rzymie - na Zachodzie. To mądra propozycja. Mieć dwa miecze i umieć obu naraz użyć w walce, czyż nie jest to marzeniem wielu rycerzy? Ogromnie cieszę się, Ojcze Święty, z możliwości sojuszu naszych Kościołów. Żyję w świecie greckim, choć duszą jestem łacinnikiem, ale chciałbym, by taka unia mogła nastąpić, choćby najrychlej! Brat mój, Ojcze Święty, pisze historię bizantyjskiego cesarstwa od czasów basileusa Manuela I Komnena i nie ukrywam, że jestem pierwszym czytelnikiem jego dzieł, a często też i pierwszym korektorem. Z tych względów myślę nieskromnie, że wiele wiem o sprawach bizantyjskich. 8 Jan Ryszard Kurylczyk Rozdział II część II Vidi 25 lutego A.D.1202 Najdostojniejszy królu! Nie mogę dopuścić do przechwycenia przez kogokolwiek mojego listu. Zapłaciłbym za to głową, a i ciebie, królu, mógłby list taki w nieodpowiednich rękach kosztować wiele! Z tych względów zdałem się na swoich zaufanych. Sutanna bywa lepszym zabezpieczeniem od pancerza i miecza. Pewien więc jestem, że mój zaufany dotrze do ciebie bezpiecznie. Pytasz, kto wygra w walce o tron Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Mogę na to odpowiedzieć krótko: wygra dom Welfów, a więc Otton Brunsz-wicki! Sądzę jednak, że nie tylko o to ci chodzi. Więc od początku. Przed rokiem, wiosną, Ojciec Święty wystosował list do książąt Rzeszy, ale przede wszystkim do cesarza - Ottona Brunszwickiego. Dlaczego tak akurat uczynił, tego nie wiem po prostu i choć o powody takiego stanowiska wypytywałem mego przyjaciela, zarządcę kancelarii i Kurii papieskiej - kardynała Lang-tona, ten ciągle wymigiwał się od konkretnej odpowiedzi! Moim zdaniem, nic nie powie, nawet jeśli wie. Nie chcę snuć domysłów. Poprzestaję na informacji o samych faktach. Oto w połowie minionego roku Innocenty Ilł spotkał się z Ottonem Brunszwickim w Neuss. Tam Otton złożył ślubowanie wasalne i obiecał papieżowi pomoc w zdobyciu dla Państwa Kościelnego Włoch Środkowych i w utrzymaniu regencji nad Królestwem Sycylii. W miesiąc później kardynał Gwido zebrał w Kolonii wszystkich sprzyjających Ottonowi rycerzy i biskupów. Tamże w imieniu papieża koronował Ottona na króla Rzeszy, obiecując, że wstawi się za jego rychłą koronacją w Rzymie na cesarza. Wśród zwolenników Sztaufów zawrzało. W połowie minionego miesiąca spotkali się w Halle, spisali, a później wysłali do Ojca Świętego protest przeciw postępowaniu kardynała Gwido. Czytałem ten dokument. Zarzucają kardynałowi, między wierszami i Innocentemu III, że po raz pierwszy w historii legat Stolicy Apostolskiej miesza się do wyborów króla Rzeszy niemieckiej. Zarzucają, że postępowanie kardynała Gwidona jest zupełnie bezprawne, bo koronacja Ottona Brunszwiciego dokonała się bez obecności przedstawicieli Sztaufów. Co działo się w Kurii papieskiej po tym proteście, nawet nie będziesz mógł sobie tego, Filipie, wyobrazić. Trzęsienie ziemi może być tylko mizernym porównaniem tego, co przeżyła kancelaria papieska i cała Kuria. Przez trzy dni radziliśmy. Dość że do książąt Rzeszy, a ściśle: do książąt Rzeszy z domu Sztaufów, skierowana została bulla Innocentego III, nazwana w kancelarii Venerabilem. Nie chcę ci jej przepisywać, bo oficjalnie przywiozę niezadługo i będę zobowiązany do zapoznania z nią książąt Francji. Mówiąc 9 Jan Ryszard Kurylczyk najkrócej, Ojciec Święty wyklął Filipa Szwabskiego i jego zwolenników. Obiecuje i najpewniej spełni to, że wyklnie każdego, kto nie będzie stosował się do wskazań Stolicy Apostolskiej i kto nie uzna koron królewskich i cesarskich z rąk lub w imieniu Ojca Świętego przekazywanych... Już teraz wiesz, kto zwycięży w walce o koronę w Świętym Cesarstwie Rzymskim. Raz jeszcze proszę o spalenie tego listu zaraz po przeczytaniu. Kardynał Robert de Curcon Rozdział III część II Vidi 14 maja A.D. 1202 Ojcze Święty, nie czytam ci doniesień Fulka z Neuilly, bom go odwołał z Szampanii i skierowałem ku państwom iberyjskim. Fulko był iskrą, rozpalił ognisko wyprawy we Francji, ale jak wiesz - tam ono zgasło. Kardynale Langtonie, daruj sobie poetyckie przenośnie i mów o szczegółach przebiegu czwartej wyprawy krzyżowej. Dla przypomnienia, Ojcze Święty. Do kampanii francuskich rycerzy na czele z hrabią Tybaldem z Szampanii dołączyli w rok później Niemcy: hrabia Katznełlenbogen, margrabia Bonifacy z Montferratu, później - za zgodą kardynała Gwido - biskup Antun z oddziałem owerneńskiego rycerstwa i Konrad, biskup Halberstadtu. Do tej chwili wszystko odbywało się podług naszych zamysłów i pod kontrolą kardynałów Curcona i Gwido, ale w marcu ubiegłego roku zmarł hrabia Tybald z Szampanii... Przerwij, kardynale. To wszystko pamiętam, więc szkoda twego i mego czasu. Miałeś rozeznać dokładnie koncesje margrabiego Bonifacego z Montferratu, który objął przewodnictwo krucjaty. Pragnę jednak jeszcze na chwilę zatrzymać uwagę Waszej Świątobliwości na wydarzeniach związanych z poprzednim przywódcą krucjaty. Mniemam, że to ważne sprawy. Słucham. Tybald z rycerzami francuskimi ustalili, że celem wstępnym czwartej wyprawy krzyżowej będzie Egipt i rozbicie armii Saladyna, a później rozszerzenie posiadłości Królestwa Jerozolimskiego, poczynając od Świętego Miasta. Dla tych powodów, jeszcze przed śmiercią Tybalda - Baldwin IX, hrabia Flandrii, nakazał wyruszyć swojej flocie z częścią francuskich oddziałów przez Cieśninę Giblartarską do Królestwa Jerozolimskiego. Flotą tą dowodził Jan z Nesle... Natomiast Gotfryd z Villehardouin udał się do doży Wenecji na pertraktacje o kosztach przewiezienia reszty armii krucjatowej z Europy do 10 Jan Ryszard Kurylczyk Palestyny. Gotfryd, nie wiedząc o śmierci hrabiego Tybalda, w kwietniu podpisał układ z Wenecjanami. Mieli oni za osiemdziesiąt pięć tysięcy grzywień kolońskich w srebrze przywieźć ku Ziemi Świętej blisko pięć tysięcy rycerstwa, dwakroć tyle giermków i przybocznych oraz czterokroć więcej pieszych. Nadto Wenecja zobowiązała się do oddania krucjacie pięćdziesięciu galer na czas prowadzonych walk oraz prowiantu i paszy dla koni najmniej na rok. Układ taki podpisany został, wiosną minionego roku. Wenecjanie mają być gotowi do transporu od połowy tego roku. Rycerstwo z Francji i Italii, ale głównie z Francji, ciągnie już od dwóch miesięcy ku Wenecji. Wszystko to byłoby dobre, gdyby nie śmierć hrabiego Tybalda i przyjęcie kierownictwa wyprawy przez margrabiego Bonifacego z Montferratu. Ten margrabia należy do dużego i znaczącego rodu niemieckiego. Jego ojciec Wilhelm był baronem w Królestwie Jerozolimskim. Z trzech jego braci Konrad wsławił się zdobyciem Tyru w czasie ostatniej wyprawy krzyżowej, Reiner wszedł w koalicję z dynastią Komnenów przez ożenek z córką cesarza Manuela 1, Boldwin poślubił dziedziczkę tronu jerozolimskiego i był ojcem koronowanego w kołysce Balwina V. Cały ród margrabiów Montferratu sympatyzuje ze Sztaufami. Bonifacy jest w obozie wrogiem twoim zamysłom i uczyni wszystko, by czwarta wyprawa krzyżowa służyła bardziej interesom Niemiec i Sztaufów niż Stolicy Apostolskiej. Słucham cię uważnie, dostojny kardynale! Z pozoru wszystko toczy się we właściwym kierunku. Bonifacy, po przejęciu dowództwa wyprawy spotkał się latem minionego roku z rycerstwem francuskim w Soissons, gdzie zobowiązał się spełniać postanowienia swego poprzednika: i to, że celem głównym krucjaty jest zdobycie seldżuc-kiego Egiptu, i że główne siły rycerstwa ściągną do Wenecji i stamtąd odpłyną do Palestyny. Potwierdził też umowę Gotfryda z Wenecją. Z tego można by się radować, gdyby za tym nie kryły się potajemne układy Bonifacego. Zimą minionego roku z więzienia w Konstantynopolu uciekł młody książę bizantyjski Aleksy, syn oślepionego i uwięzionego razem z nim Izaaka II Angelosa. I do kogo ucieka książę Aleksy?... Czyżbyś mnie zadawał to pytanie, kardynale? Nie, po prostu głośno pomyślałem. Nie śmiałbym, tym bardziej że znam dokładnie odpowiedź, choć pochodzi ona z poufnych źródeł. Mimo to chciałbym pytanie twoje potraktować jak skierowane właśnie do mnie. Ot, chcę sprawdzić, czy właściwie oceniam zdarzenia i dostarczone nam o nich informacje... Wasza Świątobliwość! Jeśli odpowiesz niewłaściwie, możesz później powiedzieć, że nie jesteś dostatecznie dobrze przez Kurię poinformowany o sprawach i ja na tym ucierpię. Proszę cię, Ojcze Święty, nie ryzykujmy obaj takiej zabawy. 11 Jan Ryszard Kurylczyk Dlaczego obaj? Ty tylko ryzykujesz! W takim razie każdy twój domysł uznam za trafny. Mógłbyś oszukać Ojca Świętego? Nie, Wasza Świątobliwość, nie mógłbym, żartowałem. Ale ja nie żartuję i odpowiadam: tym kimś, do kogo uciekł książę Aleksy Angelos, był - Filip Szwabski! Zadziwiasz mnie, Lotariu! Skąd mogłeś o tym wiedzieć? To naprawdę sekretna informacja i ja pierwszy miałem do niej dostęp! Zdziwienie twoje było naturalne, iż pewny jestem prawidłowości swojego domysłu i toku rozumowania. Zechcesz, Ojcze Święty, przywieść to rozumowanie? Kiedyś ktoś w poufnej ze mną rozmowie zasadnie mnie przekonał, że Cesarstwo Bizantyjskie nie ma wokół żadnych przyjaciół od czasów Manuela I Komnena. Książę Aleksy siedząc przez tyle lat z ojcem w więzieniu zdążył z pewnością poznać wszystkie poufne i zakulisowe sprawy cesarstwa, dlatego on, syn cesarski, nie uciekłby do wrogów. Bizantyjczycy nigdy by mu takiej ucieczki nie darowali. Jeśli zaś siedział z oślepionym ojcem, który utracił cesarstwo, to ten najpewniej niczego innego bardziej nie pragnął niż zaszczepienia synowi chęci zemsty i odzyskania tronu. Tak więc ten, do kogo uciekł książę Aleksy, musiał być dawnym sojusznikiem Izaaka II Angełosa, bo Aleksy żadnych mieć nie może siedząc od dzieciństwa w więzieniu. Nadto, ów sojusznik powinien posiadać wystarczająco silną armię i chęci, ale przede wszystkim dobry pretekst do uderzenia na obecnego cesarza Bizancjum. Kimś takim, kto łączy te wszystkie cechy, jest właśnie Filip Szwabski. Jego żoną jest córka uwięzionego Izaaka II Angelosa - Irena. To naturalne, że książę Aleksy ucieka do swojej siostry i szwagra oraz prosi o uwolnienie swego ojca. Filip Szwabski skwapliwie podejmuje się pomocy, tym bardziej że z dawna miał ochotę na połączenie obu cesarstw. Nie mogąc panować w Świętym Cesarstwie Bizancjum i w ten sposób podnosi swoje znaczenie. A gdyby jeszcze posadził na tron bizantyjski młodego księcia, wówczas miałby znacznie większą siłę. Z tego wynika, że książę Aleksy Angelos uciekł do Filipa Szwabskiego! Swoją drogą, należałoby uczynić wiele, żeby książę Aleksy pojawił się również w Rzymie. Pomyślałem o tym, Wasza Świątobliwość. Stanie się, jak sobie życzysz. Czy mogę teraz dokończyć o Bonifacym z Montferratu? Proszę. Dopiero to, co teraz powiem, jest najgorszą częścią wiadomości o margrabim Bonifacym. Nic mnie już dzisiaj nie zdziwi... 12 Jan Ryszard Kurylczyk Tej zimy margrabia Bonifacy z Montferratu i młody książę Aleksy Angelos spotkali się u Filipa Szwabskiego i postanowili o zmianie celu czwartej wyprawy krzyżowej. Pójdą nie na Egipt i Jerozolimę, a na Konstantynopol i Bizancjum. Co?! To naprawdę niewiarygodne. A jednak takie podjęli ustalenia. Chcą na tron przywrócić oślepionego Izaaka II Angelosa. Świat chrześcijański nie daruje ataku na Cesarstwo Bizantyjskie, też przecież chrześcijańskie, tyle że z Kościołem greckim. Nie oszukujmy się, Ojcze Święty - w naszych państwach nienawidzą Greków. Ale nie jest powiedziane, że wyprawa powiedzie się. Konstantynopola nie zdobyli ani Persowie, ani Seldżucy. Chociaż, dla interesów Kościoła lepsza byłaby klęska Cesarstwa Bizantyjskiego, cokolwiek bowiem na gruzach tego cesarstwa powstanie, podlegać będzie Stolicy Apostolskiej: Waszej Świątobliwości... Co radzisz w tej niejasnej sytuacji? Czekać, Ojcze Święty. Nadto: nie finansować ani nie angażować się w tę krucjatę. Organizują ją Francuzi i oni ponoszą za wyniki wyprawy odpowiedzialność. Dla nas jej celem jest Egipt i zdobycie Jerozolimy. Nic nie wiemy o Bizancjum. Dalsze postępowanie będziemy mogli określić wraz z rozwojem wypadków. Dla tych to powodów wycofałem kaznodzieję Fulko z Francji do państw iberyjskich. Dobrześ uczynił, kardynale! Chciałbym dodać coś jeszcze, co albo komplikuje, albo ułatwia sprawę...Oto wiem z sekretnych doniesień, że wiosną potajemnie przybyło do Wenecji poselstwo od sułtana egipskiego, Saladyna. Wenecjanie dostali korzystne niezwykle przywileje handlowe za przyrzeczenie nieudzielania w żadnej postaci pomocy rycerstwu udającemu się bądź to do Królestwa Jerozolimskiego, bądź na Egipt. Widać z tego, że Seldżukowie mają swoich informatorów we Francji: przez państwa iberyjskie najpewniej dowiedzieć się musieli o planowanej wyprawie przeciw Saladynowi. Ten zaś wie, że skutecznie przeciw niemu wystąpić można jedynie morzem. Jeśli wyprawa pójdzie drogą lądową poprzez Bizancjum, to jeszcze jest do pokonania Sułtanat Rum, jeśli zaś Cieśninę Gibraltarską, to musielibyśmy wcześniej pokonać Kalifat Almohedów. Saladyn zawierając układ z Wenecją zabezpieczył się przed nami. Trzeba powiedzieć, Stefanie, że przebiegły to przeciwnik. Z tego ponadto wynika, że nawet gdybyśmy chcieli skierować czwartą krucjatę ku Egiptowi i Jerozolimie, to będzie to niewykonalne zadanie... Zbierające się teraz pod Wenecją rycerstwo europejskie nawet nie zdaje sobie sprawy, przeciw komu zostanie użyte i na jakich polach krew będzie rozlewać. 13 Jan Ryszard Kurylczyk Tak to już najczęściej, Ojcze Święty, bywa, że złoto miecz prowadzi, a nie odwrotnie. Chyba że wcześniej w sprawę wkroczy ktoś taki jak ty i mieczami pokieruje. Kpisz ze mnie, Stefanie? Skądże! Mówię po prostu o poleconej przez ciebie krucjacie na Liwlandię, czyli Inflanty. Co nowego w tej sprawie? Kanonik Albert dotarł wraz z rycerstwem do ujścia Dźwiny. Do końca roku minionego postawili mury twierdzy, kościół i część miasta, które nazwali Ryga. Przed tygodniem dotarła do niego ta właśnie informacja z wnioskiem o zatwierdzenie zakonu, który proponuje nazwać Zakonem Kawalerów Mieczowych. Patrz, anim się spodziewał, że tak szybko kanonik się sprawi. Nakaż pilnie przygotowanie wszystkich dokumentów koniecznych do zatwierdzenia zakonu na warunkach, jakie biskup Albert proponuje... 14 Zbigniew Kiwka Nie wymieniaj imienia syna mego „Po drugiej stronie pustyni" fragment 5 Siedziała w fotelu nieruchomo, z twarzą w dłoniach. Zażyła wiele leków uspakajających, środków na trzepot serca i bóle żołądka. Nafaszero-wała się nimi po ciemność w oczach. Siedziała ociężała, niezdolna do wydźwignięcia się z fotela, a też i Martynicha zasłabła i poszła do domu. Odtąd wnuk Martynichy, Mateuszek, był łącznikiem między starszymi paniami, babcią i ciocią Hanią, jak nazywał matkę Andrzeja. Siedziała na wprost flakonu z jakimiś kwiatami, których nazwy nawet nie znała, to chyba Monika je tu włożyła. Były zmarkotniałe. Brąz poobgryzał już krawędzie liści, pełzł od łodygi do łodygi, milimetr po milimetrze, zawzięcie i ze skutkiem, niszcząc tkankę po tkance, dokładnie i z perfidną precyzją. Gdzie ich pierwszy urok, gdzie ich świeżość?... Przez szklaną szybkę ściennego zegara obserwowała powolne ruchy wahadła i tarczy, na której wskazówki jakby zamarły w bezruchu: trwała tak w zamroczeniu przez dłuższy czas. Czas dla niej kompletnie zdumiał. Ostatniej nocy zasnęła przy stole. Przyśniły się jej trzy krzyże na wzgórzu podobnym do Golgoty z obrazków. Krzyże były naturalnej wielkości. Zobaczyła w nich coś, co budziło trwogę, podobieństwo do miniaturowego krzyżyka, ofiarowanego w dzieciństwie Emanuelowi na pamiątkę pierwszej Komunii Świętej. Tak samo zaokrąglone ramiona, zakończone jakby potrójnym listkiem koniczyny albo kwiatem o trzech łagodnie rozłożonych na ich końcach płatkach... Rozpięte ramiona były puste, otwarte na świat i już wiedziała, że pierwszy krzyż jest przeznaczony dla Michasia, drugi dla niej, trzeci dla Andrzejka... Obudziła się cała zlana potem, wgnieciona w fotel jakby cieniem krzyża, który nabrał ciężaru ołowiu. Ciągle widziała rozpięte nad sobą ramiona i musiała kilka razy przetrzeć dłonią oczy, by zniknął ten obraz. Jak przez mgłę widziała wiszący po przeciwnej stronie stary przedwojenny „krucyfiks" z wyrzeźbioną postacią ukrzyżowanego Chrystusa, krucyfiks, tak nazywany przez domowników. Ramiona miał równo ucięte bez ozdób. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziała, gdzie się znajduje i co się dzieje. Okna pootwierane, przeciągi. Otaczał ją czarny koszmarny świat , a ona sama w środku sadzy, w smugach ruchomego pyłu. Był to pył agresywny i wszechobecny. Teraz dopiero uświadomiła sobie, co zaszło. Panowie z SB przeprowadzili gruntowną rewizję domu, poprzewracali wszystko do góry nogami, w końcu uprowadzili męża, Michała i dziewczynę Andrzeja, Monikę 15 Zbigniew Kiwka Bellod. Andrzej przebywał w Warszawie na ważnej naradzie w Zjednoczeniu. Ona, podupadła na zdrowiu i sąsiadka, Martynicha, nie miały siły, by zająć się domem, sprzątaniem, ustawianiem mebli. Czekała niecierpliwie na powrót Andrzeja. Przenosząc wzrok dalej, w głąb pokoju, zauważyła strąconą z regału statuetkę. Leżała przy nodze od stołu, obok ramy obrazu z rozbitym szkłem. Płótno z polowania na antylopę zwisało luźno z oparcia fotela, rozerwane i zeszpecone, jak zeszpecona była statuetka z oderwaną głową... Widać, dostała się pod buty oprychów, bo farba i lakier w kilku miejscach były zdrapane, od postumentu po krater w miejscu oderwanej głowy... Z wielkim wysiłkiem wstała z fotela i podniosła z podłogi statuetkę. Boże, toż to cała historia rodziny Zatwarskich, ta statuetka, świadek ilu wydarzeń?...^ i...skarbonka pokoleniowa, by tak rzec. Przechowywali w nich drogie rzeczy: obrączki, pierścionki, złote monety, banknoty dolarowe i dokumenty. I to od czasów pierwszej wojny światowej do czasów obecnych. Metalowy krążek z grubej blachy na spodzie, tłumaczył ciekawskim ciężar, rzeczy z kosztownościami nie pozostawia się na widoku. Nie tknęli jej bolszewicy, nie tknęli hitlerowcy, teraz dopiero ci szubrawcy z SB. Strącona na podłogę w czasie rewizji, nie rozdwoiła się na części i nie ukazała swojej zawartości: styk dwóch płaszczyzna był idealnie do siebie dopasowany. Potem z mocno bijącym sercem wyjęła z niej złoty krzyżyk na srebrnym rozerwanym łańcuszku. Łzy się w oczach zakręciły, bowiem krzyżyk ten był dowodem hańby Emanuela... Tuż przed wyjazdem na studia do Warszawy, zerwał go z szyi i cisnął z nienawiścią i pogardą na podłogę, w obecności swoich kolegów z organizacji młodzieżowej, aktywistów. Sam też do nich należał. Było to szokiem dla matki, którą nazywał pogardliwie dewotką parafialną, szokiem dla ojca, zhańbionego andersowską przeszłością, szokiem dla Martynichy. Ta demonstracja ateizmu, dokonana na oczach kolegów aktywistów, miała mu utorować drogę do kariery politycznej. No i utorowała. Szczebel po szczeblu wciągany był przez protegowanych kolegów coraz wyżej i wyżej, aż spoczął na laurach, zapominając całkiem o rodzinie, o matce, ojcu i bracie. Dłuższą chwilę wpatrywała się w krzyżyk, jakby sprawdzała jego podobieństwo do krzyży, które widziała we śnie.... Podobieństwo było wierne, zdumiewające, owe ramiona zakończone ornamentem w kształcie drobnych listków koniczyny... Cała wypalona od środka, nie czuła już do syna żalu. Ucałowała krzyżyk, przytuliła mocno do piersi i położyła go na dawnym miejscu. Statuetkę postawiła na regale, tam gdzie zawsze stała... Potem zauważyła, że wykręca jakiś numer telefonu i był to numer do Emanuela. Tylko w nim już widziała ratunek. 16 Zbigniew Kiwka W krótkiej rozmowie, przerywanej szlochem, zrelacjonowała mu przebieg wydarzeń i błagała o pomoc. Emanuel wysłuchał matkę cierpliwie. Nakazał jej absolutny spokój i obiecywał, że podejmie natychmiastowe działania na rzecz uwolnienia ojca i Moniki z aresztu i najdalej za kilka czy kilkanaście godzin pojawi się w domu. Uwierzyła. Był w Warszawie osobą znaczącą. Obracał się w kręgu osób wpływowych w rządzie i w partii. Sam niedługo miał zostać ministrem, nawet nie wiedziała, jakiego resortu, zdaje się, że najpierw chodziło o nominację na pełnomocnika rządu do spraw rozwoju energetyki jądrowej, a gdy to nie wypaliło, podsuwano mu fotel wiceministra Górnictwa i Energetyki?... I jak to Boguś Stanecki powiedział z euforią, był o krok przed wyborem na zastępcę członka Biura Politycznego KC?... Nigdy nie interesowała się polityką, a kariera polityczna syna była jej obojętna. Jednak wiedziała, że fotele ministrów oferuje się łotrom. Nie miała powodu do dumy. Na jej zawezwanie przyjechał, tak jak zapowiedział. Przyjechał w towarzystwie dwóch wysokich oficerów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, majora i podpułkownika. Ich działania okazały się nader szybkie i skuteczne. Jeden z nich zadzwonił do Koeninga, szefa miejscowej Służby Bezpieczeństwa. Koenig był już o wszystkim powiadomiony z ministerstwa i teraz oczekiwał „towarzyszy" w swoim gabinecie. Udali się więc do niego, nie zwlekając. Dochodziła godzina szesnasta. Dokładnie o szesnastej zapukała do drzwi pani Martynicha. Pani Martynicha poprosiła matkę na obiad. Matka niczego nie tknęła, wypiła tylko filiżankę gorącego kompotu. - Sądzę, droga Aniu, że ci dwaj oficerowie i syn, postawią Keoniga na baczność i że on zaraz się tu pojawi z kwiatami, żeby cię przeprosić! Koenig długo przepraszał Emanuela i jego ojca i grubo tłumaczył się przed owymi wyższymi oficerami z ministerstwa. Wytłumaczenie każdego łajdactwa leżało zawsze w zasięgu jego ręki. Jedną z najwyższych cnót Koeninga było zwalanie winy na innych. Sztukę tę opanował do perfekcji, jak przystoi na dżentelmena. A nauczył się tego od enkawudzistów z pierwszych powojennych lat, kiedy rezydowali w hotelu zamczyska Gneissenau... O tych subtelnościach i rycerskich zaletach osobowości „wodza" Andrzej dowiedział się od porucznika Staneckiego. Był panem życia i śmierci, ale tylko w wyznaczonych granicach. Do tajemnic państwowych najwyższej wagi nigdy nie został dopuszczony. Na przykład nic nie wiedział, że pomysł reaktywowania Europejskiej Armii Podziemnej wyszedł od grupy wysokiej rangi funkcjonariuszy resortu bezpieczeństwa i został przypisany aresztowanej czwórce podziemnych działaczy 17 Zbigniew Kiwka opozycyjnych w osobach: Edward Michniowski, (junior)1, Jan Bukszowany, Stanisław Koterba. Ze strony enerdowskiej - Schroder, Engelhardt, Burger, węgierskiej - Veres, Lukas, Karinthy, czechosłowackiej - Svetla, Stur, Heyduk... Pomysł reaktywowania EAP był więc wynikiem zmowy czterech zaprzyjaźnionych państw, daleko zaawansowana sprawa, utrzymywana w najwyższej tajemnicy: dokonano szereg aresztowań i wymuszano już zeznania według wzorów i wymogów służb specjalnych. W ostatniej dosłownie chwili wszystkie warianty zaplanowanych operacji zostały wstrzymane. Koening nie mógł o tyrr wiedzieć. Telefon z Warszawy zaskoczył go w najwyższym stopniu. I niemal doprowadziła go do obłędu wiadomość o tym, że w tej sprawie przybędą do Gneissenau oficerowie z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Koening był jedynie administratorem terenu historycznych zabudowań i wykonywał to, co mu nakazano, przeważnie bez podania motywów, za to z wyznaczonymi z góry pytaniami i gotowymi do podpisania protokółami i oświadczeniami. Już jego głowa była w tym, jak to osiągnąć, jego i podległych mu oficerów śledczych. Poza czuwaniem nad całokształtem spraw związanych z funkcjonowaniem urzędu i tym, co się działo w celach, reprezentował urząd na zewnątrz i często przyjmował tu i gościł delegacje zagraniczne, przybywające do Gneissenau jako unikalnego zabytku historycznego. W czasach rozbudowy koncepcji EAP o dalsze sąsiednie pułapki i akcesoria tortur... To wszystko zakrawało na fabułę mrożącego krew w żyłach thrillerów, horrorów... A cóż do zaprezentowania mieli oni w rewanżu, Dobrzycki i dobrana warszawska spółka?... Basen z lodowatą wodą i podgrzewaną do temperatury krytycznej i owe towarzystwo w czasie kąpieli delikwenta, szczurzyska?... O ich treningu i wyuczeniu do podgryzywania ofiarom gardeł?... były to szczury nietypowe. Szczury wędrowne, mocne trzykrotnie większe od europejskich, szczuropłazy ogoniaste, jakby krwiożercze salamandry, na widok których pękały pyski skazańców, gotowe wyrzucić z wnętrza to wszystko, co dotąd było skrywane i niedostępne? Więzień zagryzany był stopniowo, z pełną świadomością nieuchronnej śmierci, jeśli nie przerwie milczenia i nie zapewni obserwatorów z kratek w suficie, że gotów jest zeznawać jak na spowiedzi?... I cała heca zostaje nagle przerwana. Telefon z Warszawy. Koening otrzymuje z centrali dokładne instrukcje, jak ma się zachować w obecności dygnitarzy ministerialnych i towarzyszącej mu osoby i co ma mówić... Co więc leżało u podstaw decyzji o wycofaniu się z pomysłu rozkolportowania na cały świat afery EAP?... 1 Syn Janusza Michniowskiego. Z prasy: „Twórcą Europejskiej Armii Podziemnej był Janusz Michniowski, człowiek, który z Armią Andersa przeszedł szlak bojowy od ZSRR po Włochy i którego w Polsce skazano na karę śmierci." 18 Zbigniew Kiwka Ujawnienie międzynarodowego antykomunistycznego spisku w Polsce Ludowej mogło się zakończyć totalną kompromitacją systemu. Ale tu, w przytulnym gabinecie Koeninga, w smugach papierosowego dymu, rodzi się jeszcze niewinne i malutkie „a propos"... — Zatrzymana razem z ojcem panienka, utalentowana i wyróżniająca się aktorka Studenckiego Teatru Alternatywnego, Monika Bellod opuściła areszt o dzień wcześniej, na własne żądanie. Nikt nie stawiał jej przeszkód. — Zdaje się, że to urocze dziewczątko o jasnych włosach, upiętych w wysoki kok, to narzeczona waszego brata, Andrzeja?... Było już całkiem ciemno, kiedy ojciec wrócił do domu u boku Emanuela i dwóch oficerów, bez dziewczęcia o jasnych włosach, upiętych w wysoki kok. Wymęczony, rozbity, nie ten sam człowiek, co w chwili wyjścia z domu. Jeden wielki chłód był w nim. Przekroczył próg o własnych siłach, ale widać było ile wkłada wysiłku, by utrzymać się na nogach, przygarbiony mocno i ciężki, wspierając się na swojej bambusowej lasce, którą przywiózł z ziemi włoskiej do Polski. Za ojcem wtoczył się Emanuel i ci dwaj, tylko Moniki nie było z nimi. Co z Moniką?... Kiedy ojciec zwalił się wreszcie z siebie płaszcz, matka załamała z rozpaczy ręce na widok obcej na nim koszuli i obcego krawata. — Co to za maskarada, Michasiu?... - miała poszerzone z niedowierzania oczy. - Co z twoją koszulą i twoim krawatem, poplamione były krwią, czy co?... — A co to za bandaż na karku?... - zauważyła Martynicha. Ojciec zwalił się w głęboki fotel, odrzucając laskę na brzeg wersalki. Emanuel i jego koledzy usiedli obok, w tak samo głębokich fotelach, nie zdejmując płaszczy. Roztrzepotanym wzrokiem ogarnęli mieszkanie. Żałosny widok, śmietnisko, nie dom, jakby przetoczył się przez jego wnętrze huragan. Zerwane obrazy i potłuczone szkło, części garderoby i bielizny na podłodze. Obok porozrzucanych i podeptanych albumów z fotografiami, książek i czasopism, pełno wycinków prasowych, kopert, listów, połamanych gałązek palmy, wystrzępionych liści, stosy druków zapisanych i niezapisanych, rysunków i szkiców technicznych, wykresów i tabel, teczek, skoroszytów i segregatorów, rulonów pergaminu, obwiązanych wstążeczkami, zawartość futerału z przyrządami kreślarskimi, zerwany plusz z dna futerału,,, Może szukali arcytajnej bibuły konspiracyjnej, może utajnionych rozkazów ze sztabu Europejskiej Armii Podziemnej?... Obraz spustoszenia, nędzy i rozpaczy. Takie obrazki oglądało się czasami w filmach po rewizjach dokonywanych w polskich domach przez Gestapo. 19 Zbigniew Kiwka — Jak zniosłeś te trzy dni i trzy noce poza domem, bez żadnych leków?... - dopytywała się matka. - I bez ziółek, które ci podawałam zawsze wieczorem i rano?... — Mieli pana Michasia i dziewczynę odwieźć po paru godzinach do domu - poinformowała Martynicha gości. - Zapewniali, że wrócą na dziennik telewizyjny. Chciał zabrać ze sobą leki, ale nie pozwolili, łotry... A co z Moniką?... A co z Moniką ? Usłyszeli odpowiedź, że została zwolniona o dzień wcześniej. —Domyślam się, co z Moniką... - odezwał się ojciec i ściągnął na siebie spojrzenie obecnych. — Zwolniona została o dzień wcześniej i gdzieś się rozpłynęła, w powietrzu?... - dorzuciła Martynicha. -1 ominęła nasz dom?... Powiedziała to w chwili kiedy brzęk rozlatującej się szyby zelektryzował wszystkich. W szybę uderzyła oderwana silnym zrywem wiatru gałąź gruszy. Szyba była sztukowana, w kawałkach, ledwo trzymała się kupy, przyklajstrowana do ramy starym popękanym kitem... Po chwili na zewnętrznym parapecie uformował się cień i przybrał postać czworonożnego zwierzęcia i trzeba było kilkunastu sekund, aby rozpoznać w nim kota. Maciuś?... Widok Maciusia, kota Martynichy na parapecie okna, nie był widokiem rzadkim dla domowników, czasami zjawiał się tu w poszukiwaniu swojej pani, kiedy drzwi do mieszkania były zamknięte, a na drapanie pazurkami w próg i miauczenie nikt nie odpowiadał. — Szuka mnie! - oznajmiła Martynicha. - Jest bardzo niespokojny kiedy wyniucha w okolicy swoich wrogów, obcych psów. — Tych dwunożnych czy na czterech łapach? - ojciec popatrzył w okno. — Oficerowie zaśmiali się głośno i hałaśliwie, trochę za głośno i hałaśliwie jak na widok kota. Raczej z ulgą, że to tylko kot. — Może to jeden z tych szczurów, powiększonych w naszych oczach i przez szyby do wielkości kota, co to przywędrował tu za mną z Gneissenau?... - zaskrzeczał ojciec głosem nagle pogrubiałym, jakby nie swoim. Podpułkownik zerknął na zegarek. Major poprawił położenie nogi. Podmuchy otwieranych i zamykanych drzwi poderwały z podłogi i mebli obłoczki czarnego pyłu, zawirował w jaskrawym blasku żarówek, unosząc się i opadając. — Ojciec ma szczurzą obsesję... - wyjaśnił Emanuel kolegom. - To pozostałość z czasów wojny. Trzeba przyznać, dość ponura. O szczegółach opowiem towarzyszom w podróży. 20 Zbigniew Kiwka Szczurza obsesja? - ubodło to matkę. Nie słyszał opowieści ojca o szczurach pastwiących się na zwłokach poległych w grocie pod Pintagaro, u podnóża Monte Cassina?... — Jeśli w czasie przesłuchiwania Moniki, tak ja mnie przesłuchiwano, wpuszczono szczury do basenu z wodą, to wyniesiono dziewczynę stamtąd martwą, na noszach!... Niczego się tak panicznie nie bała jak pająków, myszy i szczurów... Pamiętasz, Aniu, ile było krzyku i przerażenia, gdy w ogrodzie zobaczyła małego szczurka, jeszcze bez sierści, jak uciekał i czołgał się brzuchem po liściach?... — O czym ojciec gada?... - zdenerwował się Emanuel. - Basen z wodą szczury?... Od obrotu ramion Martynichy, z blatu kredensa sfrunęło kilka czarnych płatków spalonego papieru, wydmuchanego z pieca wraz z sadzą na pokój. Fruwające czarne płaty, czarny pokój, czarny kot, czarne nastroje, za dużo czerni jak na jeden dom! I miał Emanuel chyba tylko jedno pragnienie: żeby jak najrychlej uciec z tego domu. Zawsze uciekał z tego domu. — Uważa pan, że ojciec wymyślił nagle jakiś basen z wodą, że wymyślił jakieś szczury, jakby powszechnie nie było wiadomo, że przesłuchiwani za murami Gneissenau, urozmaica się czas katorgi... I uważa pan, że ojciec wymyślił rumowisko tego domu, że to on wymyślił rewizję esbeckich oprychów i że to on pozrywał obrazy, portrety i ten obraz... - uniosła rozerwane płótno z wizerunkiem antylopy - że to on pchnął Monikę do lochów Gneissenau i sprawił, że po zełganym wypuszczeniu z aresztu, gdzieś się zawieruszyła?... Ojciec utkwił wzrok w uniesionym przez Martynichę płótnie. — Oby Moniki nie spotkał podobny los! — Jaki? - szarpnął się nerwowo Emanuel. — Tej zagryzanej na stojąco antylopy... - Los antylopy spersonifiko-wał, uosobił w Monice. — Tata gada od rzeczy - żachnął się syn. - Jakie psy miałyby się na nią rzucić? — Te za murami Gneissenau. Roi się tam od wściekłych psów!... — Martynicha: — Bóg pokarał tego łotra za zniszczony obraz i zniszczoną palmę, upadł i rozbił sobie czoło! Ojciec z ledwością dźwignął się z fotela. - Między człowiekiem a zwierzęciem postawiliście znak równania!... Major uniósł wysoko brew. - My?... 21 Zbigniew Kiwka Powtórzył to, co powiedział esbeckim zbirom w czasie rewizji: — Różnicie się od psów tylko ilością nóg! Cisza zapanowała. Nikt na nikogo nie patrzył. Wzrok gości utkwił w oknie. Kot spacerował nadal po parapecie. Zrobiło się ponuro, ciężko. Podpułkownik zdmuchnął pyłek spalonego papieru, który osiadł akurat na jego rękawie. Major popatrzył na niego z politowaniem, jakby pytał: co my tu jeszcze robimy do jasnej cholery? Milcząc, krzyczał: co my tu jeszcze robimy, w tym cuchnącym czadem i smołą bajzlu, towarzyszu pułkowniku?!... — Na nas czas! - powiedział Emanuel. Wszyscy trzej podnieśli się w jednej chwili jak na komendę. ... I pozostawił Emanuel ojca sam na sam z tym czarnym kotem i z tymi szczurami spod Pintagaro. Bardzo się spieszył, on i jego koledzy. Jeszcze tego samego dnia mieli wrócić do Warszawy i odlecieć z Okęcia do Moskwy. Pożegnał się więc szybko z matką, ojcem i Martynichą, przepraszając za to całe „zajście", za to całe nieporozumienie i za krzywdę, wyrządzoną rodzinie... Zapewnił, że to się nigdy nie powtórzy, a w stosunku do winnych zostaną wyciągnięte surowe konsekwencje... A o Monikę niech się nie martwią, zawieruszyła się gdzieś dziewczyna, mogła się zatrzymać u którejś z koleżanek i lada chwila z pewnością pojawi się w domu. Trzask zamykanych drzwi zlał się z głosem Martynichy: - Może przyszliście, panowie, po te dary od Keoninga? Po pętlę i nylon?... - miała na myśli obcą koszulę i obcy krawat. Zapanowała głęboka cisza po ich wyjściu. Za wybitą szybą kot nadal się pętał, od ramy do ramy, mniej już spięty w sobie, bez oznak agresji. Ogon opuścił, złagodniał. — A jednak w Emanuelu zostało coś jeszcze z syna - powiedziała matka. - Usłyszał mój głos i wywiódł nas z opresji. Nie zawiódł nas. — Nie wymieniaj jego imienia! - warknął ojciec. - Nie wymieniaj imienia syna mego!... — Wystraszyłeś ich szczurami, Michasiu! - powiedziała matka z żalem, w oczach ukazały się łzy. - Dlaczego wyskoczyłeś, ni stąd ni zowąd, z tymi szczurami?... — Ni stąd ni zowąd, powiadasz?... - uniósł się ojciec. Powiadasz: ni stąd ni zowąd?... 22 Zbigniew Kiwka ... I rozpoczął ojciec swoją opowieść o pobycie w Gneissenau. Tak makabryczną, że aż nierzeczywistą. Zastrzegł się na wstępie, że ma pełną świadomość tego, że one wliczą jego opowieść do ciągu majaków, jakie mu zawsze przypisywał Emanuel. 1 dzisiaj też. Emocje opadły i czuł teraz w sobie pustkę, w którą się staczał. Z trudem rejestrował wypowiadane przez siebie słowa, a ich uporządkowaniem i plastyką zarysowanego obrazu zajęła się potem pani Martynicha, relacjonując Andrzejowi opowieść ojca. Andrzej z trwogą słuchał relacji Martynichy i to, co uznał niedawno w przestrodze Staneckiego za błazenadę i farsę, nabrało teraz ostrych, drapieżnych konturów i przeistoczyło się w koszmar. Ojciec nie przyjął ostrzeżenia Staneckiego. Zapytał go nawet złośliwie, jaki z niego pożytek ma SB i dlaczego wstąpił w szeregi SB, na co otrzymał odpowiedź, że on chce zasłużyć na gilotynę. Enigmatycznie ostrzegał, że bezpieka szykuje andersowcom nową „hecę" i żeby nie dał się sprowokować. Pouczył, że jednostka, która walczy z systemem zawsze przegrywa. Na to ojciec odparł, że nic go już nie przeraża i dał mu kolejny wykład z cyklu, że opór można złamać w człowieku, i to nie w każdym. Opór jest zawsze i wszędzie obecny, nie dosięgnię go topór kata. Topór kata zawisł nad ojcem w murach Gneissenau, w celi przesłuchań. Dowiedział się, że przynależy do międzynarodowego antykomunistycznego ugrupowania „ polityczno - militarnego „ pod nazwą Europejska Armia Podziemia. Padały nazwiska sprawców afery pod kryptonimem EAP, wydumanej przez służby specjalne zaprzyjaźnionych państw. Pytania były mocne, konkretne. Należało potwierdzić to wszystko w protokole przesłuchania i już w zredagowanym oświadczeniu, gotowym do podpisania. Zdrajcy strony enerdowskiej - Schroder, Burger, Engelhardt, węgierskiej - Veres, Lukas, Karinthy, czechosłowackiej - Svetla, Stur, Heyduk, polskiej - Mich-niowski (junior), Bukszowany, Koterba... Ojciec powiedział, że wymienione nazwiska są mu obce. Zdenerwował oficera. Ręka jego odskoczyła w bok. Huknęło jakby walnął o kant biurka protezą. Trzepnął w przycisk. W drzwiach stanął dryblas w mundurze bez dystynkcji. — Wariant pierwszy! - nakazał facetowi bez dysktyncji. - Może mu szczury przemówią do rozumu! I gdy wychodzili ryknął jeszcze do ich pleców wściekłym głosem. - I nie muszę wam chyba przypominać, że pakujecie go do nowej celi?... Nowa cela przypominała basen kąpielowy, a właściwie obszerną wannę z kratą ściekową w kącie i taką samą u góry, na styku sufitu i ściany, z której 23 Zbigniew Kiwka dochodziły ludzkie głosy i jakieś dziwne piski... Ciemność gęsta, nieprzenikniona, nasiąknięta stęchlizną i wilgocią, gorsza nie mogła być nawet w trumnie... Pozostał sam na sam z tą ciemnością nieprzeniknioną, nasyconą stęchlizną i wilgocią. Zegar na Ratuszu wybijał północ, kiedy poczuł pod stopami bulgotanie wody. Zaczynała szybko podchodzić do łydek i kolan, a potem wyżej i dalej, po pas, po usta. Chłodna, lodowata woda z pływającymi na jej powierzchni cuchnącymi szumowinami i bąbelkami... Miał pełną świadomość tego, co się dzieje i wiedział, że jego godziny są policzone. Pomyślał ze smutkiem o rodzinie, a potem o tym, że odejdzie z tego świata bez ostatnich namaszczeń, owinięty w celofan albo w plastikowym worku, nocą lub o świcie, prosto z Gneissenau do dołu wykopanego na polance Lasku Północnego... Ile w kraju jest takich miejsc tajnych pochówków?... W kwadrans czy dwa kwadranse później coś runęło wraz ze smugą światła z kraty w suficie, runęło z potwornym świdrującym uszy piskiem. Czarny pulsujący żywy kłąb, który rozpadł się na trzy odnogi i przybrał kształt szczurów przypominających raczej syberyjskie salamandry. Trzykrotnie były dłuższe od szczurów tubylczych, ale to skojarzenie przyszło później. Tak czy inaczej, wrzucone do basenu stwory, uznane zostały przez ojca za szczury. Były to stare, wygłodniałe szczury, zdesperowane i agresywne, tyle że krótsze od tych pod Pintagaro. Nie było czasu na strach. Widmo nieokreślonego zagrożenia uruchomiło w nim szereg niekontrolowanych reakcji, dzikich odruchów samoobronnych. Lewa ręka przykryła twarz, prawa skoczyła po nóż w kieszeni marynarki, którym pod Pintagaro otwierał konserwy i przebijał puszki z ginger - beer, przyciskiem palców wydobył sprężynowe ostrze dwóch noży, płaskiego jak bagnet, karbowanego i ostrze korkociągu, miał więc broń. Ta broń o trzech ostrzach po omacku uderzyła w szamoczące się i napastliwe stwory, osłabiając zdecydowanie ich agresję... Tego przekłutego w kilku miejscach gada, wplątanego w rozchybotane od wody włosy, zepchnął niemal bezwładnego z głowy, dwoma pozostałymi, dokładnie podziurkowanymi na wylot, uderzył o ścianę celi, przyciskał mocno do muru, miażdżył, usuwał na podłogę, przygniatał całym ciężarem ciała... Obrona ofiary była skuteczna, by nie powiedzieć, miażdżąca i wprawiła agresorów w totalne zaskoczenie i popłoch. — Zdecydowaliście się mówić, poruczniku?... - pada w pewnej chwili głos z kraty w suficie jak z monstrualnej tuby. - Obce wam nazwiska Herbsta, Havlicka, Juhasza, Schrodera?... — Szczurzyska podpływały do twarzy, okładając gęuze..wszystkich stron ogonami, ale już nie atakowały. Ogony miały długić jafeii^^smocne. Zbigniew Kiwka Reagowały na każdy obrót ciała, ograniczony ciężarem i masą wody. Ich obecność na powierzchni powodowała ruchy fal, wtłaczając raz po raz hausty śmierdzącego płynu do krtani. Ojciec zaczął się zachłystywać i krztusić, gdy nagle oślepiło go jaskrawe światło. Wraz z uderzeniem światła, poczuł obniżenie się poziomu wody, aż do posadzki i trzeszczący w kratach syk ostatnich kropel, jak to czasami ostatnie krople syczą w kuchennym zlewie. — Dalej zator pamięci?... - znowu tuba nad głową, do uszu wlewała się woda ociekająca z rozrzuconych włosów, a głosy padające znad kraty w suficie, jakby oddalały się, traciły całą swą grozę i bezsens. Pośliznął się na szlamem pokrytej posadzce i walnął chorym kolanem w podłogę, tą nogą rozprutą odłamkiem z nebewelfera pod Pintagaro. Pod Pintagaro, z widokiem na San Angello i poszarpany ogniem skalisty masyw Monte Cassino... Posadzka, pokryta była gęstym szlamem, jak dno zamulonej rzeki. Widać basen często wypełniała woda, spływała do krat, a osad brudu nakładał się warstwami, warstwa po warstwie, aż zmienił się w zdradliwy mulisty szlam... I jeszcze jeden był zryw szczurów. Zmasowany atak trzech gryzoni w momencie, gdy pochylony nad kolanem usiłował rozpaczliwie przenieść ciężar ciała na zdrowe kolano i na zdrowej nodze odbić się do pozycji pionowej. Inaczej mówiąc, kiedy chciał wstać, wtedy od posadzki pierwszy z brzegu doskoczył mu do gardła, ale był na tyle osłabiony, że nie wbił kły w jego krtań. Pazurami porozpruwał skórę szyi poniżej kołnierzyka koszuli. Drugi wbił się zębami w ramię, ale wolną dłonią trzepnął w parszywy cuchnący kłąb, odrzucił napastników i sam już nie wie, jak poddźwignął się z podłogi, stanął na nogach, popatrzył w kratę w suficie, zobaczył swoich prześladowców, pełnych zdumienia, zaskoczenia, bardziej zaszokowanych od szczurów. — Jaki telefon, powiadacie z Warszawy?... Że niby kto jest w drodze, towarzysze z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych?... I z nimi syn tego skurwiela, Emanuel?... To co z tego, mamy przerwać robotę??... Co powiadacie, przerwać w mig?!... Wzrok ojca oswoił się z zalewem jaskrawego światła. Wtedy zobaczył pod nogami pulsujące srebrem, połyskujące ścieżki szczurzej krwi. Ogarnął go popłoch, bo usłyszał własny śmiech. Ryknął głośnym śmiechem i wiedział, że jego śmiech zagrzmiał jak grom idący nie z nieba, a z dołu. Z dołu jego grobu: to nie była jego krew, to była krew szczura. 25 Wacław Pomorski „Niepokorni" (zapiski z "Dziennika" - cz. III) I. 16 grudnia 1982 roku jadę z Reńkiem do Gdańska. Niech zobaczy mój syn jak wygląda jego Ojczyzna w dniu II rocznicy poświęcenia „Pomnika Poległych Stoczniowców 70. roku"! Niech popatrzy na to miasto narodzin „Solidarności" oczyma szesnastoletniego chłopca! Niech wsłucha się w rytm ludzkich kroków zdążających ku Stoczni! Niech przypatrzy się krokom i tych, co krążą „bez celu" - ubeków i kablowników. Niech zapamięta twarze i jednych i drugich. I niech nie zapomni tej atmosfery, która rodzi się tu na żywo i przebiega przez człowieka jak fala!... Bo tu poznaje się prawdę z bliska. Jak na dłoni masz przed sobą te butne, opancerzone i wciąż bezkarne siły rządowej władzy, mieniącej się „socjalistyczną"! A siły te zbijają się co parę metrów w grupy i grupki, w patrole i patrolki. Objeżdżają w wozach bojowych wzdłuż i wszerz całe miasto. Wejście w stronę pomnika zablokowane. Robotniczy hołd poległym o sprawiedliwość społeczną nie może być spełniony. Są siły, które wiedzą „lepiej", co robotnikom potrzeba. Każdy, kto próbuje przedrzeć się w stronę trzech krzyży - to element wrogi ustrojowi, czyli tzw. „element antysocjalistyczny". Choćby był taki, co by poważał Lenina, socjalizm i, tfu, jego najwyższe stadium - komunizm. Choćby nie zdążył się jeszcze wypisać z partii. Ich partia wie, co robić. Nie żal jej pozostawionych na pobojowisku własnych trupów. Zapewne sądzi, iż tylko ona jest zdolna zapewnić szczęście ludzkości, choćby zostało jej dwunastu wiernych. Choćby zostało jej trzech, ale za to tak dzielnych jak Jaruzelski, Rakowski i... Urban. W zapasie jest przecież Olszowski i... Siwak. Remi zatrwożył się widząc przed sobą tak wielkie ilości zomowców. Widział wyciąganych z tłumu ludzi. Drżał. Uciekał wzrokiem od napastliwie patrzących nam w oczy. Wreszcie zaczął skomleć cichutko jak psiak: miał żal, że wciągam go tak bezlitośnie w ten gdański kocioł. Czuł się nieswojo i zagubiony. Współczułem mu w duszy, ale cóż mogłem na to poradzić? Czy sądził, że mogę zaoszczędzić mu tego przeżycia, którym obdarzała go teraz ta autentyczna, polska rzeczywistość? Czy można przechodzić obok? Obok spraw tego świata? Pociągnąłem go z sobą w grupkę ludzi. - Popatrz pan - szturcha mnie w łokieć jakiś nieznajomy z Zaspy. Jak się opancerzyli ci nasi przyjaciele! Niech ich jasna krew zaleje! 26 Wacław Pomorski - Straszą! - odparł ktoś z boku. - Zobacz pan! Stoją jakby chcieli nas staranować! - Sk... y - syknął inny. - Nieroby! - Policz se pan, ile pieniędzy wydają na tych darmozjadów... - Na to mają! - wtrącam swoje trzy grosze. - Takim żyć, nie umierać. Nie muszą myśleć, tylko tęgo robić pałą! - Grzech takiego urodzić! - dodaje kobieta w średnim wieku. - Żeby ich ziemia pochłonęła! - wrzasnęła inna. - A do roboty! - • Do roboty to oni mają lewe ręce. Od roboty to mamy być my! - My do wszystkiego! - A oni tylko do żarcia, wypasione byki! Jak im się gęby świecą! O! - Dla nich kryzys nie straszny. Mogą Bogu dziękować, że im Gierka zesłał. - Co pani! Im do Boga akurat, jak mnie do nich! - odparła z wyrzutem jakaś kobiecina z czarną chustką na głowie. - Taki to się chyba i przeżegnać nie umie - wtrąciła jeszcze inna. - A myśli pani, że taki wie chociaż, gdzie się urodził? - wycedziła ta z czarną chustką. - Taki zna tylko drogę do komendy i pod Pomnik...- zażartował ktoś z tłumu. - A i to musi się trzymać kupy, żeby nie zabłądzić - zaśmiał się jakiś grubas w wiatrówce. Ale wkrótce zaczęło się robić ciasno i gorąco. Wokół zaroiło się od różnorakich mundurów. Zomo - romo - zwykła milicja i wojsko... Rozmowy ucichły. Grupy przechodniów przemieszczały się z miejsca na miejsce, z placu na plac, to znowu z prawej strony ulicy na lewą i odwrotnie. Tam legitymowano idących. - To my powinniśmy ich legitymować - zdenerwował się nieznajomy z Zaspy. - Co to za jedni? To oni są tu obcymi, nie my! - Ma pan rację, nikt ich tu nie zapraszał. - A wie pan - ściszył głos ten z Zaspy - że aresztowali Wałęsę. Panie, przyjechali o jedenastej. Widziałem, jak go zabrali do wołgi. - Nie chcą, żeby przemawiał. Boją się. Może go jednak wypuszczą? - zagadnąłem z nadzieją. - Panie, co pan! Jak oni już kogoś zabierają, to nie po to, żeby go zaraz wypuszczać. Po co mają panu zabrać to pudło? Zabiorą jak nic. Idź pan to schowaj gdzieś, bo zapier...! Jak Boga kocham! To przesądziło. 27 Wacław Pomorski Zacząłem przemykać się z Remim w stronę pomnika Kilińskiego, potem w kierunku nowowybudowanego więzienia. Wszędzie grupki zomowców i milicji. - Popatrz tylko, Remi - wskazałem na grupę krzaków ciemniejących nad skarpą nasypu kolejowego. - Tam można by się ukryć i walić stamtąd kamieniami wprost w te stojące wozy milicyjne... - Co, tata! - odparł Remi lękliwie. - Niezłe miejsce. Można by uciec w dół, po skarpie, na tory - i na drugą stronę. Zanim by się zorientowali, już byłoby po wszystkim. W dodatku jest ciemno, a noc sprzyja takiej robocie... Idąc tak obok siebie, rozmyślałem o Polsce, o braku szansy na tzw. Pojednanie. Że ma cholerne szczęście ten cały Jaruzelski, który wprowadza swe „bezkrwawe" rozwiązanie przy nikłym sprzeciwie całego społeczeństwa!... Gdybyż to trafiło na rok 1830 lub 1863! Ale i tak oczywiste jest dla mnie, że w ostatecznym rozrachunku ta sponiewierana większość narodu musi odnieść zwycięstwo! Pseudosukcesy Jaruzelskiego zdobywane przy użyciu armii, milicji, bezpieki i niedobitków partyjnej nomenklatury przypominają raczej „pyrussowe zwycięstwo"! nie wróżące trwałości ani spokoju wewnętrznego. Nakręcona maszyneria aparatu władzy zgrzyta obcymi, fałszywymi tonami. Jest zbyt zautomatyzowana i bezduszna, aby była w stanie wywołać pozytywne reakcje narodu. Czyż nie zakrawa na kpinę, gdy szef państwa i partii, skupiający najważniejsze funkcje państwa w swoich rękach, wypowiadając wojnę własnemu narodowi, dla którego nie ma nic do zaoferowania oprócz czołgów, armat i więzień - stara się kreować siebie na prawie zbawcę Ojczyzny? Któż tu chce wmówić światu i nam, że chcemy krwawych rozrachunków, barbarzyńskiego przelewu bratniej krwi? Czyż aż tak mocno, śmiertelnie przestraszyło tę władzę to spontaniczne dążenie narodu do wolnych, demokratycznych wyborów? Czyżby przeczuwała grożącą jej klęskę - i wizja tej klęski miała spowodować wypowiedzenie wojny własnej, robotniczej klasie? I to, co teraz się dzieje, ma usprawiedliwiać tę zgniłą deskę ratunku, za jaką chwyciła się ta skorumpowana władza? Mowa o chronieniu interesu narodu, jakby chciał tego Jaruzelski, jest mową cyniczną i szyderczą. Gruba obłuda, a nie wyższa, narodowa racja! Bo gdyby rzeczywiście chciano ten interes narodu chronić - należałoby się liczyć z jego dążeniami, cenić je i starać się je wcielać w życie. Tymczasem wykopano topór wojenny. Bezprawny dekret z 13 grudnia boleśnie zadrasnął uczuciami narodu. Zadane rany nie zagoją się na życzenie pana Generała. To nie tak. Tysiące internowanych, tysiące aresztowanych, a szczególnie rozwiązanie NSZZ„S" dopełnia kielicha goryczy. 28 Wacław Pomorski Zrodzona nieufność do władzy, a może bezowocny okres wyczekiwania na jakiś gest w stronę demokracji, przemieniają się w apatię i wrogość. Karygodne uniki w celu faktycznego porozumienia frustrują ludzi. Społeczeństwo staje się coraz bardziej zamknięte, ponuro milczące i pasywne. Wróży to wieczne konflikty, a te wyzwalają agresję i nieposłuszeństwo. Nawet wielkie, wysokie podwyżki płac nie zrekompensują odebrania wolności. Swobody obywatelskie są więcej warte od fury papierowych pieniędzy! Biedne i marne byłyby społeczeństwa, nędzne byłyby narody, które pozwoliłyby się przekupić podobnymi gestami! Ponad wiekowa niewola Polaków dowiodła, że jest to kapitał niezniszczalny i procentujący zrywami niepodległościowymi, aż do całkowitego zwycięstwa. Cóż może dać władzy zatrzymanie siódemki działaczy Solidarności, takich jak Jurczyk, Gwiazda, Rulewski, którzy mieli czelność wytknąć jej tylko parę z jej niektórych, lecz zasadniczych błędów? Argument zastraszenia? Wprost przeciwnie: obnaży jej słabość, mściwość i niesłowność; przekreśli jej słabnącą z dnia na dzień wiarygodność. A to oznacza, że droga ku pojednaniu staje się mglista, bez perspektyw, prawie niemożliwa. Jak oni to sobie wyobrażają?! - zapytywałem się sam siebie. - Jak oni chcą to zrobić? A może im w ogóle o to nie chodzi? A więc o co?... Pod komendą małe poruszenie. Oto grupka strażników porządku zatrzymuje pięcioosobową delegację jakiegoś zakładu pracy z wieńcami. Są jakieś tłumaczenia i gestykulacje. Władza ma inne zdanie. Musi być dokładnie poinformowana, kieruje ich w kierunku wejścia do komendy. Tam się wszystko wyjaśni, tam złoży się wyczerpujące informacje. Oczywiście bez emocji i oczywiście - w zupełnym spokoju. He, he... Doprawdy nietrudno zrozumieć, kto tu naprawdę zakłóca ten spokój, kto tu naprawdę szuka zaczepki. Ale w gazetach napisze się inaczej, że oto grupki rozwydrzonych, nieodpowiedzialnych itp. itd. Trochę dostanie się przy tym Kościołowi, że wznieca, nie hamuje, rozognia... że wprost z jego bram, jak w przypadku Kościoła p.w. Św. Brygidy, tłum próbuje się formować w „zorganizowaną masę" pragnącą przedrzeć się pod Pomnik... II. Przed komendą ruchu drogowego ponura ciemność. Mrok wdziera się w ulice, zakrywa cieniem bramy domów. Staje się sprzymierzeńcem przed niepożądanym okiem zielonych, nadgorliwych przyjaciół władzy. Co chwilę podjeżdżają milicyjne suki. Światła reflektorów krzyżują się, kiedy pojazdy skręcają nieopodal. Wydaje się, że obszukują ciemność. Wtedy są jak miecze pobłyskujące okrutnie, skore do ćwiartowania nocy. A noc nad- 29 Wacław Pomorski chodzi tu bezszelestnie jak najeżony, gniewny kocur. Stłumisz na chwilę oddech i słyszysz jak z oddali stąpają czyjeś szybkie, lekkie kroki. Chcesz nabrać powietrza, a tu niewiadomo skąd krążą przed tobą jak ćmy czyjeś twarde, urywane szepty... Udaje się nam podejść do dyżurki nie narażając się na komplikacje związane z legitymowaniem itp. Czujność stróżów porządku do kitu. -Moglibyśmy ich puścić z dymem - powiedziałem do Reńka. W dyżurce pytam o brata Alexa (pracuje w drogówce). - Jest, zaraz go przywołam - odrzekł jakiś szpakowaty, szczupły sierżant. Alex wchodzi rozglądając się badawczo. Kiedy spostrzega nas, próbuje się uśmiechnąć. Ale jest to uśmiech jak gdyby z musu. Chwila konsternacji. Widać, robi wrażenie na nim nasz niespodziewany przyjazd. - Co, spokój w terenie? - zagaduje nas Alex, podając rękę. - Cześć, spokój mówię. - Tylko wasi buszują jak opętani. - Cóż, wzywają wszystkich, mnie też, to i jestem - próbuję się jakby usprawiedliwiać. - Człowiek mógłby siedzieć w domu, wyspać się... - A widzisz, bratku, nam się nie chciało siedzieć - odparłem z przekąsem. - Że ci się chce tyle jechać! - rzekł ciszej, ale z wyraźnym wyrzutem. -Ja bym to wszystko pieprzył! - Byłem na odsłonięciu rok temu, przyrzekłem, że będę za rok. Dlaczego nie miałbym być i teraz? - Co ci to da? - skontrował mnie brat. - Narobisz sobie tylko bigosu. Sobie i mnie. - Przecież nie puszczają. Zablokowali wszystkie dojścia. - Ale już sporo zatrzymali, z pięćset osób. - Niewinnych! - uniosłem się. - Takich jak ja, albo Remi. - Po cholerę tam lezą! - Alex podniósł ton. - Po diabła zatrzymują? - zripostowałem. - Tak już jest... - Ale tak nie może być! Zgadzasz się? - Na to nic nie poradzisz. -- Sam, nie. Ale gdyby nie wzbraniali, nic by nie było. Przemówienie, kwiaty i koniec. Trochę wolności potrzeba, zrozum! - Zdaje ci się - brat nie dawał za wygraną. - Drażnią tym wzbranianiem! - No, bo nie wolno! - Jak to nie wolno? Ich pomnik? Ich święto? - Nie wiesz, kochany, co by było. - Alex spojrzał w stronę okna, za którym zawarczał jakiś motor. 30 Wacław Pomorski - A co miałoby być? - strzeliłem w niego wskazującym palcem prawej ręki. - Doszłoby do rzezi. A tak skończy się, brachu, na paru wsadzonych. Paru oberwie pałą i po bólu - brat odsunął mój palec i przeciągnął się krótko. - Co ty mówisz? - prawie wrzasnąłem. Jaka rzeź? Robotnicy, bezrobotni stoczniowcy, zwykli przechodnie - kontra milicja, zomo i wojsko?! - Nie roznamiętniaj się, ale do tego niewiele brakuje. Zresztą nie wiadomo jeszcze co będzie później. Spójrz na zegarek, jeszcze nie tak późno. - A jednak boicie się, co? - spojrzałem mu prosto w oczy. - Chciałbym spokoju - rzekł wymijająco. - A ty nie? - To, po co obstawili miasto? - nie dawałem mu spokoju. - Żeby był spokój. Proste? - Ha! Spokój! Wiecznie ten spokój i spokój! I wiecznie to obstawianie, rozjeżdżanie i zamykanie ludzi! - „Solidarność" przegrała i nie ma co się rzucać! - znów podniósł ton Alex. - Przegrała bitwę, ale nie wojnę! - wykrztusiłem jednym tchem. - Przegra i wojnę - brat zdawał się tryumfować. - Tak? Wierzysz w siłę, nie w naród? - Alex zaczął mnie drażnić naprawdę. - Naród? Gdzie go masz? Wszyscy rozmyli się, pochowali. Cóż zostało z tej całej „Solidarności"? - Alex, nie bądź głupi! Któż rzuci się pod kule, armaty i czołgi? Tylko to ich odstrasza. Jak Boga kocham, tylko to! Przemoc może mieć długi żywot, ale jej koniec jest zawsze dla niej śmiertelny. To nie może trwać długo! Stary! - klepnąłem go w ramię. - Ich nikt i nic nie ruszy. Mają władzę. A kto ma władzę - ma wszystko. - Ale nie mają rozumu! Władza bez rozumu - to głupia władza! - A to inna sprawa... - Nie inna. Władza, która nie rozumie swojego narodu i nie myśli dalekosiężnie - jest władzą przegraną! Ona reprezentuje tylko siebie, nie naród! - Daj spokój - Alex chciał mnie uspokoić, a może zakończyć dyskusję. -Kto rządzi... - Chwileczkę, bracie - uniosłem palec do góry. - Najpierw władza powinna być wybrana przez cały naród. Powinna ten naród re-pre-zen-to-wać, to raz. - No i co z tego? - Alex próbował zbagatelizować sprawę. 31 Wacław Pomorski - No i co?? - uśmiechnąłem się gorzko. - Niejaki Marks powiedział kiedyś tak: „Reprezentacja, która działa poza wiedzą reprezentowanych, nie jest reprezentacją "... A oni, co? Działają jak chcą. Nawet poza wiedzą swoich partyjnych członków, bez ich wiedzy i zgody.... - Działają w „imieniu"... - W „imieniu" to oni mogą sobie występować na rodzinnym rauszu albo na stypie kumpla! Ale nigdy nie mogą występować w imieniu narodu. Nie mają prawa. Nasz naród ich nigdy do tego nie upoważnił! A to, że tak robią świadczy jedynie o ich perfidnym, chorobliwym zarozumialstwie! - Ale musisz zrozumieć, że oni mają władzę, rządzą i nie ma mowy, żeby dali to sobie odebrać. - Nie byłbym taki pewny - wydąłem wargi i dodałem: - Zresztą nie muszę. Ale niech mają przynajmniej jakiś szacunek do tej bezpartyjnej większości i niech się liczą z jej przekonaniami. - A źle ci? Alex spojrzał na mnie i drwiąco pokiwał głową. - Gorzej niż źle! Żyć się nie chce! - palnąłem na to. - He, żyć ci się nie chce, a walisz aż tu! - i znów ten uśmieszek na jego twarzy. - Cóż z tego? - wzruszyłem ramionami. -Cóż to za życie? Jedziesz, a nie wiesz czy dojedziesz, gdzie chcesz. A tam gdzie chcesz - nie puszczają. Wolność cholewa! Koń by się uśmiał! - Takie czasy powiedział usprawiedliwiająco. I zaraz zwrócił się do Reńka: - Chłopiec rośnie jak na drożdżach. Widać nie tak źle w tym kryzysie! - - Nie widzisz, że wychudł? - wtrąciłem się. - W tym kryzysie wszystko wali w górę, jak lebioda ku słońcu. - Grunt to zdrowie - rzekł Alex. - Grunt to nadzieja! - dodałem na koniec. Potem był powrót, gonitwa za tramwajem, żeby dojechać na Zaspę do najstarszego brata, trochę drażliwych rozmów w rodzaju: - Mogę cię zamknąć. Po co się pchasz w to wszystko? Masz rodzinę (O Boże! - jakby inni nie mieli!) I znów kilka cierpkich moich uwag: Czy nie widzicie co z nami robią? Czy musicie się na to godzić? Czy musicie to aprobować i swoją szkodliwą biernością doprowadzać człowieka wprost do wściekłości? Jesteśmy braćmi, zgoda, ale ktoś z nas ma porządnego zeza i chodzi rakiem, nie tak jak nakazała nam matka - historia... Do domu wracam nazajutrz. 32 Wacław Pomorski Wiem już dokładnie, co i jak. Że „wczorajsze wydarzenia zostały opanowane poza drobnymi incydentami mogącymi zakłócić porządek". Wiem już, że „próby dotarcia pod Pomnik zostały udaremnione" a to „w interesie przywracania ładu i spokoju, jako wyraz zatroskania władz o bezpieczeństwo i zdrowie społeczeństwa"! Ale wiem też na pewno, że oto wyjeżdżam z głębokim przeświadczeniem w sercu, iż nie można dać się upodlić w imię spokoju, ciepła rodzinnego, pieniędzy, czy zwykłego lenistwa i strachu, które doprowadzają człowieka do wewnętrznej erozji, jaką jest luksus samozadowolenia z tego co jest. Samozadowolenie przypomina konia pociągowego z nieodzownymi klapami przy oczach, którym steruje każdy jak chce i kto tylko dorwie się do cugli. A samemu koniowi wydaje się, że tak jest dobrze i że tak musi być. Wystarczy trochę owsa na święto i mniej bata -lecz co do wolności, to ani tyci, tyci... Czy na to wolno się godzić - i na te warunki przystać??! 33 Jan Towarnicki ANIELKA Janowi Ryszardowi Kurylczykowi Wieczorami wrześniowe niebo raz po raz rozjaśniało się dalekimi błyskawicami gdzieś dudniących dział, a nazajutrz dzień był płoszony srebrnymi strzałami samolotów z czarnymi krzyżami. Niebo wieczorem i dniem, bez względu na porę, należało do techniki, która przynosiła zgubę ludziom, zwierzętom, drzewom i zieleni; wsiom, miastom, lasom, polom. Przed ich niszczycielską siłą nikt i nic nie mogło się ostać. Wojna dotarła i w te okolice, tu na wsi niedaleko Sambora. Najpierw zajrzała kartą mobilizacyjną, a teraz nabrała realnych wymiarów w huku dział, wyciu gdzieś tam przebijających się przez chmury samolotów i stłumionych detonacji. W tej sześcioosobowej rodzinie ojca nie zabrali do wojska. Był kolejarzem i musiał zostać na zapleczu, żeby zabezpieczać wojskowe przewozy koleją. Sezonowy robotnik też był potrzebny, często zerwana nalotami linia kolejowa musiała być w kilka godzin przywrócona do ruchu. Pracowali i w dzień i w nocy. Nie było tłumaczeń na zdrowie oraz inne techniczne i życiowe dolegliwości. Było i coś więcej. Tego rozważnego człowieka okoliczności i doświadczenie nauczyło, że tam gdzie jest rozum nie mógł dociec sedna zdarzeń, należało zamilknąć, pogodzić się z losem. Pokornie poddać się zwierzchności i robić to, co każą. Tak było i w pierwszej wojnie światowej. Zabrany w szesnastym roku życia do wojska austriackiego, wrócił dopiero w dwudziestym pierwszym z niewoli rosyjskiej, jak mówili już bolszewickiej. Nie silił się na głębsze oceny i ustrojowe analizy. Umiał czytać i pisać, lecz nie odnosił zmieniających się zwycięstw w przegrane batalie, na rzecz sprawiedliwszych ustrojów, które miały powstawać z zawirowań dziejowych. Tęsknił do swego domu, do młodej żony, którą musiał zostawić zaraz po ślubie i bardzo pragnął, żeby w jego okolicy, gdzie od pradziada żył, był spokój, praca i dach nad głową, a on mógł w nim zawsze przebywać. Teraz nowa wojna wszystko to burzyła. Wyrwała go znów z domu. Poza domem przebywał po kilka dni, przychodził tylko na krótko. Zabierał do worka dwa, trzy chleby, kilka kilogramów ziemniaków i słoik smalcu. Taki ekwipunek ten czterdziestoletni mężczyzna miał zawsze przy sobie. Jak i woreczek z tytoniem, dużą zapalniczką i zegarkiem kieszonkowym, z którym nigdy się nie rozstawał. Anielka, najstarsza siedemnastoletnia córka teraz wyręczała ojca w gospodarskich pracach. Pomagała matce w polu, przy dojeniu krowy. Doglądała dwóch nieletnich synków. Najstarszemu z nich minął siódmy rok. W zaję- 34 Jan Towarnicki ciach dzielnie jej pomagała piętnastoletnia zawadiacka Staszka, której pełno było w domu. Na każde pytanie umiała i chciała odpowiedzieć, a jej ładny niski głos roznosił się po domu intonując piosenki powstańcze i legionowe, których nauczyła się w szkole oraz od ojca halerczyka. Znała i wiele piosenek ukraińskich, dawnych kozackich dumek i zwykłych przyśpiewek, które w czasach pokojowych często słychać było na ulicy, polu i pastwisku. Gruby odręcznie zapisany śpiewnik był jej ulubionym przedmiotem, z którym nigdy się nie rozstawała, prosząc: - Anielciu, jeszcze raz zaśpiewaj, ty tak umisz. Pomóż mi te zwrotkę wziąć troszki wyżej. Naucz, (dialekt samborski) 1 niosło się z chaty, jakby rzeczywiście pod okna przybyli ułani i za chwilę z domu wyjdzie dziewczyna napoić konie. Anielka była ładną, wysoką blondynką, zdolną, lecz bardzo nieśmiałą. W szkole uczyła się celująco, ale nie mogła uczęszczać do gimnazjum, bo nie było pieniędzy. Z zarobków ojca wybudowali dom na miejscu starej chaty, która spłonęła od pioruna w trzydziestym roku. Wniesiony przez matkę posag - dwa morgi ziemi i kawałek łąki oraz ojca zarobki z pracy sezonowej na kolei zabezpieczały tej rodzinie biedne, lecz syte życie. Często na przednówkach brakowało chleba, wtedy pożyczali u proboszcza worek, dwa żyta albo kartofli. A teraz wojna, przyszła tak nagle i niczego dobrego nie wróżyła. Nikt nie wie, co następny dzień przyniesie. Wczoraj po obiedzie wrócił ojciec i przyniósł nowinę, że Niemcy są już w Samborze. Doszło do walk z polskim oddziałem, który marszem forsowym był przerzucony z Drohobycza za Kulczyce, żeby ich wyprzeć z niedawno zajętego miasta. Pod wsią Oleksięta Polacy byli rozbici. Rannych Niemcy umieścili w samborskim szpitalu, zabitych na miejscu pogrzebali we wspólnej mogile, innych zabrali do niewoli i powieźli za Przemyśl. Część żołnierzy wydostała się z pola walki i przez Horodyszcze, Ozyminę skierowała się do Drohobycza. Ojciec mówił cicho, raz po raz przerywał opowiadanie. Robił z tytoniu gazetowego skręta i przez chwilę nic nie mówił, zaciągając się dymem. Wtedy Staszka ciekawa, co dalej się działo, nalegała: - Tato, dużo naszych zabili? A, co z ułanami? Pytała tak, jakby od jej ułanów zależała wygrana wojna i innych formacji nie było. - Ułanów tam nie było, trochę piechoty i kanonierzy. Mówili mi samborscy kolejarze, że jest dużo lżej rannych, którzy są bez jedzenia, a Niemcy nie mają czasu się nimi zajmować. Wystawili wartę i na tym koniec. Już pięć dni po walkach, a żołnierzom Niemcy nie dostarczają jedzenia. Przynosi im go ludność samborska; kolejarze proszą, aby i nasza wieś włączyła się do aprowizacji. 35 Jan Towarnicki - Ja muszę wracać do Turki, tamtędy zaczynają jechać transporty wojskowe w góry. Coraz częściej mówią, że bolszewicy przekroczyli naszą wschodnią granicę, - ciągnął Kołodziej - Może ty Anielciu pójdziesz z naszymi kobietami do Sombora? Jesteś silna, co te szesnaście kilometrów na twoje młode nogi. Matka ma dużo pracy w domu, a Staszka dopilnuje chłopców. W tym domu to co powiedział ojciec było święte. Nikt nie miał prawa sprzeciwiać się jego woli. Rano skoro świt matka obudziła Anielkę. Na stole, zawinięte w dużą kraciastą chustę z dwoma końcami do uwiązania na piersiach, leżały dwa chleby, dziesięć ugotowanych jaj i kura oraz kawałek sprasowanego sera. W dużej dwulitrowej kance zlane było mleko. Pokrywa obwiązana czystą marlą, była przewiązana dużym sznurkiem, żeby się nie rozlewało. Po zjedzeniu śniadania Anielka w pełnym rynsztunku wyszła z domu. Odprowadzona przez matkę do poczty, gdzie spotkały się z kobietami, idącymi hurmem z jedzeniem do Sambora. Staszka wcześniej obudzona hałasami, teraz przyklejona do szyby, patrzyła za siostrą jak oddalała się z matką, niosąc w ręku kankę, aż całkiem zmalały na równej płaszczyźnie błonia, daleko na horyzoncie. Po odprowadzeniu Anielki matka wróciła do domu i z wielkim niepokojem, ciągle podglądała w okna w oczekiwaniu na córkę. Niepokój matki udzielał się Staszce, zaś chłopcy łazili po domu, plącząc się pod nogami, jakby chcieli im sprawić jakąś radość. Zaczepiali obie pytaniami. Od czasu do czasu okładali się pięściami i tłukli bez litości wypchaną szmatami, dużą piłkę uszytą z ceraty. Nie zważali na gęsto zastawione graty: stary z grubymi nogami stół, cztery wysokie, zrobione z twardego dębu krzesła, wysokie duże łóżko, drewnianą ławę, kuchenny kredens i stojący pod ścianą, po drugiej stronie łóżka, bambetel. Na ścianie, znudzony chłopięcymi zabawami, napinał twarz opuściwszy oczy w dół, jakby się za nich wstydził, cierpiący Ukrzyżowany Jezus Chrystus. Na środek chaty wychodziła duża kuchnia trzonowa do gotowania i palenisko pieca w postaci dużej kwadratowej bryły. Piec zajmował prawie jedną trzecią izby, gdzie stały dwa łóżka, stara duża szafa, wtopione w żywym lipowym drzewie wielkie lustro i ława. Pod sufitem na jednej ścianie, w równym rzędzie wisiało kilka obrazów Matki Boskiej podobnie jak w ukraińskich chatach malowane biedą ikorzy wiecznie smutnej Bohorodyci. W tym domu piec nie spełniał wszystkich swoich funkcji, jakie spełniał w innych domach - nie wygrzewali się na nim dziadkowie, bo już ich nie było. Chłopcy musieli spać w pierwszej izbie z rodzicami, bo mogli go roznieść swoimi zabawami. 36 Jan Towarnicki Z pierwszej izby wychodziło się do sieni, gdzie królowała duża skrzynia, a na ścianach podwieszone były półki i stała niska szafa na różne garnki. Jedne drzwi z sieni prowadziły do obory i dalej do drugiego pomieszczenia, gdzie trzymano świnie. Drugie wychodziły z sieni do komory. W tym ciemnym bez okien pomieszczeniu zgromadzone były wszelkie zapasy: worek mąki do wypieku chleba, dwie niskie beczki z kiszoną kapustą i ogórkami. Na ścianie wisiały worki z suszonymi jabłkami na juszkę, grochem i fasolą. Ziemniaki trzymano na podwórku w kopcach, żeby na przedwiośniu nie porastały. Na dole pod ścianą stały gliniane garnki z mlekiem, śmietaną i smalcem. Były poprzykrywane, na wymiar porobionymi z drewna denkami. Odsunięte od ściany po to, żeby można było zauważyć, gdy otworzy się drzwi, czy nie uciekają zwabione zapachami myszy. Wtedy cięgi dostawała czarna kotka. Bez litości była zamykana na kilka dni z rzędu w komorze, aż leżąca na podłodze martwa mysz przynosiła jej wolność. Anielka wróciła dopiero późnym wieczorem. Nieprzytomna ze zmęczenia upadła na łóżko i zaraz usnęła głębokim i sprawiedliwym snem. Matka od sąsiadów już wiedziała, że Anielka i kobiety pieszo dotarły do Sambora na południowy Anioł Pański. Niemcy pozwolili rozejść się im po salach szpitalnych i zostawić rannym polskim żołnierzom jedzenie. Nie pozwolono na dłuższe rozmowy, po kwadransie musieli opuścić szpital i wracać do domu. Po powrocie Anielki wszystko wokół ucichło. Dom pogrążył się w spoczynku, jakby od losu otrzymał dziękczynienie za dobre serce Anielki, które odrobiną ciepła i przyniesionym jedzeniem zatrzymało na moment młyńskie kamienie dziejów, które puszczone w ruch przez Wielkiego Okrutnego Młynarza z charakterystycznym komicznym wąsikiem, zaczynały swój haniebny obrót, mieląc na mąkę nie nadającą się do żadnego ludzkiego użytku, ludzkie ofiary. Aktywność młynarza i jego bezwolnych pomocników zmuszała ludzi do ucieczki w lasy, góry i do innych państw, gdzie mogli się poczuć bezpieczniej. Panicznie uciekali sprzed ich wzroku, ażeby nie dostać się pomiędzy młyńskie kamienie, które już nabierały impetu i po kilku miesiącach, latach będą potrzebowały wciąż nowych i nowych ziaren - ludzkich istnień, bo nienasyconego apetytu kamieni nie będzie już można zaspokoić. Te kamienie na moment zatrzymała dorastająca wiejska panna z kanką mleka, gotowaną kurą i jajami oraz dwoma chlebami i kawałkiem sera w chustce, niosąca razem z innymi wiejskimi kobietami okruch serca na podtrzymanie chwiejącej się nadziei, pękającej woli i zerwanej ludzkiej solidarności. 37 Zdzisław Drzewiecki PTAKI Gdy otworzyłem oczy, słońce było już wysoko. Choć to październik, świeci wyjątkowo ostro. Jest rozleniwiające jak niedziela. Lecz to dopiero środa. Nie wstaję z łóżka. Biorę do ręki książkę i bezmyślnie wertuję kartki. Czytam kilka zdań. Wchodzi Do. Przechodzi przez pokój i zatrzymuje się przy oknie. Odkładam książkę i patrzę na Do. Niepokój w jej oczach znakomicie kontrastuje z jaskrawym swetrem, który ma na sobie. Kobieta jak motyw większej całości. Linia melodyczna tego obrazu. Do stoi przy oknie. — Chciałabym być ptakiem. — Dobrze, więc zamieńmy się w ptaki - odpowiadam. - Ale co potem? — Będziemy ptakami. — Tak... — Chyba będzie padał deszcz. Mdły zapach spalenizny dochodzący z kuchni. Do porusza się. Śródziemnomorska muszla. — Nie czytaj podczas obiadu. Odkładam gazetę. Ojciec zawsze czytał gazetę podczas obiadu. Jak mało go pamiętam. Domek w fabrycznej dzielnicy, ogródek z niebieskim płotem i ojciec olbrzymi aż po niebo. Musiał chyba być dobry. Miał ciężkie stalowoszare dłonie i smutne oczy. Matka była drobna, lecz pracowita jak koń. Jej małe nabrzmiałe żyłami ręce wypełniają obraz mego dzieciństwa. Nie pamiętam wnętrza domu, nie pamiętam jej twarzy. Pamiętam ręce. Zmarła na gruźlicę, a ojciec trzy lata później - wypadek w fabryce. Do. sprząta ze stołu, jej dłonie nie przypominają dłoni matki. Palce lutnistki. Młode pędy winorośli. Dlaczego tak niewiele pamiętam z dzieciństwa. Jeszcze twarz starego Niemca, z którym ojciec pijał wódkę w sobotnie wieczory, i kilka złotych monet, które matka każdego wieczoru przeliczała pieczołowicie. Wiersz jakiś, chyłkiem gdzieś przeczytany. Wczoraj. ...na roztkliwianiu przeszły nam te lata 38 Zdzisław Drzewiecki i przeliczaniu złotych monet w kopcach teraz bogobojna jesień... — Napijesz się piwa? - pyta Do. — Tak, chętnie... Do. wstaje z krzesła, płynnym ruchem omijając stół. Statuetka ateńskiego chłopca niosącego dzban wody. — Dlaczego zaczęłaś mówić o ptakach? - mówię i szybkim długim haustem opróżniam szklankę. Zrobiło mi się przyjemnie. — Bo są takie doskonałe - Do. wrzuca kostkę cukru do filiżanki z kawą-w przestrzeni. Podnieboskłonne. — Ale właśnie nieboskłon je ogranicza - dolewam sobie piwa. - A poza tym nic nie jest doskonałe. — A Bóg? - pyta Do. - Czyż nie jest doskonały? — Tak...pewnie tak. — Miłość też jest doskonała. — A my? - mówię to zupełnie bezwiednie. — My też jesteśmy miłością. — Myślisz? — Tak - odrzuciła w tył włosy. - Cholerny deszcz. Jest dziś jak spłoszony gołąb. — Czy pamiętasz nasz ostatni wyjazd na wieś? Szaloną jazdę samochodem. Potem nocleg u starej Małgorzaty. Wówczas też padał deszcz. — Tak - odpowiadam, niedbałym ruchem wrzucając pustą paczkę po papierosach do kosza. — I jedliśmy wspaniały rosół, jaki tylko Małgorzata umie robić. — Ach, tak...Ja ucinałem łąb kogutowi, a ty śpiewałaś, żeby nic nie słyszeć. Tak, Do. ładnie śpiewa. Jej biodra rozkojarzają mnie. Kręta droga wtulona w las. Szybko prowadzony samochód. Do. siedzi obok, śmieje się. Może to szybkość ją podnieca. Próbuje złapać w radiu ulubioną audycję i nie przestaje się śmiać. Dojazd do wsi. Parafia, pastwiska, most nad rzeczką. Stromy zjazd w dół, gdzie skulone drzemią gospodarskie zabudowania. Co roku spędzamy tu kilka dni. Dom Małgorzaty położony na końcu wsi, tuż obok cmentarza, koił oczy znajomym wyglądem. Deszcz ustał już dość dawno i teraz, po kilku nieśmiałych próbach, zza chmur wyjrzało słońce. 39 Zdzisław Drzewiecki Było już nisko nad horyzontem. Zachodzące słońce. Złota moneta upuszczona przez matkę. Z dala dostrzegamy Małgorzatę, regularnie pochylającą się w ogródku. Jakby chciała podnieść słońce, jakby chciała podnieść złotą monetę. Jeszcze kilka metrów i samochód skręca w żwirową drogą na dziedziniec przed domem. Małgorzata przerywa pracę, jej dłonie są puste. Daremnie staram się dojrzeć w nich monetę. Dotykam ustami pomarszczonych policzków Małgorzaty. Dziwny zapach. Tak mogła pachnieć matka. Podchodzi Do. i wita się również. — Dzień dobry, dzień dobry - stara wyciera ręce w fartuch. - Doczekać się już nie mogłam. Pokoik, ten co zawsze, przygotowałam. Kwiatów świeżych narwałam. To już ostatnie u mnie w tym roku. Ile to lat wstawiam wam świeże kwiaty do flakonu? — Dziesięć, Małgorzato, dziesięć - czubkiem buta duszę niedopałek i obejmuję ją czule ramieniem. — Dziesięć lat - stara załamała ręce - a jakby dopiero co wczoraj, że też Karol nie doczekał - skierowała wzrok na pobliskie wzgórze, gdzie między ciasnym szpalerem drzew bielały nagrobkowe krzyże. Słońce skryło się za lasem. Pogrzeb matki. Przyjechała ciotka Agata, powiedziała, że matka śpi. Potem siedem lat u ciotki. Szkoła. — Chodźcie, chodźcie - ponaglała Małgorzata. — U Małgorzaty jak zwykle czyściutko, wszystko na swoim miejscu-chwali Do. — Bo już tylko po domu się krzątam. 1 trochę w ogrodzie. Krówki sprzedałam. Siły już nie te. Coraz bliżej Boga, kochana, coraz bliżej. — Co też Małgorzata? Zapach świeżej kawy. Chrupiące ciasto. Ruchliwe, dobre ręce Małgorzaty. — Wiolonczela w liściach, dlaczego nikt nie gra - mówię szeptem. — Co mówisz? Pyta Do. wbijając białe zęby w świeży jabłecznik. — U Małgorzaty to tak - mówię ciągle cicho - jakby melodia jakaś zastygła w tym domu. Muzyka skrzypiec modlących do nieba. — Małgorzato - odzywa się Do. - czy jeszcze haftujesz te śliczne serwetki? — Tak, ale wzrok już nie ten, moja droga. 40 Zdzisław Drzewiecki Do. wstaje od stołu. — Dobranoc, Małgorzato. Rano pomogę ci w ogrodzie. — Dobranoc, śpijcie dobrze. Zdjęcie z lat szkolnych. Mały i zagubiony chłopiec. Roześmiane dziewczynki z kolorowymi wstążkami we włosach. Wygolony belfer. Mądry jak te wszystkie cholernie ciężkie książki. Pomyśl - wrzeszczał - o biednej ciotce. Pracuje po to, abyś ty mógł się uczyć. Raz, dwa, trzy. Cienka trzcinka prostuje plecy. Pomyśl o niej. Raz, dwa, trzy. Ten chłopak z prawej był synem krawca. Zdawał z klasy do klasy. Jego ojciec obszywał chyba pół szkoły. Każdy z przeznaczeniem w oczach. I niebo widoczne nad gmachem szkoły. Czy błękitne? Odkładam fotografię. Do. znów przy oknie. Podchodzę do niej. Całuję delikatnie jej szyję. Zapach morza. Do. ruchem głowy wskazuje dwoje starszych ludzi siedzących na ławce przed sąsiednią kamienicą. — Czy oni - pyta - rozmawiają jeszcze o czymś ze sobą? — Na pewno - odpowiadam zatopiony w jej włosach. — O czym? — Nie wiem. O., ptakach, o wszystkim. A może już tylko czekają? — Na co? — Na niebo... 41 Mirosław Kościeński LATO ROGACZA (fragment powieści) Rozdział VII „Palmowa niedziela" Otworzył oczy z nagłym lękiem przypomnienia faktów w środku zagęszczonej nocy, cholera - czyżby mi się śniło, a może to prawda? Po cichu odrzucił kołdrę, prawie bezszelestnie wstał i na palcach, skradając się za własnym cieniem poszedł pod drzwi drugiego pokoju, w którym zawsze spała. Otworzył. Nie było jej. Już drugi tydzień. Otworzył okno i wyjrzał. Nasłuchiwał. Urzędowała pod numerem cztery. (...) Deszcz, a może i nie deszcz otumania, nastraja nostalgicznie do wszystkiego, a przecież tak zawsze lubił deszcz, niepogodę, tak jak wtedy, gdy jeździł w jesienne sztormy nad morze z dziewczyną pod rękę (i to było niesamowite - mówiły kilka lat później), pamiętały tylko ten sztorm, szaleńczy spacer po molo zbryzganym zimnem i herbatą w knajpie, od której poparzone ręce, tylko to później pamiętały. A on? Też pamiętał, ale najbardziej to, co w łóżku, kiedy przemoknięci, zziębnięci zajeżdżali autobusem prosto pod starą kamienicę i biegiem na trzecie piętro, na górze już po cichutku do łóżka i w łóżku też biegiem, by się rozgrzać, do samego rana. Wciąż wpatrywał się w okno załamany, osamotniony, bezradny, bez chęci do ruchu, wszystko zaczęło się nieźle, znalazł świetną pracę, ale Niedziela Palmowa zupełnie wytrąciła go z równowagi. (...) Chciał się zerwać, od razu wbiec do tego pokoju pod słynną „czwórkę", tej jaskini zła, lecz ostatnią iskrą siły, woli powstrzymał się, mimo że żołądek podchodził mu do gardła. Wciąż drżał. Powoli, by nie zrobić najmniejszego hałasu, wstał i ponownie zajrzał przez okno. W okno pokoju, w którym leżeli. Obserwował. Robił to systematycznie, pedantycznie, jak automat. Nie wie, jak długo to trwało, czy trzydzieści sekund, czy tyleż samo minut. Jeszcze po drodze, kątem oka zajrzał od zewnątrz budynku do jego kuchni. I już z ogromnym spokojem chwycił za rynnę i zsunął się na ziemię. Wrócił od frontu. Drzwi nie były domknięte. Przez szparę zobaczył, że wisiały na nich rzeczy. Przy próbie otwierania potwornie zaszeleściły. 42 Mirosław Kościeński Wydawało mu się, że zagrzmiało to jak wystrzał, jednak oni nie słyszeli, już nie mogli słyszeć, gdyż właśnie zaczął się finał. W kotłowaninie ciał najpierw ujrzał jej dwie ręce mocne trzymające jego pośladki, aż na rękach widać było nabrzmiałe żyły, tak mu znane i usłyszał: -- ach cudnie, szybciej, szybciej i rękoma przyspieszała jego biodra, on w tym momencie wydał zduszony jęk, lecz ona rzęziła i prosiła — jeszcze troszkę, jeszcze troszeczkę, tylko nie do środka i w tym momencie w drgawkach krzyknęła: — ach - i opadła puszczając owłosione, siwe pośladki oraz rozrzucając spracowane i nabrzmiałe ręce. On opadł obok niej i dopiero w tym, momencie spostrzegli, że ktoś, cień lampy lub zdrady ich obserwuje i jak duch stoi nad nimi. (...) 43 Daniel Odija PRZYBIEŻELI Jak co wieczór Józef Brzozowski siedział z żoną przed telewizorem. Oglądali wiadomości ze świata. Bynajmniej nie kulturalne. Oglądali bez większego entuzjazmu, bez większego zainteresowania - byli przyzwyczajeni do zatrważających wiarygodności wszelkich pożarów, powodzi i katastrof lotniczych. Przesyt informacji obszył ich głowy nieprzemakalnymi balonami, pozwalającymi na bezpieczny seks z dziedziną ludzkich nieszczęść. Ekran często i gęsto obdarzał ich widokami pociętych, zmaltretowanych i poparzonych ciał. Bezwładne pajacyki w porywach kapryśnego losu zastępowały przesadzone kino akcji czy przeintelektualizowany teatr. Filmowane życie było tak samo dotykalne jak obsrane pieluchy i choć nie dawało wytchnienia, przynajmniej nie wabiło przerysowaną wersję bajek o lepszej rzeczywistości. Anonimowość tych, którzy ginęli na ekranie, nie rozwiewał nawet pikantny komentarz lektora. To pozwalało widzom nie myśleć o wyrzutach sumienia. Józef Brzozowski i jego żona widzieli w ekranie szeroko otwarte wrota, za którymi żaden szczegół nie rozpraszał ich kontemplacyjnego trwania w bezruchu. Bezmyślność, w jaką zapadli, zwalniała ich z zastanowienia się nad czymś, nad czym zastanawiać się nie warto. Prawdopodobnie nie warto. Zresztą prawdopodobieństwo zyskało dla nich status pewności i z czasem stało się sposobem na uzyskanie chwilowego spokoju, który pozwalał zapomnieć o natarczywej rzeczywistości, uosabianej przez zachłystujące się płaczem kilkumiesięczne dziecko - owoc ich pierwszej miłości. Jak szybko zrozumieli zbyt pochopnej. Miłość mija szybciej niż czas. Mały synek wydzierał się pod nieboskłon odcięty liszajowatym sufitem „nowego" budownictwa. Z drobnych jak kurze wątróbki płucek wybuchała piskliwa skarga do życia. Dziecko żądało namacalnej opieki, która przecież powinna być dotykalna jak choćby duży palec ojca - należy go schwycić, zanim zniknie gdzieś w górze i daleko. Za górami, planetami. Nabrzmiała chmurka ledwo co wyartykułowanych pretensji zebrała się nad łóżeczkiem niemowlęcia i delikatnymi haustami nadpłynęła nad głowy zapatrzonych w błękitny ekran rodziców. Tutaj opadła drobnym, lecz rzęsistym kapuśniakiem płaczu. Można śmiało powiedzieć, że z małej chmury spadł wcale niemały deszcz. Kark Józefa Brzozowskiego nerwowo się naprężył. Przez plecy przebiegł dreszcz, który skuł całą postać w kamienny posąg przygotowany do skoku przed siebie. Mąż spojrzał na żonę. Wystarczająco zimno, by schłodzić puszkę po piwie, którą zgniatał w gorącej od potu dłoni. - Maryśka, jak ja nienawidzę deszczu. - Zabrzmiało to jak hasło wywoławcze, choć za oknem 44 Daniel Odija rzeczywiście padało, a w telewizji właśnie^ pokazywano powódź we Wrocławiu. Ludzie nie pamiętali tej okropnej katastrofy. Podobno pięćset lat nie było tak gwałtownych i nieustających burz. Wezbrana woda roztapiała mury budynków i kotłowała samochodami jak puste pudełka od zapałek. Ludzie w szaleństwie nieposkromionego żywiołu byli jak mrówki deptane żołnierskimi buciorami. Marii nie zaskoczyła gwałtowna reakcja męża. Potulnie wstała ze swojego miejsca i wyszła do pokoiku obok. Gdy niemowlęcy płacz ucichł, Józef głęboko odetchnął. Znowu mógł skoncentrować się na subtelnej medytacji duchowej, gdzie telewizor odgrywał rolę medium pomiędzy światem ludzkich zmagań z materią, a ludzkim duchem wznoszącym się na wątpliwie wyższy poziom cywilizacyjnego mistycyzmu. Utożsamienie z bohaterami ekranu zaszło tak daleko, że przekształciło się w brak utożsamienia. Dlatego Józef siedział i patrzył. Raczej nic więcej. Maria zgrabnie usunęła się na fotel obok męża. Dziecko w drugim pokoju cichutko gaworzyło przez sen. - Maryśka, dobrze, że niewiele osób wie o naszym życiu. Spojrzała na męża trochę zaskoczona. O co mu chodziło? Józef delikatnie poprawił grzywkę, która opadła jej na lewe oko. Uśmiechnęli się do siebie. Szczęście rozweseliło im oczy. Napięte twarze na chwilę odtajały. W ciche westchnienie ulgi wmieszał się ostry dźwięk elektronicznych klawiszy, imitujących jakieś koszmarne, syntetyczne cymbałki. Mogło to obudzić zmarłego, zmusić do przytomności nieprzytomnych, uzdrowić ociemniałych, wrócić słuch i mowę głuchoniemym, albo oślepić i ogłuszyć zdrowych. W telewizji leciała reklama szwedzkich prezerwatyw. Niezawodnych! Najlepszych! Nieprzepuszczalnych i nieprzemakalnych! -jak izolacja. Za oknem padał deszcz. Na świecie nowe ofiary czasu i przypadku nawadniały glebę wodą swoich ciał. Maria i Józef nie zwracali już na to uwagi. Zresztą jak zwykle. Potulnie jak baranki siedzieli bez słowa. •k "k "k Ktoś zadzwonił do drzwi. Józef drgnął, chwilę zastanawiał się, po czym leniwie podniósł się z fotela. Maria już była przy płaczącym dziecku. Dzwonek ponownie szarpnął ramieniem Józefa. Lekko zataczając się na ściany, ciężko stąpając, dotarł do drzwi, wołając ostrzegawcze już. W wejściu stało trzech kumpli z roboty. Każdy trzymał wyciągniętą przed siebie niespodziankę - po flaszce czystej. Dokładniej, po połówce na łebka. Twarz Józefa rozjaśnił słoneczny blask. Aureola natchnienia spłynęła na jego czoło. Mężczyźni zgodnym chórem zaintonowali: Przybieżeli do Betlejem! Łagodny ruch dłoni gospodarza zaprosił ich do domu. Szurnęli w wycieraczkę i już zaczynał się mecz. 45 Daniel Odija Wódka nalewała się półszklankami, rozwarstwiała gardło na cierpkie, soczyste wióry i rozgrzewała żołądek jak piec hutniczy. Marzenia unosiły się nad głowami dymiącymi spiralami emocji, związanych przed czuwającą Marią na coraz bardziej rozluźniający się węzeł pijackich uniesień. Mecz był coraz lepszy, choć bramek jak nie było, tak nie było i nie zapowiadało się, że będą - zawodnicy za często padali na murawę. Przypomniało to śmieszne zmagania ołowianych żołnierzyków, strącanych okrutnym kaprysem jakiegoś Maciusia czy Danielka. Mniej więcej w połowie meczu Rysiek Kasprzak, z trudem powstrzymując nerwowy tik lewego policzka, huknął stłumionym głosem, że mu szkoda tych ptaszków, co je dzisiaj, ten tego...zniszczyli. Mężczyźni zamilkli. Cuchnące potem zmęczenie zalało ich od głów do stóp. Przypomnieli sobie dzisiejszą wycinkę drzew pod plac budowy. Ścięte drzewa już pewno w tartaku, a ptaszki? Kto, do kurwy nędzy, zajmuje się dzisiaj ptaszkami?! — Ty Rysiek lepiej martw się o swoją babę - mruknął Bartek Sacha. — A bo co? - zaatakował go Rysiek — A bo gówno! - po chwili dodał - Podobno puszcza się. — Plotki i legenda. — Dla rogacza i myśliwy legenda - wtrącił Michał Wawrzyniak. — Wy się od mojej żony odpierdolcie! Ostatnie słowo zagłuszyła salwa dzikiego okrzyku, który zlał się w przeciągłe: goooll! Radość kibicujących dusz przesiąkła przez ściany mieszkania - jak powódź we Wrocławiu, wypełniała całą wolną przestrzeń. Wyciskała ostatnie hausty powietrza z męskich płuc. Kobiece wrzaski na mężów, że krzyczą, bo z łóżeczek krzyczą z takim trudem utulone zarodki życia. Drobne niemowlaki, większe obsrajtyłki, darmozjady, wątpliwa radość i uniesienie, niewątpliwy cud, znak życia, sens oddychania, kula u nogi, magia natury, żywot ludzki, Amen. — Zamknąć ryje! - krzyknął Józef. Mężczyźni potulnie zapili ciszę, która zaległa dookoła. Tylko synek rozdarł się w rękach Marii głośnym płaczem. — Mój synek musi spać. - wyjaśnił. Chłopaki znacząco pokiwali głowami. - Idźcie już. Mężczyźni z ciężkim westchnieniem wstali od stołu, nieśmiało pokłonili się żonie Józefa, szurnęli butami i tyle ich było. Maria uśmiechnęła się do męża. Ten splunął w kąt pokoju. Wyglądał na zmęczonego. Chwycił pilot i wyłączył telewizor - zielone boisko pękło zanikającym jękiem komentatora. Zawodników pochłonęła śmierć ekranu. Józef ciężko podniósł się i przetoczył na łóżko. Nawet się nie rozbierał, tylko padł twarzą w pościel. Maria pogłaskała go po głowie. Pewnie tego nie czuł. 46 Wiesław Ciesielski WYŻEJ NIEBA (fragment powieści) — Zbliża nam się ta ziemia, albo tylko my, tak z dnia na dzień, coraz bardziej przygarbieni, zbliżamy się do niej. — Ja bym chciał, żeby na moim pogrzebie świeciło słońce i żeby było dużo ludzi. — A ludzie po co? Mało ci krzywdy wyrządzili? — Dużo Macieju... Ale człowiek bez drugiego człowieka nic by nie znaczył. Byłby jak ten wilk w lesie. — Antek, ty znowu mnie atakujesz. Przez całe życie byłem samotny i dobrze o tym wiesz. — I dobrze ci tak było? — A ty Antoś miałeś żonę i czy nie byłeś samotny? Masz pięcioro dzieci i czy nie jesteś samotny? — Dzieci to co innego. — A jak miałeś żonę, to kto ci kazał wypływać łódką na środek jeziora? Połamałeś wtedy wiosła. Rzuciłeś stalowy krążek i powiedziałeś, że będziesz tam mieszkał. A za dziewięć miesięcy urodziła ci się piąta córka. — Widzę Macieju, że wzięło cię na wspominki. Ale w końcu co to znaczy samotność? Chrystus też był samotnikiem. — Tak, tak... nasza samotność też jakaś chrystusowa. — Dobrze, że tutaj zrobiłeś tę altanę. Róże mają tutaj dobrą ziemię, a i widok niewiele się zmienił od tamtego czasu. Tylko ten dąb, przy którym chcieli cię rozwalić jest teraz zasłonięty. Jak ty im wtedy uciekłeś? W Macieju coś drgnęło. Oczy powoli mu się zapadły. Pogłębiał się cień od zachodzącego słońca. Gdy tak siedzieli we dwójkę, przygarbieni, patrząc w swoje życie jak w otwarte księgi. — Ano uciekłem - żachnął się Maciej. —- Zbaranieli wszyscy, nie spodziewali się, że ktoś w takim momencie może ich zaatakować. Ja też się nie spodziewałem, że z takiej odległości można peemem kogokolwiek trafić. — Trafiłeś ich jak kaczki. — Ale wieś spalili i ludzi wytłukli. — Maciej zerwał się z ławki. Odszedł parę kroków. — Każdy ma prawo do życia. — Tak, Bóg dał każdemu z nas prawo do własnego życia - powiedział Antoś nalewając do kieliszków śliwowicę - dobra, mocna jak jeden piorun. — Wtedy też była mocna. 47 Wiesław Ciesielski — Zobacz, co nam z tego życia zostało. Istnieje dla nas tylko to „wtedy". „Teraz" mamy tylko tyle ile lekarze pozwolą. A gdy myślimy o ,jutrze" to Święty Piotr kiwa na nas palcem. — Ty Antoś jak zawsze filozofujesz. — Lubię ja tę moją filozofię, chociaż w końcu to ty nim właśnie jesteś. — Ja filozofem? Spójrz na moje ręce. Wrosła w nie ta ziemia. Wrosła głęboko. Żadną szczotką tego nie wyszorujesz, żadnym mydłem... A wiesz dlaczego? ... A widzisz, nie wiesz. Ta ziemia wrosła nie tylko w moje ręce, ale również w moje serce, w duszę, we wszystko. Jestem nią przesiąknięty. Mijały pory roku. Ja osiwiałem jak gołąbek, ale i ciebie życie nie oszczędzało. Ty wyłysiałeś. Mówią, że to podobno z rozpusty. Wierz mi Antośku, tej ziemi niczym nie zmyjesz: ani z moich rąk, ani moich oczu. Jak w nocy nie mogę zasnąć. Meble szarzyzną się snują po kątach. Tak ja tylko zamknę oczy. Pomyślę jak pług rozcina ziemię. Rozkłada na bruzdy i wydaje mi się, że czuję jej zapach. 1 robi mi się tak jasno i ciepło. 1 ziemia się spod nóg usuwa, ucieka i budzę się dopiero o świcie. A jak nie chce mi się pomyśleć o mojej ziemi, to nic mi nie pomoże. Żadne tabletki, żadne zioła. A czasami mam taką złość na moją ziemię, że mówię sobie dość już tego wszystkiego. Ale ona nie da się zmyć żadnym cudownym źródłem. — Nie ma takiego źródła, które leczyłoby duszę - westchnął Antek. — Duszę można by jeszcze wyleczyć. Ale przywiązania, tej śmiertelnej choroby, nigdy. Trawi cię aż do śmierci. Często trzyma przy życiu, ale jest aż do śmierci. — Pięknie to powiedziałeś. Czasami myślę, że powinieneś być kaznodzieją. — Tobie Antoś tego daru też nie brakuje. Właściwie to ty lubisz ludzi pouczać. — Już pouczać... Chciałbym czasami służyć dobrą radą. — Nikt twoich rad nie potrzebuje - powiedział Maciej. - Przypomnij sobie czy ty słuchałeś kogokolwiek. Człowiek w swojej dumie uczy się na błędach. Nikogo nie posłucha. Nikomu nie przyzna racji. Chyba, że stoi nad grobem tak jak my, wtedy inaczej patrzy się na świat. Dopiero ostatnie dni docenia się naprawdę. Chociaż niewiele już widać działania w naszym życiu, ale dużo zatem dzieje się w naszych duszach. Na człowieka przychodzi taki czas, że musi zdać rachunek. Najpierw przed samym sobą, potem wyżej. Na koniec robi generalny remont, chociaż nie wszystko da się zabielić. — Prawdę mówisz Macieju, ale nie każdy go robi. Dajmy na to Zochę Kazimiewiczową. Pamiętasz jak krzyczała, gdy zabierało ją pogotowie. Po tygodniu ją przywieźli, nie było już nadziei i zaraz umarła. — W trumnie miała te swoje zacięte usta. — Jak wtedy, gdy gestapo szukało Anglika. 48 Wiesław Ciesielski — Wiesz Macieju, nikt się nie spodziewał, że ty z tej swojej akademii wrócisz na ziemię. Tak samo jak wcześniej nikt się nie spodziewał, że wszystkich nas zostawisz i pójdziesz do miasta. — Człowiek już taki jest, że musi sprawdzić, czy gdzieś go nie brakuje. A ja się przekonałem, że właśnie tu mnie brakowało. — Wszyscy się z ciebie śmiali, gdy za pożyczone pieniądze budowałeś te swoje szklarnie. — Szybko się przestali śmiać. — Tak, to prawda... Ale powiedz czy ci tam było źle na tej twojej akademii. — Źle mój przyjacielu, oj źle - Maciej znowu zmienił się na twarzy, jak zawsze, gdy ktoś poruszał dla niego drażliwy temat. - Na początku, gdy piąłem się do góry, to było wszystko w porządku, nie miałem czasu na myślenie. Ale później, gdy było za dużo wolnego czasu, to nie chciało mi się żyć, myślałem nawet o samobójstwie. I tak sobie pomyślałem, że to moja ziemia upomina się o mnie, że mnie woła. Spakowałem walizkę, wziąłem butelkę wódki, zostawiłem klucze w drzwiach domu i odszedłem. Wódki jednak nie wypiłem. Stoi w kredensie na pamiątkę. Bo gdy poczułem to świeże powietrze, gdy porozmawiałem z tobą i z innymi, to taka moc wzięła mnie do działania, że nic poza pracą dla mnie nie istniało. Zły byłem na słońce, że za szybko zachodzi. Wszystkie nerwice, wrzody na żołądku, wszystko minęło. Zresztą znasz to wszystko. — Znam, albo i nie znam. Człowiek za każdym razem opowiada inaczej i trochę co innego - powiedział Antek. — Minęło jednak dużo czasu. Postarzeliśmy się. Ziemia, ta nasza matka, coraz głośniej się o nas upomina. Czasami jak pogoda ma się zmienić, to tak kręci jakby chciała człowieka jak drzewo połamać - mówiąc to Maciej wskazał na rozłamaną w poprzek wierzbę. — Stanęła rozczepiona na konarach i rośnie dalej, albo raczej dogorywa. — Mnie tak samo kręcą kości, ale to mało; czasami od tego odłamka co miałem pod okiem głowa mnie tak boli, że można oszaleć. — Twój odłamek, ja przecież miałem kulę w piersi i gdyby nie twoja żona i psi smalec to bym się nie wylizał. — Katarzyna to wszystkich oberwańców przygarniała - z dziwnym oburzeniem w głosie wyrzekł Antoś. — „Oberwańców"... powiadasz, a wiedz, że twoja żona jednego mnie kochała i to tak, że nawet ci się to w głowie nie może zmieścić. — Antoś nagle się przełamał widząc rozdrażnionego przyjaciela. — ...No, Macieju, to wszystko było dawno, wypijmy. — Za lepsze czasy i za tych co polegli. 49 Wiesław Ciesielski — Po tylu latach, Macieju, nie warto pić za tych co polegli, trzeba nam pić za żywych. — Katarzyna była niezwykłą kobietą. — Tak, to była wspaniała kobieta. — A my nie jesteśmy wspaniali? — Macieju, może i jesteśmy, ale dla tych młodych to my jesteśmy dwa zrzędzące staruchy, którzy ciągle żyją wojną. Z rąk naszych nie zmyjesz ani krwi przelanej, ani ziemi, ani wspomnień nam nikt nie zetrze z naszych snów. — Przytaknął Maciej ze zrozumieniem. — Bardzo lekko powstawało obok nas prawdziwe bohaterstwo. Tak lekko, że nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Byliśmy w takiej sytuacji, że nie sposób było nie być bohaterem. — Przez chwilę była kamienna cisza, jakby mieli przemówić nieobecni. Na twarzy Macieja zaczęły się rysować jakieś obrazy wspomnień, coś niezrozumiałego. — Tyle lat minęło, a do mnie wraca dziwna mara. Nikomu tego nie opowiadałem. Wstydziłem się tchórzostwa. Teraz rozumiem więcej - mówił Maciej spoglądając na przyjaciela. - Pamiętasz okrążenie? Niemcy zaczęli w niedzielę. W poniedziałek z rana nas rozbili. Właściwie nie wiedziałem ilu naszych ocalało i kto. Sam ocknąłem się dwadzieścia metrów przed pozycją niemieckich karabinów maszynowych. Musieli mnie nie widzieć. Leżałem w szuwarach po szyję w wodzie. Nie utopiłem się chyba tylko dla tego, że głową spoczywałem na jakimś ptasim gnieździe w kępie trzcin. Miałem skroń oblepioną krwią, obtarła się kula i wtedy musiałem stracić przytomność. Nie wiem gdzie zgubiłem automat, nigdzie go nie było. 1 wtedy poczułem ogromny strach, który wkradł się w każdą myśl. Musiałem uważać, aby nie poruszyć trzciną. Niemcy byli bardzo czujni. Patrzyli gdzieś dalej za mną, ale ja ciągle myślałem, że patrzą na mnie, że zaraz mnie zastrzelą. Bałem się do szaleństwa. Płakałem ze strachu. I wyobraź sobie, że przerażenie było tak ogromne, że dopiero po kilku godzinach odkryłem rzecz niezwykłą. Po mojej prawej stronie, w innym ptasim gnieździe, obok trzech nakrapianych jajek leżał granat. Dotknąłem go palcami i zacisnąłem na nim rękę. Magiczny chłód ogarnął całe moje ciało. Ogromna energia spłynęła we mnie. To byl jakiś cud. Granat w takim miejscu i w takiej sytuacji. — Rzucałeś granatem najlepiej z oddziału - wtrącił Antoś. — Tak, ale tym razem wiedziałem, że mogę liczyć tylko na ten kawałek metalu. Długo się przygotowywałem. Bałem się, że ich przerzucę, że ręka odmówi posłuszeństwa. 1 wiesz co się stało? Dwa metry obok mnie usłyszałem strzały z automatu. Trzech Niemców padło prawie jednocześnie -Maciej spojrzał na Antka. - To ty strzelałeś. 50 Wiesław Ciesielski — Nie pamiętam, tam cię chyba nie było, zaraz, nie mogę sobie przypomnieć - Antoś drapał się po łysinie, jakby to miało mu rozjaśnić pamięć. — Zostałem w ukryciu, płakałem z rozpaczy, złości, nienawiści do śmierci i chciałem odbezpieczyć granat, ale straciłem przytomność, musiało mi upłynąć sporo krwi. Obudziłem się dopiero w ziemiance. Siedziałeś na skraju pryczy, uśmiechnięty i opowiadałeś jak nam się udało przebić, że niosłeś mnie na plecach. Odetchnąłem z ulgą, że nie widziałeś mojego strachu. — Nie ma czego się wstydzić. Ja też bym mógł podobne historie opowiadać, ale życie po wyzwoleniu, szybko zaczęło pędzić do przodu. Nawet człowiek się nie obejrzał, jak się postarzał. - Antoś powoli wstał z ławki. - Chodź, pokażesz mi swoje pszczoły, powinny się już roić. — Wczoraj miałem jedną rójkę. — Antoś nagle się zatrzymał, przykucnął. — Co robisz? - zapytał Maciej. — Zdejmuję buty. Muszę sobie przypomnieć ten przyjemny chłód. — Akurat idzie wieczorowa rosa. Przeziębisz się! — Nic mi nie będzie - powiedział uradowany jak dziecko Antoś i stanął bosymi stopami na murawie. - No, teraz to co innego. — Poczekaj, ja też spróbuję — nachylił się i zdjął buty Maciej. — Mówią, że ludzie dziecinnieją na starość. — 1 dlatego namówiłeś mnie na harcowanie na bosaka? — Nie tylko dlatego. Za równiną zachodziło krzyczące i rozdzierające niebo słońce. Dwaj starzy przyjaciele przysiedli pod starą rozłożystą jabłonką. Wspominali stare czasy. Za ich plecami rozłożyła się przez parę wieków stara i spleśniała wieś. Niewiele było zupełnie nowych zabudowań, takich jak Macieja. Dom Antka, to stara przedwojenna szkoła, w której uczył. Teraz na emeryturze już tylko w niej mieszka. Zresztą dzieci też w niej się nie uczą. Chodzą do nowej szkoły, dwa kilometry od tej. Sam już trochę zapomniał, że kiedyś był potrzebny i szanowany. Teraz mu się wydaje, że żyje na marginesie świata, tylko z przyjacielem Maciejem. Często się kłócą, wspominają, rozdrapują stare rany, ale zawsze wraca na usta uśmiech przypominający o chwilach prawdziwego szczęścia. Antek wracał od przyjaciela do domu. Musiał zatrzymać się na skrzyżowaniu, poczekać aż przejedzie autobus. Przystanek był niedaleko skrzyżowania. Antoś się zdziwił, bo był to autobus pośpieszny i nikt o tej porze nigdy tutaj nie wysiadał. Musiało się komuś bardzo śpieszyć -pomyślał i poszedł w swoją stronę. Z autobusu wysiadły dwie osoby. Kobieta z dziewczynką. Właściwie była to młoda dziewczyna, około dwudziestu dwu lub trzech lat albo tylko tak 51 Wiesław Ciesielski młodo wyglądała. Światło z drogowej lampy mogło trochę oszukiwać. Kobieta z niepokojem rozejrzała się wokół. Przechodzącego mężczyznę spytała o drogę do Macieja Kordycza. Wysłuchała wskazówek i ruszyła naprzód. Zbliżyła się powoli do domu ojca zapomnianego przez nią i znienawidzonego pod wpływem opowiadań nieżyjącej matki. Zaszczekał z niepokojem Kudłacz, pies przygarnięty i tak nazwany przez Macieja. Zaświeciło się światło przed domem. — To ty Antek, córka nie wpuściła cię do domu? — To ja - odezwał się z ciemności kobiecy głos. — Maciej zadrżał na całym ciele. — Kudłacz do budy - krzyknął do ujadającego ciągle psa. - Aniu, córko, to ty przyjechałaś do mnie, spadłaś z nieba, skąd się wzięłaś, a ja nie mogłem zasnąć, myślałem i o ziemi i przepływających chmurach, ale wchodźcie, co ja was trzymam na podwórku. — Dzień dobry dziadziu - powiedziała dziewczynka. — Dzień dobry, dzień dobry wnusiu kochana. Kasieńko malutka. -Maciej drżał na całym ciele, leciało mu wszystko z rąk. - Siadajcie! Zaraz dam wam drożdżówek z mlekiem. Napiekłem, bo był mój przyjaciel, Antek. W młodości uratował mi dwa razy życie, ale wiedział o jednym razie, a że drugi raz, to mu dzisiaj powiedziałem... Ale co to was obchodzi, gadam od rzeczy. Na pewno jesteście bardzo zmęczone. Zaraz wam w sypialni pościelę. A wy zjedzcie kolację. Ja tak ciągle gadam, a co u was? Jak na długo przyjechałyście? — Na długo - odpowiedziała szybko kobieta, - jeżeli nie będziemy przeszkadzać. — Przeszkadzać, skądże znowu. Bardzo się cieszę, nawet sobie nie wyobrażasz. — W oczach Macieja pokazały się łzy, podłoga się ugięła. Maciej ciężko usiadł na krześle. Córka stanęła za nim, objęła go za głowę i wybuchnęła płaczem. — Rozstałam się z Tadkiem - powiedziała łkając. — To nic, to nic - uspokajał ją ojciec. Życie długie przed tobą. A u mnie wszystkie kąty, każdy ptaszek, czekał na ciebie przez dwadzieścia lat. Czekał i doczekał się. Tylko Kasia nie przeszkadzała sobie w jedzeniu, jakby przyzwyczajona do płaczu matki. Po godzinie zgasły wszystkie światła. Zapadła prawdziwa noc. Tylko Maciej nie mógł znów zasnąć, ale tym razem z innego powodu. Miał w końcu dla kogo żyć. Powiedziała że przyjechała na długo, może na zawsze -kołatało się Maciejowi po głowie. W końcu zasnął z uśmiechem na twarzy jak dziecko. 52 Tadeusz Drozdowski Oczekiwanie. List I Głośno, wyraźnie, mówię. Chciałbym nawrócić wszystkich. Nie na wiarę, taką czy inną, lecz na poznanie pełne siebie samego. Bez iluzji. Tak jak jest, a to w celu takim, by żyli z pełnym spokojem serca, poczuciem piękna ciszy, nieograniczonym doznaniem wolności, z niegasnącą radością życia. By żyli, co wydaje się już całkiem nieprawdopodobne - zupełnie bez poczucia jakiegokolwiek lęku, poczucia zagrożenia. I mieli niepożytą energię dla siebie jak i dla świata. Chciałbym nawrócić najlepiej wszystkich. Jeszcze jak. Z czysto egoistycznych powodów. W takim towarzystwie byłoby prawdziwą ucztą rozmawianie, grzanie się ich wspaniałą energią cichej radości i głębokiej pogody ducha. Byłbym zdecydowanie jednocześnie nie od tego, by i mnie nawrócono. Chcę tego i oczekuję. Ale nie ma. Ksiądz na ogół nawróci mnie na swą wiarę, nakładając dodatkowy ciężar krzyża. Można by się nawrócić wspólnie. Ale jakoś dziwnie się składa, że człowiek na ogół może by i chciał tak żyć, ale nic w tym kierunku nie czyni. Myślę, że już nie wierzy w takie życie. Zanurzony w walkę 0 nieskończoność wszelakich rzeczy jak i obronę swej iluzorycznej wyobraźni własnej postaci osoby. Lęk egzystencjalny pochodzi z identyfikacji z własnym ciałem. Jeżeli brak zainteresowania bytem ponadczasowym, to pozostaje jedynie niepewny świat względności. Czy przypadkiem człowiek obawia się raptem stać się istotą wolną 1 niezależną od kogokolwiek? Bez lęku samotności, samotnością doskonałą ? To osobowość będzie walczyć o wolność, lecz de facto jej się lęka. Poszukuję człowieka wolnego, który nawróci mnie na czystą świadomość istnienia. Nie na jakąś wiarę, czyjej odnogę. Czekam. Żyć w ustawicznym, neurotycznym zabieganiu, w tyranii nieskończonej ilości rzeczy, jej obrotów w walce o iluzoryczną dominację mej wyobrażonej postaci osoby niepodobna. Prowadzi to do tego, co jest udziałem nerwicy miast. A jeżeli się zdarzy, że nie doczekam się przybysza wolnego w odpowiednim czasie, to jestem zmuszony sam, sam z siebie, odwagę niezrozumiałą uczynić to, co możliwe - pójść swoją drogą bez oglądania się. Na nic. TAD 53 Tadeusz Drozdowski Zapal ciemności. List II Kiedy przybyłem tutaj, nie wiedziałem jak zjeść chleb. Jak widzieć na podobieństwo tego co jest jak trzeba, a co uznane zostanie za potępienie. Potępienie niemym wzrokiem albo dźwiękiem warkotu. Złożyłem wtedy skrzydła, ażeby nie fruwać ponad głowami tak, by nie zosiać ustrzelonym chłodnym szrapnelem trwogi. To też wałęsałem się tu i tam, czasem w domach z sączącą się krwią podniesioną na obraz uświęconego krzyża boleści, czasem przelotem w przebłyskach zachwytu. I smutek nie był mi obcy w oddaleniu od nerwicy miast, albo w samym oku cyklonu. Co ja tu robię. Na wzór i podobieństwo codzienności, szarzyzny dramatów, klaustrofobicznych obrazów postaci własnej osoby. Przyglądający się sobie w niepoliczonych lustrach osób , co szamoczą się w nostalgiach albo warkocie złości pięknych białych zębów kości. To ja. Na podobieństwo tego, jak maleństwo zapatrzone krągłością niewinnych źrenic chłonie rodzica - przewodnika stada.. I kiedy na wzór i podobieństwo co się zwie dorosłym zaczął się cichy, podskórny rozpad, a mózg począł wapnieć od nadmiaru adrenaliny w mej biblii krwi, wtedy zdarzył się ostatni cud. W tym jeszcze świecie. Ostatni. Że to wszystko daremny trud w poszukiwaniu mej Arkadii w rejonach niebotycznych wizji. Pozostawiając tętno żywego gorąca swego serca uczuć na pastwę wielkiego Świata mamiących lśnień. To ja. To ty wiecznie nieposkromiony. W buncie albo zachwycie. Wszystko to odkrywa się w mej przestrzeni widzenia. Przydarza. To ode mnie zależy, jakiego Chrystusa powołam do życia w sobie. Albo gorącego, żywego, nieposkromionego, nieobliczalnego, zawsze uczciwego prawdą, wbrew rygorom fałszywej moralności, albo jedynie w postaci bożka na krzyżu, Chrystusa historycznego. I będę chodził co niedziela do świątyni, padał plackiem przed swym krzyżem, a potem będę robił swoje. Nadal. Albo nie powołam Go do życia wcale. Albo zacznę żyć jak nigdy jeszcze dotąd. Ponad wszelką wyobraźni śmiałość. Ponad wiarę. Ponad niewiarę. Przecież istnieje Wielka Kosmiczna Świadomość co stworzyła i wciąż podtrzymuje arcydzieło - stworzenia świata. To cud drugi. Jesteś tym cudem, wiesz czy nie. AMATOR 54 Zygmunt Jan Prusiński Dziennik z Wiednia (fragmenty) 22 października 1992 (piątek) Wychodząc z tramwaju „64", potrąciła mnie kobieta w starszym wieku, wytrącając mi z ręki książkę Czesława Miłosza „Metafizyczna pauza". -Podniosłem z należytym szacunkiem (i książkę i w jakiś sposób „Miłosza").:. Zawsze mam do niego dziwną awersję; czyżby podejrzenie o zazdrość by mi tu chodziło. Na pewno nie. Przecież emigrant - od stóp do głów, taka mozaika przeznaczenia. Zresztą nie widzę czystych powodów, żeby ostać się w tej roli. Mógł rozkwitać w systemie, który nie dawno minął. Ale mam na myśli, że jeśli się już znalazł tak daleko od dwóch ojczyzn, to trzecia ojczyzna mu nie zaszkodziła, a wręcz przysporzyła sławy. Możemy się tylko cieszyć, zachowując w pełni satysfakcję. Jakby nie było, coś nie coś wprowadził Miłosz do literatury światowej. Może się mylę, bo w księgarniach w kraju będąc, nie widziałem żadnej jego książki. Zresztą i innych pisarzy z emigranckiego poletka jakoś nie zauważyłem. Posucha trwa nadal. Tylko nam się zdaje, że jesteśmy ważni. A to wysuszona łąka. Sympatyczna anonimowość, coś w tym rodzaju. Ale naród czyta, tylko nie swoją literaturę, a tą, którą nie powinien... Mam na uwadze amerykańskie wypociny ze scen obyczajowych intryg, zdrad, i tym podobne. Literatura piękna, czysta w swojej formie, poszła do lamusa. Nie wiem, czy przełamię się i skończę wreszcie doczytanie do końca tej specyficznej filozofii z twórczości Miłosza. Tego Boga naprawdę jest za dużo. To nawet nie przystoi opierać się tematycznie i ciągle kręcić się w kółko jak narkoman po zastrzyku... W „Metafizycznej pauzie", na ostatniej stronie, czytam: „Książka zawiera wybór tekstów ogniskujących się wokół problematyki religijnej". Nigdy nie będę miał sposobności pogadać sobie z Miłoszem, bo bym nie omieszkał po polemizować trochę o sympatyzowaniu się z centralno - urzędową religią - może inaczej: z centralizowaną, z biurokratyzowaną, i też sfałszowaną bez żadnej tolerancji. A ja zawsze boję się fałszu, bo go wyczuwam na odległość. 9 grudnia 1992 (środa) Słodko mi, dosłownie, kiedy ktoś wysłucha moją prośbę i będąc w odwiedzinach w kraju zrealizuje mi podane tytuły literackie, które są mi 55 Zygmunt Jan Prusiński bliskie, bo to jedyny kontakt na żywo, co w tej dziedzinie się teraz dzieje. Artur Czerwiński, kolega z kursu niemieckiego, był we Wrocławiu - miasto do którego dwa razy wstąpiłem, bardziej służbowo... Dobrze znam sytuację pism literackich, jak ciężko je zdobyć. W normalnym miejscu, jakim był kiosk Ruchu, literatury nie doświadczysz. Ważniejsze pisma zastąpiły ich miejsce. Choćby wszelakie krzyżówki, sensacyjne wycieruchy, plotkarskie karmidła i brukowce trzeciego gatunku. Omijam wszak te tytuły, bo szkoda dla nich miejsca na moim papierze. Artur przywiózł mi tylko dwa periodyki: „Literaturę" i „Dekadę literacką". Wspomniana słodycz na samym początku, oczywiście niesamowicie wzrasta, wprowadza podniecenie - może nie za rozsądny jest to przykład, ale bliski jest stopnia, kiedy pierwszy raz mam spotkanie z kobietą i następuje spotkanie cielesne... A za tym, dreszcze, słodkie dreszcze... I kiedy otwieram na tej Obczyźnie stronice literackich dźwięków, jest mi obojętne kto za tym tytułem stoi, który redaguje; dźwięki słów literackich słyszę, ten pokarm, który pomaga mi żyć. Piszę ten opis w szkole na spotkaniu z ekspertem od socjalno -prawnych paragrafów dla Auslanderów. Słucham go, a zarazem zerkam na „Dekadę Literacką" nr 23 i „Literaturę" nr 11. Kiedy powrócę do domu, zaraz kawkę ze śmietanką, papierosa i soczyste czytanie. Popołudniowy czas będzie szczęśliwą chwilą dla mnie. 31 grudnia 1992 (czwartek) Czekałem, jak bardzo czekałem, żeby wreszcie ostatni dzień przeklętego dla mnie roku, skończył się. Oczywiście akcentem sylwestrowym, co by nie było, tę tradycję szanować trzeba, a i trochę swojego życia przez to. Od godziny 9-tej, kiedy wyszedłem z domu, do godziny 14-tej biegałem po mieście jak wściekły pies. I „Tunel" zwiedziłem i „Arenę", i „Floriani Delta" i „ Sofensale", jednak ze wszystkich propozycji zdecydowałem się na „Andine" w 6-tym Bezirku. Klub-kawiarnia, chyba bez kategorii, a jednak atmosfera do przyjęcia. Skupisko kultury południowo -amerykańśkiej. Dobry przykład dla polskiej grupy etnicznej, lecz wiem że nigdy tego nie będą mieli, bo wyrośli na flancy niesamowitej mądrości, że tylko za łby potrafią się wziąć i bezgranicznie filozofować. To jakaś choroba, która się wlecze już wiekami. Nie wyleczy się tego nigdy. Bo jak można to zrozumieć kiedy stoi duży budynek - zwący się swoistą nazwą: Domem Polskim, który stoi bezradnie, nikomu nie potrzebny. A tu Sylwester, a ja miast cieszyć się tym „domem" i tam spędzić noc sylwestrową, biegam po 56 Zygmunt Jan Prusiński obcych... Cóż za ironia! A niech się zapali to kołtuństwo polskie i przestanie istnieć! A przerzucić to gówno w nicość, za kilka godzin witam Nowy Rok 1993, z żoną, niech się spełni w ciekawszym wymiarze. Rumbę brazylijską już słyszę. Wchodzę w nią z wieloma życzeniami. 10 kwietnia 1993 (sobota) Wczoraj napisałem dwa wiersze: „Krzyk pióra w samo południe" i „Piątkowy wiersz w dzbanie wina". - Chyba wychodzą mi te wiersze. Doprawdy nie wiem, tak dawno nie pisałem dobrze. Obydwa, nie w jasnym kolorze. Piszę o samotności. W pierwszym wierszu została taka myśl: „...wyjechać z tego gniazda samotności", a w drugim: „Tu, w nowym świecie milczenia i samotności...". Zatem „samotność" jest moją najwierniejszą towarzyszką. Jeszcze zbiegłem na dół do skrzynki pocztowej, że niby tam odnajdę..., ale gdzie tam, są to tylko urojenia. Żaden list, żadna kartka z życzeniami świątecznymi. Tak, jestem duchem, choć czuję się świetnie. Nie dolega mi nic w środku, może jedynie miłość, kobiety brak i przyjaźń mężczyzn. Pieniędzy też mi brak, lecz bez tego można żyć. Przyzwyczajony zresztą jestem. Lubię mieć puste u spodni kieszenie, bo wtedy wygodnie i dla dłoni, która wypoczywa sobie... Przed spaniem wziąłem ubiegłoroczny „Akcent" (nr 1/92), gdzie zadebiutowałem w nim recenzją, bardziej esejem o tomiku wierszy Adama Lizakowskiego „Złodzieje czereśni". Ponownie począłem czytać „Gombrowicz i inni", esej Wacława Iwaniuka z Kanady. Iwaniuk pisze między innymi: „...warunki życiowe w obcym kraju z obcym językiem, dla ludzi sztuki i piszących, psychologicznie są cięższe. Zwykły emigrant aklimatyzował się szybciej, zakładał rodzinę, często się wynaradawiał, podczas gdy artysta tracił wiarę w siebie lub w potrzebą sztuki, której zresztą nikt nie rozumiał i nie pragnął". No właśnie tak to wygląda, że miejsce pobytu pisarza jest obojętne - geograficzne spojrzenie gdzie, nie różni się wcale. Polacy od wieków nie mogą się odnaleźć, nie umieją zachować tego parasola pochodzeniowego, żeby być poza ojczyzną szczęśliwi. A już jak spotkają myśliciela, twórcę, to z ukrytymi kompleksami tchórza, giną w bojaźni. Wygląda na to, że najlepiej być drwalem, zbrojarzem czy betoniarzem - by mieć szansę być zaproszonym do swoich, do kółka graniastego i przy obfitym stole poprzeklinać sobie jak wróbelki... O poważnych tematach nie wolno. To tabu dla intelektu. To odgórnie gdzieś z nieba zabronione. Dlatego w myśl manifestu protestuję, żeby dusza pisarska lub artystyczna nie szykowała się do drogi - mając za plecami pożegnanie z rodziną, ojczyzną. Zostańcie w domu - choć biednym tak, że tygodniami z 57 Zygmunt Jan Prusiński kominów nie wylatuje promyk dymu, że kapuśniaczek się gotuje. Liżcie palce jak niemowlęta, ale odrzućcie te plany - jeśli psychicznie chcecie lepiej się czuć. Czy Lechonia bóle ktoś pamięta! Hłaski, Gombrowicza, czy wielu innych zacnych - nie myślących tak o sobie, a właśnie o tym biednym nieuleczalnym nieułożonym kraju! Te niebiańskie dusze poszły w sen zapomnienia, bo i za życia byli oni zapomnieni. Jedynie wiatr, jakaś koniczynka czy ptak spojrzała na tego człowieka, nie współczując mu jako człowiek, a tak jak ptak, koniczynka i wiatr. Dlatego na własnej skórze znam tę samotność, w której ból jest większy od choroby. Zakończę tą oto puentą z wiersza „Piątkowy wiersz w dzbanie wina": „Śmiem siebie oskarżyć, że przegrałem swój los. Śmiem / stwierdzić, że ogród przyjaźni nigdy nie zakwitnie, / że śmierć nie napracuje się: pomogę jej się ułożyć, / tak jak sobie życzy". 28 kwietnia 1993 (środa) Zajrzałem do „Akcentu" (nr 4 z roku 1985). Nie wiem jak to się stało, że przeoczyłem to czytanie, a tu między innymi Karl Dedecius pisze o Witoldzie Gombrowiczu w tytule „Parodia totalna". Jest to biograficzny szkic. Już na samym początku zaszokowało mnie zdanie: „Podróż dla przyjemności przekształciła się w emigrację". - Słynna podróż „Batorym" z Gdyni do Buenos Aires. Nie przeczę, że moja podróż do Wiednia była też w jakiś sposób realizowana dla przyjemności. Gombrowicza zatrzymała II wojna światowa, mnie stan wojenny. Nie chciałbym lustrzanie przybliżać się do czyichś losów, bo to bez sensu - nie jestem nowicjuszem, a wyrafinowanym zjadaczem chleba w literaturze na emigracji. Przecież to nie wstyd, iż borykam się finansowo; zachowując się jak powracająca pszczoła do ula bez pobranego nektaru z kwiatów. Gombrowicz, choć niejednokrotnie był w opałach finansowych, miał kilku sponsorów, choćby Konstantego A. Jeleńskiego. Moim jedynym sponsorem może być firma „Casino", kiedy ruletkowy stół wypłaci mi to, co mi się należy. Wydanie moich książek przez dziesięć lat ich pisania, jest tylko w łaskach tej maleńkiej kuleczki, która jednych podniosła na szczyt, a drugich zwaliła na ziemię, lub doprowadziła głębiej - pod ziemię. Gombrowicz często się prosił wsparcia, chyba nie był ambitny na tyle, żeby honor utrzymać w osobliwej ramce... Ja nie uczynię tego rodzaju wyskoków o przyziemskie zbawienie: będę jadł chleb popijając herbatą bez cukru, ale nie skruszeję. Wizja męczennika nie rysuję wcale, to dla bohaterów ideologii, współczesnych dogmatów, które tworzą więcej świństw niż białego światła. 58 1 Zygmunt Jan Prusiński Męczennikiem był Chrystus i jaki jego koniec - zatem powtarzać błędy nie mam zamiaru. Wolę już pobłądzić sobie w lesie, w jego boskim zapachu, wykraść kilka ech ryczącego jelenia czy pracowitego dzięcioła. Gombrowicz był naiwny, choć strzelał wysoko. Może i by tę nagrodę Nobla otrzymał, gdyby nie atak serca i przedwczesna śmierć. A dla pisarza najważniejszą nagrodą jest, że się go czyta. 19 maja 1993 (środa) Wizyty w kraju, to najczęściej odwiedziny w księgarniach. Jestem szczęśliwy z zakupu „Haiku" Czesława Miłosza. Szukam też „Dziennika" Jana Lechonia, ale nie miałem szczęścia. W tej samej księgarni, w centrum Słupska, poszperałem w specjalnym odseparowaniu książki, które śmieszyły bardzo niską ceną. Jeżeli „Haiku" Miłosza kosztowały 35 tysięcy zł, to pozostałe tytuły: „Listy Heter" Alkifrona 5 tysięcy zł, a „Za zakrętem Leszka Zulińskiego 1200 zł. Nie mogłem także odżałować sobie przyjemności w zakupie za 250 zł „Wołomina" Jerzego Putramenta. Akurat trafiłem na str 78, gdzie ów autor ogromnie wysilił się w „Literaturze" podać do druku felieton pt. „Miliardy i miliaderzy". Byłem tym tematem wręcz oburzony, że ripostowałem atakiem na te „cuda nad cudami". Ta wojenka polemiczna z Putramentem odbyła się w roku 1986. Wrócę do Miłosza, bo w jakiś sposób rozbudował mi on przysługę tym wydaniem. Książka ta będzie miała powodzenie, choć to dla tła czytelniczego specjalny pokarm. Żeby zrozumieć w ogóle haiku, haikai, trzeba mieć głębsze wnętrze. To nie wierszyk liryzmem obramowany... To są sekundy, wzrokiem wykradzione w danych wydarzeniach - mogą się więcej nie powtórzyć. Choćby dla przykładu ten oto płomyk: „Różę kwitnącą / Koło drogi / Zjadł mój koń". W siedemnastym wieku napisał to mistrz Bashe. Zatem dziękując Miłoszowi za przekład, szykuję się do wydania zbiorku pt. „Białe światło haiku". Muszę wreszcie zrealizować autorską książkę, bo aż wstyd, że piszę, piszę, piszę... 2 czerwca 1993 (środa) Między problemami tego świata, a jeszcze większym - w utożsamieniu się mojej ojczyzny, która nadal kwęczy, kwiczy stęka, doszły mnie słuchy, nie bym skłamał, sam na oczy widziałem w telewizji, w momencie pauzy w czasie podróży z Warszawy do Wiednia - właśnie w Częstochowie, o śmierci Andrzeja Kuśniewicza. Prędzej domyśliłem się, bo początku nie widziałem, tyle tylko że komentatorka wyliczała jego tytuły książek. 1 w tym momencie tknęło mnie - i na głos w takim maleńkim barze na dworcu autobusowym 59 Zygmunt Jan Prusiński rzekłem jakby do obecnych ludzi: „Pewnie Andrzej Kuśniewicz nie żyje!" -Lecz komu te słowa. A zresztą, czy coś to nazwisko komu mówiło... Śmiertelnicy twardej ziemi myślą jedynie o sobie, o najpłytszym przeżyciu swojego czasu. Co tam, pisarz... Było to 16 maja. I jakoś skojarzyłem sobie mały świat literacki, bo właśnie tu w Częstochowie, w roku 1980 byłem obecny na sympozjum i biesiadzie, gdzie nagrodzono literatów konkursu literackiego im. Haliny Poświatowskiej. Byłem z paroma literatami ze Słupska i Gdańska. Tworzyliśmy jakby opozycję do poszanowania żywego słowa - nie tylko w wierszu. Wczoraj przywiozła mi żona Elżbieta z kraju „Politykę", (nr. 22) i tam, na stronie jedenastej Władysław Terlecki poświęcił szkic, krótką biografię niedawno zmarłemu pisarzowi. Patrząc na fotografię w gazecie, wróciłem jakby do spotkania w Wiedniu, kiedy Bolesław Faron zaprosił Kuśniewicza i jego małżonkę na wieczór autorski do Instytutu Polskiego. Drobniutka postura, a ile w nim światów, pomyślałem. Mam drogocenne w tym momencie zdjęcia, które osobiście robiłem w czasie spotkania. Ominąłem jakoś bezpośredniej konwersacji, a trzeba było pogawędzić z nim. Jedynie coś o zdjęciach mówiłem, a nic o literaturze, o jej przyszłości: czy ma w ogóle polska literatura względną przyszłość? - to trzeba było się zapytać. Terlecki pisze: „Był przygnębiony obojętnością i złą wolą polityków odpowiadających za degradację struktur służących powszechnemu dostępowi do kultury". - W tak poważnym wieku zamierzał opuścić ojczyznę, na rzecz życia we Francji. Do czego doprawdy dochodzi: rdzenni, zmysłowi, a przy tym szlachetni synowie, mają dość bałaganu w Polsce. Tego wytartego animuszu, który prowadzi do zagubienia się w ciemnych korytarzach ulic. Tak, ten kraj błądzi nadal. Lumpen - inteligencja która, pożera powstałe korzonki Rzeczpospolitej - to nie dla takich Kuśniewiczów. Dlatego między innymi polska ironia wygląda jak ta jemioła. Zetniesz ją, wyrośnie obok druga. Tego nie da się zniszczyć. Świat twórczy pustoszeje, dziczeje - robi się naprawdę smutno. A jeszcze bardziej kiedy odchodzą na zawsze tacy ludzie, jak Andrzej Kuśniewicz. - I w tym smutku, pozostaję... 60 Jolanta Nitkowska Węglarz Anatomia zamysłu twórczego Miejsce święte Nie jest to Jerozolima, Mekka ani Rzym. Miejsce święte znajduje się nad Bałtykiem. Jest nim Kołobrzeg, a ściślej - konkatedra pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, która oczekuje niezwykle uroczystych obchodów jubileuszu tysiąclecia biskupstwa. Kołobrzeg spodziewa się pielgrzymów i szykuje do wielkiej gali. Przed kilkoma dniami Pomorska Oficyna Wydawnicza w Bydgoszczy skierowała do księgarń książkę, jakiej jeszcze w Polsce nie było. Wydawnictwa mistyczne zachęcające wiernych do pielgrzymowania, znane są w zachodnim świecie, natomiast w Polsce ten typ literatury nie jest uprawiany. Świątynie poznajemy najczęściej przez pryzmat przewodników ilustrujących historię obiektów, albo albumów fotograficznych pokazujących wygląd wnętrz. Kościoły bywają miejscem twórczej inspiracji, ale nie zdarza się, by publicznie prowokowały przeżycia mistyczne. Mieszkańcy Pomorza mogą mieć powód do dumy, bowiem pierwszym twórcą, który podjął wezwanie, jest wykładowca koszalińskiego Seminarium Duchownego - ks. Henryk Romanik. Ksiądz - poeta W koszalińskiej Kurii Biskupiej określają księdza Romanika żartobliwym mianem Rabina, bowiem uchodzi za wybitnego znawcę i interpretatora Biblii. Ja księdza Romanika kojarzę z nagrodą w lęborskim Konkursie Literackim, kiedy to w 1994 r. bardzo wysoko oceniono jego poezję. Nigdy nie pojawiły się utwory księdza w jednym tomie poetyckim, pewnie nadal autor trzyma je w szufladzie biurka. Pierwszą pozycją książkową, która ukazała się na rynku, była wydana w 1997 r. „Apokalipsa Koszalińska", filozoficzne połączenie obrazów, cytatów religijnych i poezji. Sam ksiądz za największy do dziś sukces literacki uznaje udział w prymasowskim konkursie z okazji 600-lecia Jasnej Góry w 1984r.: Jurorami byli wtedy Anna Kamińska i ks. Jan Twardowski. Zostałem jednym z laureatów i sprawiło mi to wielką radość. 61 Jolanta Nitkowska Węglarz Najprawdopodobniej dużym sukcesem artystycznym (także komercyjnym) będzie jeszcze „ciepły", album kołobrzeski „Do Domu Pana", tworzony dla matki księdza Henryka. Ksiądz jest osobowością bardzo dynamiczną i niespokojnym duchem. Jeszcze nie pojawił się w księgarniach jego album milenijny a już za parę dni drukarnię opuści następne dzieło - „Apokryf', którego promocja ma się odbyć w słupskim kościele Św. Jacka. Ksiądz szykuje się do szokującego przedsięwzięcia edytorskiego, w którym nasza redakcja ma też swój maleńki udział. Będzie to nietypowa „Biblia koszalińsko - kołobrzeska" ilustrowana szokującymi, nieznanymi dotąd grafikami, nieżyjącego już słupskiego malarza - Mieczysława Kościelniaka. Dzieło to może będzie gotowe do druku za rok, o ile zainteresuje renomowanych katolickich wydawców. Ręczę, że za kilka lat sława ks. Romanika jako pisarza i poety przekroczy teren Pomorza. Warto zatem śledzić jego poczynania. Scheda biskupa Reinberna W opowieściach o pogańskim Pomorzu funkcjonuje mit biskupa Reinbesna, który w 1000 roku wrzucił kamień do Bałtyku i dokonał w ten sposób ochrzczenia Pomorza. Historycy szukają dziś śladów po biskupie, który prawdopodobnie był w Kołobrzegu krócej niż 10 lat. Zmarł gdzieś w dalekim Kijowie, a później jego dzieło poszło w niepamięć.„Pierwsze wzmianki kronikarskie ó kołobrzeskim kościele poświęconym Matce Bożej dotyczą kolegiaty, czyli świątyni, przy której posługiwali kanonicy kapitulni. - pisze ks. Romanik do przyszłych pielgrzymów. - Najwcześniej wspomina się prepozyta Hermana (1176) w Starym Kołobrzegu. Kołobrzeg wtedy należał do biskupstwa kamieńskiego, które powstało jako owoc misji ewangelizacyjnej na Pomorzu biskupa bamberskiego, św. Ottona. On to miał postawić w 1125 r. ecclesiam Beatae Virginis (kościół Maryi Panny) w ogrodzie nad Parsętą, czyli w dzisiejszym Budzistowie. Oznacza to, że milenijna fundacja biskupa Reinberna została całkowicie zapomniana. Archeologia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa..." Dokumenty historyczne rejestrują natomiast decyzję papieża Sylwestra II, który wyniósł Kołobrzeg do rangi stolicy biskupiej o tym fakcie uroczyście ogłosili na zjeździe gnieźnieńskim w roku 1000 dwaj mocarze -cesarz Niemiec Otton III i król Polski - Bolesław Chrobry. Od momentu stworzenia biskupstwa w Kołobrzegu zaczęła się więź Pomorza z Polską. Potem różne były jej losy - słabła, ulegała zerwaniu, by znowu się odrodzić. 62 Jolanta Nitkowska Węglarz Fakt, że istniała 1000 lat temu jest punktem wyjścia dla autora milenijnego, kołobrzeskiego albumu adresowanego do wszystkich mieszkańców Pomorza, bowiem jubileusz biskupstwa dotyczy nie tylko diecezji koszalińsko -kołobrzeskiej, ale całego obszaru między Szczecinem a Gdańskiem. Pielgrzymka mistyczna - Album „Do domu Pana" miał powstać jako jedno z wydawnictw milenijnych. Nie miał być konkurencją dla albumów fotograficznych Kazimierza Ratajczyka i Roberta Gauera noszących w tytule Kołobrzeg -wspomina H. Romanik. - Pomysł zrodził się trzy lata temu, gdy zaczął aktywnie powstawać program jubileuszu. Ponieważ jestem biblistą i poetą stwierdziłem, że na rynku polskim brakuje wydawnictw medytacyjnych. Zależało mi na tym, żeby wszyscy zainteresowani dostali do ręki album, gdzie obrazy konkretnej katedry będą źródłem szczególnego przeżycia, jakie wywołuje miejsce święte. To jest, oczywiście, tylko próba zainspirowania medytacji... Przed trzema laty napisałem scenariusz, według którego Wojciech Zdunek i kroi Skiba robili zdjęcia. Było ich ponad 300... Album o katedrze kołobrzeskiej nie miał być opowieścią o obecnym stanie obiektu. Wędrówka wymyślona przez księdza ma kształt potężnego, symbolicznego leja, bowiem zaczyna się w makrokosmosie i wiedzie do zapalonej świecy na ołtarzu. „Już sama nazwa geograficzna miasta podpowiada obecnemu jednoczesne zetknięcie się z kilkoma żywiołami: morzem i ziemią, wiatrem i słońcem". - pisze ks. Romanik. „W tym makrokosmosie żyje człowiek tworzący własny, mały świat. Czytelnym znakiem kołobrzeskiego mikrokosmosu jest wyniosła budowla pośrodku miasta, rozpoznawalna przez żeglarzy i podróżujących lądem, poszukiwana przez turystów i zaludniona codziennie przez modlących się pod jej sklepieniami. Dom Boży: świadek historii i ludzkich losów. Miejsce spotkania „koło brzegu"... Medytację sprowokowaną bajecznie pięknymi zdjęciami i tekstami wybranymi tekstami religijnymi oraz własnej twórczości poetyckiej ks. Romanika pozostawiam czytelnikom. Mnie zaciekawił sam proces twórczy, którego kulisy zdradził mi autor. Nie sposób przedstawić go w całej krasie. Spróbuję zatem nakreślić go kilkoma szczegółami. Album otwierają utrzymane w kolorze sepii archiwalne zdjęcia katedry. To jest wstęp. Właściwa pielgrzymka zaczyna się wprawdzie w świat „Żywiołów". Z mikrokosmosu wyłania się obraz miasta: - Przedstawione jest neutralnie - tak 63 Jolanta Nitkowska Węglarz jak wygląd - prymitywnie, pazernie. Kipi w nim życie - opowiada ks. Romanik. - W każdym miejscu miasta góruje nad nim sylwetka katedry. To jest przestrzeń sakralna. Nie interesuje mnie zabytek, ale miejsce z którego wiedzie droga do nieba. Po tej prezentacji wkraczam w krąg „Budowli". Nie zatrzymuję się nad ogólną konstrukcją. Interesuje mnie witraż - jako specyficzna wypowiedź, interesuje mnie rytm okien, kula szwedzka tkwiąca w murze, krzywe cegły - anonimowe, niekształtne.. Kończy ten wątek zdjęcie przejścia, przy którym ja mówię o losie człowieka. Wnętrze jest nie tylko wnętrzem katedry, ale i człowieka. We wnętrzu świątyni najważniejsze jest misterium eucharystii. Stąd moją uwagę przyciąga tryptyk Trzech Króli a w nim miejsce, gdzie Chrystus przyjmuje i rozdaje dary. Potem obiektyw patrzy na epitafium Kameków. Nieważne kim oni byli, dla mnie twarz herkulesa jest wyjątkiem, który służy do opowiedzenia o pożegnaniu człowieka z życiem. Pyta mnie pani, dlaczego pokazuję na zdjęciu brzydki wyłącznik światła obok wejścia i nąjbrzydszego krzyża w kościele - to tutaj zapala się światło i zaczyna misterium mszy. Parę stron dalej fotograficy robią dwa strzały w stronę tabernaculum. Mnie interesuje w nim tylko miejsce pokazujące apostołów wyruszających w świat. Wybieram z niego postać św. Piotra niosącego światło wiary. Pojawia się w albumie także postać pierwszego biskupa, ale nie on mnie ciekawi, lecz to, co przyniósł - Ewangelia. Kończy ten wątek żywe misterium - msza święta, ale to nie jest dokumentacja konkretnej mszy, lecz symbol. Podkreśla go kielich - znak eucharystii. Tego kielicha w rzeczywistości nie ma, bo w przeszłości zaginął. Ale jako symbol istnieje - w powtarzanym tutaj od tysiąca lat misterium. Ostatnie strony albumu prezentują symbole władzy biskupiej-pastorały biskupa Gołębiewskiego i Jeża oraz pierścień biskupi, któremu przed kilku laty towarzyszyły słowa: „tym pierścieniem poślubiam cię diecezjo koszalińsko-kołobrzeska". Pielgrzymkę do miejsca świętego kończy otwarta księga ewangelii, bowiem ta droga nie ma końca... 64 Bogdan Urban Powrót do kamienia Jan Towarnicki, poeta mniej znany na rynku czytelniczym, wydał swój drugi tomik poetycki KAMIENIE. Debiutował w roku 1997 tomem wierszy pt. „Pejzaż połamany". Debiut był, kim konglomeracie NATURY. Posłowie do debiutańskiego tomu poezji napisał Paweł Janicz, twórca ceniony w słupskim środowisku pisarskim, szczególnie życzliwie traktujący twórców na początku ich literackiej drogi. Tomik „Kamienie" jest skromną poezją wydawniczą, bowiem zawiera dwadzieścia cztery wiersze i jest kontynuacją tematów, które zostały zasygnalizowane w „Pejzażu połamanym". Pierwsza część „Kamieni" ma ten sam, tytuł co zbiorek,. Rozpoczyna ją wiersz piąty, którym poeta odkrywa swoje poetyckie credo - identyfikuje się z kamieniem, w nim pragnie się zatracić, aż stanie się nieistniejący i przemieni się w kamienne milczenie. Kiedy umrę wrócę do kamienia w nim mnie szukajcie tej żyłki brązowo-niebieskiej ciągnącej się przez całe jego wnętrze Takie wyznanie szokuje, lecz konstrukcyjnie jest tak przemyślane, żeby rozbijało wszelkie złudzenia poza-grobowe, które swoją postawą mógłby poeta wywoływać. W tym wyznaniu czytelnik odkrywa starą prawdę, iż życie to tylko chwila, która przemija, a potem zapanuje cisza wyrażona kamiennym milczeniem. Autor jednoznacznie utożsamia się z siłami przyrody, oddaje tym siłom hołd i pragnie już na zawsze zaistnieć w ich duszy. Poeta sygnalizuje, że jest mu dany dar odczytywania zaklętych sił w kamieniu, niejako dana jest mu moc „wielkiego wtajemniczenia". W wierszu VI poeta rzuca wezwanie światu, drwi z blichtru, jakim ludzkość otacza człowieka, będąc pewnym, iż kamieniowi nic nie może uczynić. Kamień otrzymuje wszystkie ludzkie cechy: może nienawidzić, miłować, doświadczać szczęścia (zbawienia) pod warunkiem, że z odwagą przekroczy próg nadziei. Poprzez wyrażenie zaklętych w kamieniu symboli, poeta określa swoją postawę w świecie i swój do niego stosunek. Wiersz XIX zatytułowany „Tajemniczy głaz pod Żagórkami" wyraża ton zagrożenia i głęboko ukrytego sygnału dla ludzkości: świat zbliżył się do momentu krytycznego. Informacja, którą człowiek zapisuje swoim działaniem, niekorzystnie o nim świadczy. Takim działaniem człowiek dąży 65 Bogdan Urban do samozniszczenia. Ratunek poeta widzi w moralnym odrodzeniu się, w stworzeniu w sobie nowego człowieka. Nasza śpiesząca się cywilizacja zapomniała mądrości starożytnych, którzy milczenie przyjmowali jako ważną kategorię w doskonaleniu się człowieka i stwierdzali, iż do milczenia należy ostatnie słowo. Stanę się kamieniem już teraz- chcę narodzić się po raz drugi i zatrzymać rytm czasu dla kamiennego milczenia któremu ludzie usiłują dochować prawdziwej wierności Będę kamiennym strażnikiem Czasoprzestrzeni-Znajdę swoje milczenie na zakręcie drogi gdzie podkowa nie przynosi szczęścia Druga część tomiku zatytułowana „poeta i miasto" przynosi kilka wierszy związanych ze Słupskiem, którego mieszkańcem poeta jest od czterdziestu lat. W wierszach miasto jest widziane w całej swojej krasie, które nie zawsze dostrzegamy w swojej codziennej bieganinie. Poeta udowadnia, że posiada dużą wyobraźnię plastyczną i cechuje go przy tym praktyczny realizm. Ma to swoje zastosowanie w przestrzennym układaniu obrazów, które na długo pozostaje w pamięci. Wiersz „Plac Zamkowy"- to optymistyczny, piękny pejzaż, jednego z wielu zakątków miasta: Na murkach siedzą artyści malarze do szkicowania zaganiają bramę młyńską i zamek nowy spichlerz wyrośnięty ze starości złapał drugi oddech po reanimacji Zapracowany węgiel sypie kontrastami szmerami Słupia dotyka ucha i śmieje się nadzieją Jestem gotowy powiedzieć: od wieków nic się nie zmieniło 66 Bogdan Urban Towarnicki lubi obrazy i tej konstrukcji plastycznej podporządkowuje słowo, które miejscami sprawia wrażenie, jakby wymykało się spod kontroli twórcy. To rozsmakowanie się w słowie, w pojedynczych miejscach doprowadza do pustosłowia, co znacznie obniża poetycką wartość wierszy. Poeta unika zawiłych konstrukcji językowych i skomplikowanych, psychologicznych „kondensacji wyobrażeń, odsłaniających rzeczywistość". Walorem tej poezji jest obrazowość, czytelność i wylewność „psychicznej egzystencji" autora. Jest w tych wierszach ogrom tęsknoty, lęku, miłości i nadziei. Tego wszystkiego, co chroni człowieka przed wyobcowaniem i samozniszczeniem: Wiele lat żyję i nie wiem czym się życie żywi czy białe jest czy czarne mówią często że ma cienie i blaski czy daje się pokochać i jak to robi wyłazi ze skóry chociaż skóry nie ma drogo mówią kosztuje jednak nikt brzęczącą monetą za nie do kasy nie płaci jeden bierze je lekko-mówią o nim lekkoduch temu co poważnie życie traktuje najczęściej życie płata figle piszę przerażony bo życie strumieniem przecieka dziury zatkać nie mogę 67 Wiesław Ciesielski Kwartet młodości Zbiór czterech indywidualnych debiutów książkowych, spiętych wspólną obwolutą, opatrzonych napisem: debiuty słupskie. Cztery debiuty, czwórka twórców. Wszyscy są studentami, każdy z tomików odmienny w swojej tematyce i wyrazie. Agata Mazgis w „Milczeniu rozkołysanych bioder" trafia do rąk czytelnika jako doświadczona, pełna ekspresji poetka. Edward Stachura napisał: Gdziekolwiek jesteś, / Wyjdź za bramę!/ Idź na pola, Słysz wołanie!/ To ja wołam... Agata Mazgis odpowiada własnym brzmieniem: już twarz jak ziemia / przeorana tęsknotą / już zakwitł uśmiech (...) już chochoły zakwitły / już plony samotności / zebrane. Poetycka wizja, nostalgiczny krajobraz. Według Eliota poezja nie jest upustem emocji, lecz ucieczką od osobowości. Agata zgoła odmiennie stara się nam powiedzieć, że wszystko co pisze sprowadza się do najgłębszego i najbardziej bezpośredniego wyrażenia tego co myśli i czuje. Mówiąc za znaną poetką Swierczyńską, babskość poezji jest bardzo ucieleśniona, jednak w myśl tytułu, milcząca. To co do nas przemawia to zachwyt, ból, radość i cierpienie. Innymi słowami, obrazowość jest bardzo ucieleśniona, wręcz fizyczna, ale to tylko jest dowodem, że duchowość poezji nie może być oderwana od ciała, od rzeczywistości, od przyciągania ziemskiego. Agata Mazgis stara się zaproponować własną koncepcję mowy, własną wizję słowa poetyckiego, poszukiwanie własnego horyzontu obserwacji i budowanie obrazu: (...) jedynie błądzić łatwo / między duszą a sumieniem. Przy lekturze drugiego tomiku przypomniały mi się słowa ks. Jana Twardowskiego, który pisze w wierszu: „Niewidoma dziewczynka": Matko mówiła niewidoma dziewczynka / tuląc się do jej obrazu / poznam Cię światełkami palców (...). Patrycja Moszczyńska w wierszu: „Rozłączenie" mówi słowami: Poznałam prawdziwy smak / Miłości / Teraz wiem, dlaczego Chrystus / Wybaczył. Odkrywamy stary świat poprzez poetyckie wizje młodziutkiej poetki, pełnej zafascynowania życiem, wzrokiem, smakiem i duszą. W „Pierwszych słowach" mimo, że nie ma poetyckich przestrzeni Leśmiana, to istnieje odczytywanie obrazów poprzez pryzmat poetyckiego czucia. Patrycja nie jest nachalna w swoich wizjach. Wszystkie wiersze są o miłości i chciałoby się 68 Wiesław Ciesielski podsumować, że można jeszcze pisać pięknie na ten temat. Często gorzkie doświadczenie, rozczarowanie i nieodparta chęć poznania. W „Liście do Boga" czytamy wyznanie: Panie, nie jesteś ze mnie dumny / Znasz przecież moje wszystkie myśli - stanowi, że wiara poety jest jak wiara dziecka; często błądzi, potyka się, szuka wyjścia z matni, lecz jest prosta i czysta. Pierwsze słowa dziecka są związane z pierwszym wyrażeniem swojej czystej dziecięcej miłości. Dokładnie takie są wiersze Patrycji, lecz mimo wszystko odarte z rajskiej bezproblemowości. Aby zdać sobie z tego sprawę i później to zrozumieć Patrycja, poprzez pryzmat swojej poezji, doświadcza gorzkich pożegnań i rozczarowań. Ja liryczne tych wierszy przyznaje się, że tak się stało, ponieważ dotknęło zakazanego owocu, z jednej strony poezji, z drugiej zaś życia. Trzeci tomik wierszy, młoda poetka, jeszcze jedna propozycja. „Róża? Jak wygląda róża? Czy to kwiat? A może kamień?" Takimi słowami Wisława Szymborska w wierszu „Nic dwa razy się nie zdarzy" podróżuje w swojej krainie poezji. „Róża frasobliwa" - debiut książkowy Izabeli Iwańczuk w sposób zdecydowany i wyrazisty ukazuje wizję świata. Z jednej strony brutalności, z drugiej zaś piękna i łagodności. Jak róża w swej delikatności i kolcach. Fizyczność kobiecej poezji nie jest narzucająca się, mimo, że istnieje w wyrazisty sposób. Jest przytłumiona poszukiwaniami metafizycznymi. Magia ciała przeplata się z magią słowa. Ciągłe poszukiwanie spełnienia się nie tylko w sferze tworzenia poezji, ale również jako wrażliwa i przejmująca się rzeczywistością kobieta. Na koniec mężczyzna i nie poezja, lecz zbiór prozy. Daniel Odija w zbiorze opowiadań „Podróże" w miejscu jest wielkim podróżnikiem, jednak nie w znaczeniu dosłownym. Jego postaci wędrują w obszarach statycznego bytu, trwają w miejscu od narodzin do śmierci, w kołowrocie zdarzeń i nic więcej. Becherald pisał przed pół wiekiem: „Funkcja irrealności jest psychicznie równie pożyteczna, jak funkcja realności". W prozie Odiji jak najbardziej ta zasada ma miejsce. Odkrywam to i nie czuję niepokoju. Myślę, że są to poprawne poszukiwania debiutującego prozaika. Fabuła, akcja, czy sama treść - nie jest świadoma siebie, czyli tego, o czym jest. Wyobraźnia i demaskatorski sposób opisu to największe atuty Daniela. Nie fabuły, fakty i postacie stanowią sens i zawartość nieświadomości bytu, którego treścią są bohaterowie opowiadań. Powiedziałbym, że Odija nie tworzy świata na nowo. On 69 Wiesław Ciesielski go tylko raczy zauważyć, na zasadzie świata pojmowanego jako kształt bytu, a nie historia takich czy innych ludzi. Postaci Odiji nie są dotknięte kompleksem winy. One żyją poza obszarem klęski czy sukcesu. Są bytem samym w sobie. Daniel Odija w swoim zbiorze opowiadań trafnie podchwytuje tonację moralną prozy Marka Hłaski, czy Adama Zagajewskiego pozostając jednocześnie indywidualnym głosem. Bohaterowie Odiji nie czytają Sartre'a. Wolno podejrzewać, że w ogóle nic nie czytają. Nie zajmują się jako pisarz tworzeniem fabułek, lecz zapisem tego co mówią, jak rozumieją, czym kierują się w życiu. Wszystkie pozycje godne uważnego czytelnika. 70 Jan Towarnicki Księżycowa sonata Gustaw Flaubert, męczennik stylu literackiego, w prostych słowach scharakteryzował następująco trud literata nad tekstem: „zmagania się z pustą kartką, szukania słowa władnego nazwać wewnętrzne przeżycia, to trud nierozdzielnie związany z każdą prawdziwą literaturą". Zdzisław Drzewiecki, poeta przywiązujący ogromną wagę do poetyckiego stylu, dając czytelnikowi tom poezji „Drewniany Księżyc", temu wezwaniu sprostał. Mamy tom poezji z krystalicznie dźwięczną metaforą, odpowiednio związanym - tylko temu twórcy swoistym - zestrojem składników rytmicznych, muzycznego czystego słowa i olśniewającego światła. Źródłem inspiracji do napisania tych wierszy są dręczące nas tematy wyniesione z naszego dzieciństwa, oświetlone promieniami rodzinnego domu i idące z nami przez całe życie. To bardzo swoisty styl poetyckiej wypowiedzi - osobisty i prawdziwy, podejmujący przebogaty temat ludzkiego losu: wciąż powtarzam ten świat / wyuczony na pamięć / z precyzją czterech pór roku / i tyluż faz księżyca. Wierszy Z. Drzewieckiego nie można pozostawiać przy określeniu, iż tematem tej poezji jest poetycki zapis własnego życia oraz przy odniesieniu do tej małej, w pełni mitycznej ojcowizny. Ojcowizna Z. Drzewieckiego nie określa miejsca ani czasu / zamknięta w czterech porach roku / jest uniwersalna - odnosi się do wszystkich ludzkich ojcowizn, do ogromnej przestrzeni czasowej; świata, jaki nas otacza i w którym jesteśmy małą kosmiczną drobinką, ze wszystkimi predyspozycjami, by stanowić centrum tego wszechświata. Dlatego poeta może śmiało wyznać: ja co noc do gwiazd gadam / modlę się do nich jak do Boga / i nie umiem odróżnić co niesie / gest ludzkiej dłoni/. Z równoczesnym odczuwaniem swojej niezwykłości, człowiek uwikłany w relacjach z drugim człowiekiem, zawsze staje przed złożonymi dylematami egzystencjalnymi. Z. Drzewiecki uzmysławia nam, iż świat od nas się zaczyna i do n»s należy, a poszukiwania egzystencjalnego sensu, to obowiązek każdego człowieka / nie tylko poety /: Spróbuj w to wszystko uwierzyć / zanim zaczniemy szukać nowych słów /. Poeta dokonuje oceny własnego życia i robi odniesienie do rzeczywistości realnej. Stawia tezę, by każdorazowo od nowa budować świat zastany i 71 Jan Towarnicki wtedy ten świat nie będzie sprzeczny z tym małym, mieszczącym się „w małym świetle kuchennej żarówki". W trzeciej części tomu poezji znalazły się szczególnie przemawiające do czytelnika dwa wiersze: „Pejzaż po rewolucji" i „Blues dla syna". Po wierszu „Moja Itaka", „Pejzaż po rewolucji" śmiało podejmuje mickiewiczowski temat walki o Ojczyznę, wyraża troskę o jej dobro. Po emocjonalnym, pełnego poetyckiego uniesienia, zachwytu domem rodzinnym, będącym dla każdego człowieka wniebowstąpieniem czynu i instrukcją na całą resztę człowieczego życia, następuje tonacja obywatelskiego zaangażowania. „Pejzaż po rewolucji" niesie dramat i dużo niepokoju: wypisana trwoga na twarzy kobiety, porozrzucane łuski z broni - przywołują do świadomości najgorsze. Liryczny bohater - Konrad, w tym pejzażu nie umie się odnaleźć -siedzi na krawężniku i rozłupuje orzechy. Może to wyraz zagubienia w nowej sytuacji i rezygnacji, która paraliżuje wszelkie działania? Wypełni to współczesny sposób widzenia spraw polskich przy końcu XX wieku. Kobiety nie zaciskają już trwożnie kolan przed samotnymi nocami. Pijemy piwo i uczymy własne dzieci jak bez strachu wymawia się słowo wolność. I tylko Konrad siedzi na krawężniku i drewnianą protezą ręki rozłupuje orzechy. „Blues dla syna", wiersz - przesłanie, gdzie równolegle harmonijnie płynie delikatnie słowna melodia, wespół z cierpkimi słowami, mającymi być przestrogą dla syna przed niepewnością jutra. To niedalekie jutro, w którym będzie żył spadkobierca poety - jego syn będzie już inne i inaczej nazwane. Poeta z bezradnością Dedala będzie obserwował ikarowy lot syna do słońca, za gwiazdą przeznaczenia, a owoce tego lotu..., mogą być gorzkie. Czwarta część tomu „Ruda sukienka Margot" zasadniczo różni się od trzech wcześniejszych. To poemat składający się z dziesięciu pieśni, bez prologu i epilogu, jeśli podążymy śladem poety i nie wydzielimy pierwszej i dziesiątej, jakby spełniających te funkcje. Przeplatają się w tych pieśniach odwieczne, najpotężniejsze siły kierujące człowiekiem: miłość, pożądanie, strach i śmierć; wyrażone burzliwe rozterki duchowe i egzystencjonalne człowieka, niszczące miłość mężczyzny i kobiety, miłość między ludźmi w ogóle. Do świadomości czytającego przebija się idea zrozumienia człowieka przez samego siebie. Wyłania się portret kobiety jako istoty naszego 72 Jan Towarnicki pożądania, lecz i istoty odpychającej. Postacią „głupiej, pięknej Margot" Z. Drzewiecki sygnalizuje palące współczesne problemy społeczne, pozostające poza duchowym światem i kręgiem rodzinnym, którymi żyje poeta. Zarysowuje się idea duchowego odrodzenia człowieka do lepszego, sprawiedliwszego i moralnie uporządkowanego życia. „Drewniany księżyc", to książka wyróżniająca się we współczesnych poetyckich poszukiwaniach, z głęboką filozoficzną treścią, napisana pięknym poetyckim językiem. To Bachowska sonata księżycowa, pełna poetyckiego, muzycznego słowa i znakomicie zbudowanej konstrukcji. Zdzisław Drzewiecki. „Drewniany księżyc", Agora Słupsk 2000 str. 45 73 SPIS TREŚCI Jan Ryszard Kuryłczyk Fragment książki „Papież"........................................................................... 3 Zbigniew Kiwka Nie wymieniaj imienia syna mego (fragment 5) Po drugiej stronie pustyni...................................................... 15 Wacław Pomorski „Niepokorni" (zapiski z "Dziennika" - cz. III).......................................... 26 Jan Towarnicki Anielka........................................................................................................ 34 Zdzisław Drzewiecki Ptaki............................................................................................................. 38 Mirosław Kościeński Lato rogacza - (fragment powieści), Rozdział VII, Palmowa niedziela .... 42 Daniel Odija Przybieżeli.................................................................................................. 44 Wiesław Ciesielski Wyżej nieba (fragment powieści).............................................................. 47 Tadeusz Drozdowski Oczekiwanie. List I................................................................................... 53 Zapał ciemności. List II............................................................................ 54 Zygmunt Jan Prusiński Dziennik z Wiednia (fragmenty)............................................................... 55 Jolanta Nitkowska - Węglarz Anatomia Zmysłu twórczego.................................................................... 61 Bogdan Urban Powrót do kamienia................................................................................. 65 Wiesław Ciesielski Kwartet młodości...................................................................................... 68 Jan Towarnicki Księżycowa sonata.................................................................................... 71 74