Jan Drzeżdżon Okrucieństwo czasu Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza ...Przy najrozmaitszych parantelach literackich, które dałoby się wykryć, jest to dzieło pisarsko jak najbardziej własne. Technika narracji w Okrucieństuńe czasu ma na przykład wiele wspólnego z technikami narracji filmowej, nie oznacza to jednak żadnej — częstej przecież w prozie — scenariuszów ości. Widzenie Drzeżdżona jest poetyckie i malarskie zarazem, widzi się tu głównie to, co niewidzialne dla mechanicznego lub zmechanizowanego oka. Filmowość oznacza u Drzeżdżona filozoficznie uprawomocnioną widzialność prawdy o człowieku, chodzi tu — chciałoby się powiedzieć — o widzialność dusz ludzkich, Okrucieństwo czasu jest powieścią o widzialności dusz ludzkich i o widzialności ich losów. Jeśli się tę podstawową prawdę o dziele Drzeżdżona uchwyci, znikają wszystkie jego dziwności i osobliwości, znika jego — według konwencjonalnych kryteriów — niewiarygodność. (...) Z recenzji Henryka Berezy Jan i)rzeżdżon Okrucieństwo czasu Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1977 Jan Drzeżdżon Okrucieństwo czasu Okładkę i karty tytułowe projektował Wojciech Freudenreich Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1977 w dolinie zwanej Doliną Łez siedzi chłopiec lat około dwunastu na kamieniu, a tuż, jakby pod jego stopami, całe stado owiec rozproszonych po rozległych pastwiskach. Zupełnie blisko przy nim leży wielki, czarny, kudłaty pies. Pies obserwuje owce i chłopca. Chwilami śmieszne wydaje się jego spojrzenie w górę, tak jakby mu nagle coś weszło w kark. Jedno oko jest wtedy niepotrzebne, a to drugie wy-celowuje w górę i przez chwilę miga w nim obraz chłopca. Wiatr w tym czasie targa jego kudłami na łbie i wówczas pies wydaje się bardzo groźny. Chłopiec siedzi nieruchomo i przygląda się czemuś, może nieokreślonemu, na horyzoncie. Na linii jego wzroku rośnie las, a na samym początku stoją trzy olbrzymie dęby. Być może, obserwuje te dęby. Z tak daleka nie odbijają się one w jego oczach, tak jak on sam w jednym oku psa. Ma na sobie szarą kapotę, na której błyszczą pojedyncze krople dopiero co spadłego deszczu. Nie zdążyły jeszcze wsiąknąć, muszą przez chwilę błyszczeć, aż wtopią się w ten szary materiał, jakby w pejzaż jesienny. Pies wstaje, przeciąga się leniwie, ogonem jakby chciał strącić chmurę. Na jego sierści też błyszczą ogromne krople deszczu. W całej dolinie panuje wielka cisza. Na przeciwległym od dębów końcu Doliny Łez stoi pięć zabudowań. Cztery z nich pokryte są czerwoną dachówką, a jedno strzechą. Dolina jest bardzo rozległa i z miejsca, w którym siedzi chłopiec, nie słychać nawet szczekania psów. Oczy chłopca są brązowe, z dziwnym odcieniem, który je obramowuje. Jest w jego twarzy jakiś urok. Teraz chłopiec siedzi wsparty na drobnej piąstce i wydaje się być głęboko zamyślony. Pies podszedł do niego i położył swój wielki łeb na jego kolanach. Nogi chłopca są drobne, odziane w szare spodnie, a stopy obute w znoszone, nieokreślonego koloru buty. Dzięki tym butom jest odizolowany od ziemi, ale trawa i pojedyncze, spóźnione kwiaty muszą i tak ugiąć się pod tym ciężarem i zostać zdeptane. Co innego stopy psa: są miękkie, ciepłe i tylko zniewalają nieco te źdźbła, które tu wyrosły. Nikt jednak o tym nie myśli. Chłopiec patrzy na leżący na jego kolanach ciepły łeb psa. Z pociemniałego od chmur nieba znów spadło trochę deszczu. Parę ciężkich, zimnych kropel uderzyło psa w ucho. Wstrząsnął się i spadły z jego ciepłej sierści, mieszając się z innymi na trawie. Chłopiec ma na imię Marcin, a pies Kania. Przychodzą tu codziennie. Pośrodku doliny jest maleńkie jeziorko, w którym Marcin nieraz łowi ryby. Kania siedzi wówczas z tyłu i patrzy w kierunku zabudowań. Marcin ogląda się również. Nie można rozpoznać stąd nikogo. Jedynie sylwetki ludzkie pojawiają się w obejściach. Kania jest czujny. Marcin także zszedł z kamienia. Nie widać jednak, aby ktoś do nich szedł. Marcin jest szary tak jak niebo, Kania nie ma dla siebie odpowiedniego tła. Podchodzą do owiec. Marcin daje drobne kroki. Kania sięga mu po pas. Na twarzy chłopca nie ma już ani odrobiny smutku. Czasem jeziora leśne są tak zadumane jak teraz jego oczy, czasem korony brzóz są takie złote jak jego włosy. Owiane smutkiem zamyślenie tam na kamieniu minęło, widać dotyczyło tych rejonów, które rozciągają się hen za trzema starymi dębami. Na rękach Marcina osiadają jakby echa tej doliny, a on idąc zbiera je do swoich szarych rękawów. Piękny jest czas, gdy człowiek tak go potrafi przeżywać. Chłopiec wydaje się szczęśliwy, widać to po jego ustach: wyglądają, jakby za chwilę miały się roześmiać. A na samym dnie jego oczu błądzą gorące ogniki młodości. Owce też są zmoczone od deszczu, ale one tego nawet nie czują przez grubą warstwę wełny. Niektóre z nich wyglądają tak, jakby wylazły z jeziora, inne się już dawno otrzęsły i teraz schną na lekkim, delikatnym wietrze jesiennym. Marcin wchodzi między nie i klęka przy małej, zupełnie jeszcze białej owieczce. Ta przestaje jeść trawę i chwilę patrzy na Marcina. Jej oczy robią się okrągłe i jakby załzawione, wyglądają jak dwa szlachetne kamienie, świeżo oszlifowane. Jedna z najbliżej stojących owiec spojrzała na tę scenę z widocznym zainteresowaniem. Marcin wziął mały łeb jagnięcia w ręce i złożył pocałunek tam, gdzie było jeszcze zielono od trawy. Owieczka poruszyła wargami, łak jakby otrzymała słodki cukierek, potem nadstawiła łeb z boku, jakby chciała być pocałowana z drugiej strony. Marcin dotknął jej ustami w sam pysk, a ona otworzyła go, jakby usiłowała Marcina połknąć. Kania przyglądał się tej scenie jednym okiem, potem drugim, razem z tamtą starą owcą, która zupełnie przestała jeść trawę. Chłopiec zdawał się przypominać pana młodego klęczącego przed białą oblubienicą, a jagnię wcale nie było przestraszone, przeciwnie, nawykłe zapewne do takich pieszczot, tańczyło przed nim jak panna młoda w welonie i białych rękawiczkach. Marcin wtapia zmarznięte i zaczerwienione dłonie w białą, delikatną i niemal gorącą wełnę. Wciska się tam z całych sił, aż dotyka skóry, i wtedy przez ciało jagnięcia przebiega dreszcz. Chłopiec również zadrżał, częściowo może od ciepła płynącego z owieczki, częściowo z zimna, bo klęczy na mokrym pastwisku, a w spodnie na kolanach powoli przesiąka zimna woda. Przez chwilę patrzą na siebie, co jest bardzo śmieszne. Na twarzy chłopca widać głębokie wzruszenie, w krtani jakby się coś kotłuje, coś, co za chwilę ma wybuchnąć z nieopisanym wrzaskiem — może radość, a może najgłębsze szczęście. Oczy jagnięcia robią się coraz większe, gdyby to była noc, może byłyby tak wielkie jak księżyc. Oboje patrzą na siebie zdumieni swoją obecnością na tym jesiennym pastwisku, ono ma cztery nogi, a on dwie, ono ma wełnę, a on kapotę, on musi klęczeć, a ono nie potrzebuje. Oboje jednak łączy to stado owiec, Dolina Łez i deszcz. Naraz Marcin przyciągnął łeb jagnięcia do siebie i dotknął twarzą jego ucha i pyska. Stało się to tak nagle, że Kania zamrugał oczami i zamiótł, swoim zwyczajem, ogonem. Dużo rzeczy, być może, zdarzyło się w tym czasie. Nie trwało to długo, ale dla nich chwile te były naznaczone piętnami wieczności. Biała mała owca przytuliła miękki pysk do szyi pasterza, uważając, aby nie nadepnąć mu na kolano. Chłopiec zamknął oczy i położył głowę na karku jagnięcia. Było to porozumienie niepojęte ludzkim rozumem i niepojęte przez tych, co na nich patrzyli. Marcin wstaje. Wyciąga kolana z trawy i wilgoci. Rozciera je, zziębnięte. Jest jednak coś wspólnego pomiędzy chłopcem a jagnięciem — ta sama miękkość i*uchów i to samo zasłuchanie się w naturę. Stara owca, widocznie matka małej, przestaje na nich zwracać uwagę, tylko Kania coś jakby się zamyślił. Może dotarła doń jakaś wewnętrzna muzyka natury, może rozmarzyła go scena, której był świadkiem, a może też jest nieobecny duchem na tym pastwisku, kto to wie? Marcin z Kanią idą w kierunku dębów. Owce nie zwracają na nich uwagi. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa w tym, że oni idą. Może niektóre z owiec dziwią się, że ci dwaj tylko chodzą po pastwisku i nie jedzą trawy, dolina taka szeroka i taka długa, starczyłoby i dla nich. Może tak niektóre owce myślą, a może nie, kto to wie? Przeszli już połowę pastwiska, gdy Marcinowi coś się przypomniało. Zawraca i pędzi w kierunku kamienia, a za nim Kania. Przy kamieniu leży małe zawiniątko. Widać, jak chłopcu błysnęły oczy. Bierze zawiniątko w obie ręce i chowa je do kieszeni. Potem sprawdza, czy tam jest, i widać, że jest zadowolony, tak jakby po wielkim przeżyciu nastąpiło niespodziewane rozprężenie. Jeden brzeg zawiniątka był oberwany i przez dziurę można było dojrzeć błyszczący jasny metal. Błyskał za każdym razem, gdy chłopiec przekładał je z ręki do ręki, nim włożył do kieszeni. To ustna harmonijka. Lekko zakrzywiona, tak że przy grze nie potrzeba od niej wcale odrywać ust. Po tym, jak drżącymi rękami wpychał ją do kieszeni szarej kapoty, można było poznać, że jest to dla niego prawdziwy skarb. Siedzą teraz z Kanią pod wielkim dębem. Muzyka cała ze srebra zamienia echo starego zakątka leśnego i półmrok jesiennego dnia w majowe święto. Powstaje świat naznaczony pięknem. Duch lasu położył się wygodnie w rozległych konarach dębu, boginki leśne tańczą tuż na skraju lasu. Spełnione marzenie. Me ma nic piękniejszego niż to spełnione marzenie. Policzki Marcina są różowe, Kania położył łeb na płasko wyciągniętych przednich łapach i przymknął oczy. Słucha albo śpi. To samo można powiedzieć o chmurach, o wietrze i o jakimś zmokniętym ptaku, który siedzi na gałęzi. Marcin opuszcza ustną harmonijkę na kolana i patrzy po kolei na Kanię i ptaka. Dłużej zatrzymuje wzrok na ptaku. Uśmiecha się. Może chce powiedzieć, że zastępuje jego śpiew tą muzyką albo że cieszy się, że skrzydlaty znajomy tak się wsłuchuje. Ptak zamrugał oczami, co się Marcinowi spodobało, jakby nić porozumienia powstała między nimi. Uśmiecha się drugi raz. Jego mlecznobiałe zęby wychodzą na świat jakby nagie i bezbronne, toteż nie mogą długo na nim przebywać. Chowają się. Jeszcze trochę są widoczne, potem zupełnie się chowają. Na kolanach połyskuje metalowe obicie ustnej harmonijki. Marcin jest głęboko szczęśliwy — widać to w kącikach ust, na dnie oczu i w duszy, gdy kto potrafi w duszę człowieka patrzeć. W samym środku korony dębu, pod którym siedzi Marcin, iest wielka dziura, wydaje się, że na wylot... do piekła, nie ma jakby dna, być może, tam jest tajemnica lasu albo tej doliny. Kto może wiedzieć, co w takiej dziurze jest? Mogłyby tam mieszkać sny albo starodawne czasy, ale wtedy na samym dnie musiałyby połyskiwać zardzewiałe spinki od bluzki i od mankietów albo też leżałyby tam wielkie oczy, nie tyle napełnione snem, ile po prostu wielkie oczy, takie, jakie ma sen. Nagle Marcin odwraca głowę, jakby ktoś za nim stał. Rzeczywiście, jego ramienia dotknęła mała biała owca, którą niedawno miał w objęciach. Okrążyła całe pastwisko, obeszła chłopca od tyłu i tym swoim miękkim pyskiem dotknęła jego ramienia. Twarz Marcina jest rozpogodzona. Chłopiec wstaje. I oboje zaczynają się wokół dębu gonić, to Marcin biegnie pierwszy, to jagnię. Dość dziwnie to wygląda wokół tego olbrzymiego dębu. Harmonijka ustna leży tuż obok i oboje ją dość często mijają. Jagnię robi przez nią wielki skok, jakbyL to była rzeka. Kiedy mija ją Marcin, to też daje wielki krok, prawie na pół grubości dębu. Czasem przystają zmęczeni i dyszą głośno, patrząc to na dąb, to na siebie. Jest cicho, słychać tylko ich oddechy. Naraz Marcin potyka się i leży rozciągnięty na ziemi pod dębem. Owieczka nie zdąża niczego przedsięwziąć, bo jest już za późno — urosło już kłębowisko złożone z kapoty, szczerego śmiechu dziecięcego, z wełny i dzikich spojrzeń tych wielkich oczu. Nagle Kania zaczyna biec do drugiego dębu i szczekać. Patrzy w górę i szczeka. Marcin też obserwuje koronę tamtego dębu. Po chwili Kania wraca i czasem tylko jeszcze tam spojrzy. Ogon małego jagnięcia znalazł się na szyi Marcina. Chłopiec wydaje się zamyślony, być może, próbuje zrozumieć, dlaczego tylko niektóre istoty mają takie miękkie, puszyste ogony. Przez chwilę wszyscy siedzą, tak jakby czegoś nasłuchiwali. Być może, każde słyszy inne echo albo roztrząsa swój własny świat w skupieniu. Wiatr rozkołysał niektóre gałęzie, liście trą jeden o drugi i jest przez to nieco szumu. Pastwisko robi się szare, głównie dlatego że nadciągnęły nowe chmury deszczowe, ale też zbliża się już wieczór. Pierwsze krople uderzyły w ustną harmonijkę i w stwardniałe liście dębu, aż wokół powstała mgła od tych rozbryzgów. Jedna kropla rozbiła się o ciepły pysk jagnięcia, druga o jego ucho. Jagnię potrząsa łbem, tak jakby świat przestał mu się podobać. Kania schronił się też pod koroną dębową. Te najcięższe krople muszą się rozbić o górny parasol liści, a na dole zrobi się ~ jedynie przezroczysta wodna mgła. Wszyscy troje słuchają znajomego sobie szumu liści, a przed ich oczami cała Dolina Łez jakby nagle oddaliła się, odeszła w szary zamęt wodnego żywiołu. Owce czekają z podniesionymi łbami, aż chmura minie tę Dolinę Łez. Woda leje się z ich wełny, strząsną ją dopiero potem, kiedy już nie będzie deszczu. Deszcz ustaje. Pozostają kałuże. Owce, jedna po drugiej, strząsają wodę, niektóre nawet po kilka razy. Kania i jagnię przeskakują kałuże, Marcin je omija albo przestępu je, nie są takie duże. Co chwila któraś z owiec albo Kania, albo Marcin oglądają się w kierunku zabudowań. Robią to podświadomie — nie widać, aby ktoś po nich wychodził. Zbliża się wieczór. Owce jeszcze chodzą, skubią trawę to tu, to tam, ale jakby od niechcenia, już prawie wszystkie skierowane są przodem do domu. Wiatr się nie zmienił, trochę deszczu jeszcze pada, ale na to już mało kto zwraca uwagę. Do domu! Do ciepłej zagrody! Do łóżka! A najpierw na gorący posiłek. Będzie chleb pachnący świeżym ziarnem, będzie gorący jeszcze środek tego chleba, będzie ostry nóż w ręku matki. Do domu, do ciepłej zagrody, gdzie można beczeć i beczeć do woli. Do domu! Do domu! Dolina Łez zmienia kolor. Na samym jej dnie jest dużo brązu, a u góry jeszcze błękit. Dolina Łez nigdy nie jest jednakowa. Dzisiaj ma więcej szarości, wydaje się chwilami, że owce płyną w tej szarości. Nadchodzi wieczór. Niesie z sobą ciszę i zapowiedź nocy, każdy wieczór to niesie, ale każdy niesie inną ciszę i zapowiedź innej nocy. Dziś jest nieco więcej szarości. I owce, i Marcin, i Kania płyną w tym, odwróceni tyłem do dębów, a przodem do zabudowań. Kania z Marcinem idą przodem. Zabudowania są coraz bliżej. Mijają pierwsze. Na progu stoi Hanka, dziewczyna trochę starsza od Marcina. Patrzy na owce przez chwilę. Słychać jednostajne pobekiwania. Marcin skręca do trzeciego z kolei zabudowania. Przy stole jest zwrócony plecami do okna. W ręku trzyma drewnianą łyżkę i czeka. Ława, na której siedzi, też jest drewniana. Na końcu ma dziurę po sęku. Marcin patrzy na matczyną szarą suknię, na jej ręce i na garnek, z którego się dymi i dymi. To jest kasza. Łatwo poznać po zapachu. Tak pachnie tylko kasza. Chwilami wszystko miesza się w oczach Marcina: bose stopy matki, drewniane trepy, zapach kaszy, poustawiane rzędem gliniane garnki i pusty stół. Może to przywodzi mu na myśl pierwszą mgłę w Dolinie Łez, kto to wie? Je sam. Nie ma jeszcze ojca ani sióstr. Obaj starsi bracia mają już swoje rodziny i mieszkają dość daleko stąd. Marcin-jest najmłodszy. Wchodzą siostry. Starsza, Małgorzata, jest roześmiana i trzyma w ręku wielki bochen Chleba. Sama też jest rozrośnięta jak ten bochen chleba. Jest wysoka. Ma długie warkocze. Cera na policzkach jest zdrowa i miękka. Suknia dotyka jej nóg jakby z utajoną pieszczotą. Marcin je kaszę i jednym okiem patrzy na nią. Uśmiecha się lekko. Widać, ucieszył się, gdy drzwi się otworzyły i na progu ukazały się siostry. Przy tym więcej razy spojrzał na Małgorzatę niż na Katarzynę, młodszą siostrę, stojącą z tyłu. Młodsza ma ciemną suknię i kolor ten zlewa się z gęstniejącym mrokiem w sieni. Katarzyna wydaje się ładniejsza, zwłaszcza oczy, obramowane brązową obwódką, kryją w sobie niezbadaną tajemnicę. Katarzyna ma również bardziej surowe rysy twarzy. Małgorzata i Katarzyna — dwie niemal dorosłe siostry. Marcin je kaszę i wciąż je obserwuje. Nie przestaje się uśmiechać. Uśmiech ten nie ma w sobie o-drobiny przymusu, powstaje spontanicznie na samym dnie serca. To, co widać na twarzy, jest jedynie jego odbiciem. Dość długi koniec łyżki wystaje z ręki chłopca i kiedy nabiera on kaszę, ten koniec zatacza bardzo szeroki łuk. Kasza jest gruba. Marcin wpycha jej na-pęczniałe ziarenka do ust — do tyłu i na boki. Chwilami z zadowoleniem macha nogami. Nie sięga stopami posadzki z cegieł, ława jest bowiem wysoka. Co innego ojciec albo siostry, dla nich jest akurat. Siostry siedzą teraz obok niego i zajmują całą ławę. Marcin zajmuje mało miejsca, tyle tylko, żeby mógł siedzieć i nie trącać ich łokciami. Policzki ma zaczerwienione i trudno powiedzieć, czy od jedzenia, czy od bliskości sióstr. Teraz patrzy dość długo na matkę i przysłuchuje się rozmowie. Siostry mówią, ze były u wuja Augusta, potem mówią, że po drodze spotkały jakiegoś nieznajomego, który pytał się, gdzie mieszkają Kropniccy. Tu tacy nie mieszkają — odpowiedziały one, a obcy stał na środku drogi i dziwił się, że tu nie mieszkają Kropniccy. Może Kórniccy? — mówi matka. Nie — odpowiada Małgorzata — on wyraźnie parę razy powtórzył, że Kropniccy. Myśmy też go spytały, czy to czasem nie Kórniccy. On powiedział, że nie. Marcin nie wtrąca się do rozmowy, ale słucha z wielkim zainteresowaniem. Ojca jeszcze nie ma. Nikt o niego nie pyta, ale widać nieraz spojrzenie skierowane ku drzwiom, jedno mgnienie oka matki albo któregoś z młodszych siedzących przy stole. Ten nieznajomy zawrócił i szedł w przeciwną stronę aniżeli my — ciągnie Małgorzata. U nas nie mieszkają Kropniccy — mówi w zamyśleniu matka — on na pewno się pomylił. Każdy może się pomylić, nie można mu się tak bardzo dziwić. Może ich znajdzie — przypuszcza Krystyna. Myślę, że ich znajdzie — wtóruje Małgorzata. — Zresztą gdyby nie miał do nich żadnej sprawy, to nie musiałby ich szukać. Nie mówił nam, jaką ma do nich sprawę — mówi Katarzyna. — I tak nie mogłybyśmy mu pomóc, skoro nie znamy żadnych Kropnickich. Różnie bywa — stwierdza matka — czasem ludzie mieszkają zupełnie gdzie indziej niż tam, gdzie się ich szuka. Zresztą gdyby oni tu mieszkali, to co by nam zależało mu powiedzieć, że tu tacy mieszkają — ‘dodaje Małgorzata. Marcin przysłuchuje się tej rozmowie i widać zainteresowanie w jego oczach. Na stole jest już pusto, nie ma miski z kaszą, a w ręku Marcina też już nie tkwi drewniana łyżka. Ktoś idzie — mówi matka. Widać poruszenie u wszystkich. Marcin stara się rozpoznać kogoś za oknem, ale jest ciemno. Drzwi są obserwowane. Słychać kroki w sieni. Są coraz bliżej. Nikt nie rozpoznaje, kto to może być. Wiadomo tylko, że to na pewno nie jest ojciec. Wszyscy odchrząkują, aby odpowiedzieć na pozdrowienie. Wiecie, wydaje mi się, że to jest ten obcy — mówi Małgorzata. Widać było z twarzy, że nikt się temu specjalnie nie zdziwił, to znaczy, że inni myśleli tak samo. On jednak wciąż myśli, że ci Kropniccy tu mieszkają — dodaje Małgorzata. Drzwi się otwierają i w progu staje wysoki człowiek, już trochę siwy, w szerokim kapeluszu i okularach. Wuj August — krzyczy ze swego kąta Marcin. Tamte miny, obliczone na obcego, poginęły. Wuj August — krzyczy drugi raz Marcin. Jego twarz nie miała tak pięknego uśmiechu ani tam, w Dolinie Łez, ani tu, w domu, gdy wrócił. Brązowe obrzeżenie stało się niemal jaskrawe. Usta drżą, jakby piły słodką rosę. Wuj August przyszedł. Wuj ma rogowe okulary. > Oprawa okularów jest jasna, podobna trochę 2. Okrucieństwo... 4 do gwiazdkowego piernika. Marcin bierze jego kapelusz i trzyma go oburącz. Szorstki szary filc zasłania mu cały brzuch. Ręce Marcina drżą. Biegnie przez kuchnię jak huragan. Wuj August — mówi do siebie. Potem znów przybiega, klęka przy wujowych nogach i mówi: Zdejmę tobie buty, wuju. Zdejmuje te buty ciężko. Są to skórzane grube buty o twardych jak skała podeszwach. Poza tym podkute są gwoździami. Marcin niesie je w drugi koniec kuchni, aby postawić niedaleko ognia, by się ogrzały. Stoją teraz koło paleniska całe oświetlone, akurat tak, aby w nie nawpadało jak najwięcej ciepła. Nogi wuja Augusta, wyciągnięte przez całą kuchnię, pozostały w białych wełnianych skarpetach. Wełna jest pewnie z tych samych owiec, które Marcin pasł w Dolinie Łez. Marcin stawia niski stołek na trzech drewnianych cienkich nogach obok kolan wuja Augusta i opierając ręce i brodę na jego kolanach, przygląda się okularom, a zwłaszcza tej rogowej oprawie. Za tą oprawą jak dwa uwięzione ptaki żyją swoim życiem ciemne oczy wuja. Marcin drży. Usta co chwila drgają w lekkim uśmiechu, oczy robią się okrągłe. Policzki mu płoną, trochę od gorących nóg wuja Augusta, ale też od tego wzroku spoza okularów. Dobrze, że przyszedłeś — mówi Marcin patrząc w górę. — Pasłem dziś owce cały dzień w Dolinie Łez, potenf spadł deszcz i byłem mokry. Marcin ma wadę wymowy i gdy szybko o czymś opowiada, wychodzi przy końcu każ- dego wyrazu szeleszczenie albo taki dźwięk, jaki wydaje piasek, gdy się go przesypuje. Siedziałem akurat pod dębem — mówi Marcin — gdy nadeszła czarna chmura i był prawdziwy potop. Zza rogowych okularów wyglądają oczy wuja Augusta, głębokie jak leśne jeziora, pełne utajonego życia. Pod dębem było sucho — ciągnie Marcin. — Ale kiedy wyszedłem, musiałem podkasać nogawki aż do kolan. Woda spływała do jeziora strumieniami. Ostatnie słowa wyszły bardzo sepleniące. Marcin patrzy w twarz wuja. Wuj ma mięsiste policzki, na których gdzieniegdzie jest pęknięta żyłka, wygląda to tak, jakby rozwarły się niewidzialne wrota i na powierzchni rozlały się czerwone rzeki krwi. Czasem te rzeki są sine, a czasem fioletowe. Na jednym z takich maleńkich pasemek krwi zatrzymał się wzrok Marcina. Teraz chłopiec patrzy po kolei na inne pasemka, które powodują, że policzki wuja są kolorowe. Dziwny zbieg okoliczności, ale okulary wuja mają takie same pasemka, tyle że białe. Na twarzy Marcina maluje się zdumienie, kiedy otwiera usta, widać koniuszek języka tuż między jednym rzędem zębów a drugim. To odkrycie wydaje mu się zdumiewające: takie same rozcapierzone i poszarpane linie, tyle że białe. Kiedy jadłem akurat kaszę — mówi Marcin — usłyszałem kroki za oknem, nie wiedziałem, kto to mógł być, ale na dworze jest już ciemno, dlatego nie spojrzałem wcale przez okno. Matka patrzy przez okno, potem Małgorzata. Katarzyna, siedząca w drugim końcu stołu, przygląda się swemu pierścionkowi na lewej' ręce. Światło od lampy naftowej powoduje, że jest cały żółty, z której strony by nie spojrzeć. Mnie się wydaje, że Marcin zostanie księdzem — mówi wuj do matki. Naokoło oczu matki jest wiele zmarszczek, ale kiedy na twarzy zjawia się lekki uśmiech, wszystko się wygładza i zdaje się, jakby matka przywoływała wzrok ze swoich dawnych, dziewczęcych lat. Teraz widać tylko kąciki jej ust, jak drgnęły i ułożyły się w łagodną linię jakby horyzontu ze wschodzącym słońcem. Żółte światło oświetla tę część twarzy, na którą patrzą wuj i Marcin. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy — mówi matka. Z jej zachowania widać, że bardzo ją to poruszyło. O mało co upadłby jej garnek na posadzkę cementową. On nigdy nie mówi, kim chciałby być — dodaje. Marcin jest też wyraźnie poruszony, głowę ma spuszczoną tak, że niemal dotyka kolan wuja, i skubie swój rękaw uważnie drobnymi palcami. Te słowa, które teraz nad nim krążą, są jak chmury gradowe, dotyczą czegoś, co jest jeszcze zakryte, czego nie ma, istnieje jakby po za linią horyzontu. Na razie zna on jedynie Dolinę Łez i okoliczny las, nigdy nie był za tym lasem. W kuchni jest coraz cieplej, bez-piecznie, przyjemnie. Wuj wyciąga z kieszeni sczerniały róg z tabaką. Jest on z tego samego materiału co o-prawa okularów. Wuj puka w sam jego środek, tak jak się puka do baśniowego sezamu. Nozdrza mu drgają jak u konia, gdy poczuje stado wilków. Zdumienie Marcina nie ma granic, gdy widzi, jak fura startej na pył czarnej tabaki znika w tych nozdrzach, zupełnie jakby tam była trąba powietrzna. Potem wuj wyciąga wielką chustę z kieszeni. Marcin zamyka oczy, aby go ta chmura nie oślepiła. I oto kuchnia trzęsie się od grzmotu pochodzącego z wujowego nosa, a chusta wydyma się jak żagiel na oceanie. Oczy wuja łzawią, jedna z tych łez toczy się po policzku, moczy owe krwawe, rozlane pod skórą strumienie. Oczy tak łzawią, że odbicie Marcina w nich jest wielokrotne i coraz to się zmienia. Czasem leśne jezioro ma takie cienie i wydaje się być załzawione. Lampa zaczyna skwierczeć. Dzieje się tak dlatego, że knot jest za długi, a szkło rozgrzane i u góry nieco przydymione. Płomień — długi i żółty. Kiedy przestaje drgać, pali się spokojnie i patrząc nań, można usnąć. Trochę śmierdzi, ale do tego można się przyzwyczaić, to nie jest nic złego. Czasem na szkle widać małe cienie drobnych figurek, zupełnie jakby wnętrze lampy było zamieszkałe. Ale to są odbicia ludzi znajdujących się w kuchni. Małgorzata je kaszę. Łokcie jej leżą obok talerza niby dwie wklęsłe skały. Jest silniejsza od matki, ramiona ma szerokie, Marcin mógłby tam zamieszkać w mróz trzaskający, tyle tam ciepła i przestrzeni. Za każdym razem, gdy podnosi łyżkę z kaszą, oczy jej się świecą i patrzą prosto do talerza. Katarzyna też je kaszę. Ma delikatne dłonie. Często patrzy na wuja. Wtem stary zegar zaczyna charczeć, potem zgrzyta^ i powoli otwiera się mieszkanie z drewnianą kukułką, która drze się tak ochryple, z dziobem skierowanym do wuja, że wszyscy patrzą w tamtą stronę. Po chwili cofa się, a w całej kuchni wciąż jeszcze słychać to kukułcze powiadomienie o minionym czasie. Myślę, że Marcin zostanie nauczycielem — mówi matka, badając przy tym reakcję wuja. Marcin jest cały czerwony, rozmowa znów schodzi na jego temat. Chciałby się wymknąć, ale coś go przy wuju trzyma, bardzo go lubi. Siedzą tak dalej, każdy w swojej roli, a wokół nich są te trzy kobiety. Dłonie Marcina leżą na wujowych kolanach, tak jakby były rzucone gdzieś na rozległe wrzosowiska. W jego spojrzeniu widać ciekawość, co wuj na to odpowie. Bylibyśmy dumni, gdyby w naszej rodzinie był nauczyciel — mówi wuj. Ale Marcina coś niepokoi. Patrzy ukradkiem na matkę. Przy pierwszych słowach wuj jakby się zająknął, miało się wrażeni?, że dusi go wewnętrzny kaszel. Cień nie odchodzi z twarzy Marcina. Na dnie jego oczu mieszka strach. Po chwili chłopiec podnosi oczy, uśmiecha się. Tamta napięta sytuacja jakby zniknęła zupełnie. Tak ■ mówi — chciałbym zostać nauczycielem. To ostatnie słowo wypowiada sepleniąc. Dziwna rzecz, że Marcina wcale nie obchodzi teraz niczyja reakcja, obserwuje ręce matki zmieszane z parą i tym żółtym światłem. Błądzi wzrokiem raz za parą, raz za tymi rękami. Wchodzi ojciec. Jest wielki jak dwa worki żyta, nosi też szeroki kapelusz i jest trochę podobny do wuja Augusta. Idę Doliną Łez — mówi ojciec — a tam dwa dziki biegną w stronę jeziora, myślę, że zwariowały od tego deszczu. Głos ma tak silny, aż płomień lampy drży. Jest tak mocno zbudowany jak Małgorzata. Ciska długie buty w kierunku ogniska, wita się z wujem. Kiedy ich ciężkie dłonie są przez chwilę splecione, Marcin cofa się, tak jakby to miało wybuchnąć. Ojciec siada, rozprostowuje ramiona, kości jego trzeszczą tak, jakby las się palił i coraz to któryś sęk rozrywał się z hukiem. Jego nogi stykają się z wyciągniętymi stopami wuja, a plecami opiera się o drewnianą framugę okna, zasłaniając je całe. Trwa cisza. Wszyscy są przytłoczeni ojcem. Wreszcie wuj mówi: Przyszedłem cię prosić, Macieju, i twoją rodzinę na wesele. Ojciec wsparty na łokciach patrzy na swoje buty. Kogo wydajesz za mąż? — pyta. — Nic o tym nie wiemy. Moją najstarszą córkę, Agnieszkę — odpowiada wuj August. — Będzie to za trzy tygodnie. Na dworze słychać brzęk łańcuchów, potem parskanie koni. Po chwili wchodzi Franciszek, najstarszy z rodzeństwa Marcina. Siada obok Małgorzaty i ojca. Ława jest teraz pełna, pod dębowym stołem mnóstwo nóg, a żółte światło pozwala rozpoznać głowy tych ludzi siedzących przy stole. To jest rodzina Macieja. Marcin jest tu najmniejszy, tamci siedzą nad nim jak bogowie. On jest bardzo mały, poza tym urodził się z wadą wymowy. Ma drobne palce, którymi lubi dotykać rozgrzanej skóry swoich owiec. Jego świat zaczyna się tu, w tym domu, a kończy w Dolinie Łez. W kuchni znać dziwne poruszenie, nikt nic nie mówi, ale ukradkiem rzucane spojrzenia świadczą o czymś, o czym wszyscy wiedzą: jest długi wieczór, z lampą nieco przydymioną u góry, z ciemnościami na zewnątrz. Jest długi wieczór. Chodźmy do izby — mówi Antoni. Podnoszą się wszyscy z ławy, gorące oddechy, szuranie nogami. Idą do pokoju. Lampę zabierają. W kuchni pozostaje ciemność i ława, i stół dębowy, a również dymiący garnek, w którym gotowała się kasza. Ojciec nakłada okulary, siada pod lampą z książką w ręku. Na twarzy Marcina cały czas, odkąd weszli do pokoju, widać rozpromienienie. Pozornie jest trochę skryte, ale odczuwa się, że wewnątrz miota tym chłopcem szczęście. Chwilami nie może on oderwać wzroku od tej grubej papierowej okładki i od wielkich palców ojca, które tę o-kładkę ściskają. Wydaje się, jakby chciał wskoczyć do wnętrza tej książki i poznać osobiście tamtejsze postaci, przywitać się z nimi, porozmawiać, opowiedzieć o sobie, a potem zostawić je ich własnym losom. Ojciec odgina róg książki, tak jakby odsła-i niał sobą pół horyzontu. Róg jest wybrudzony ojcowym palcem. Marcin wpatruje się w to miejsce i przez twarz jego przelatuje cień, jakby cierpienie, że coś zostało złamane. W tej samej chwili następuje chrząknięcie ojcowe, izba odpowiada echem, a wuj myśląc, że to jego koń parsknął, wybiega z izby, dudniąc żelaznymi obcasami, i mówi sam do siebie: A przeklęty, znów się zerwał. Na dworze nie ma nikogo. Kiedy wuj znów siedzi na swoim stołku, ojciec wpatruje się weń, jakby go chciał zabić. Małgorzata siedzi pod świętym obrazem, na którym są gołębie. Gołębie lecą w przeciwną stronę, niż siedzi Małgorzata. Katarzyna zdejmuje buty i wyłaniają się z tych skórzanych wnętrz bose stopy, zupełnie jak świeżo narodzone jagnięta. Początkowo wydaje im się tu obco w tej izbie, ale potem, ułożone na deskach, powoli osty gają z tamtej gorączki. Padają pierwsze słowa, podobne do zgrzytu piły tartacznej, odbijają się wszędzie, z każdego kąta, są niskie, gardłowe, jak ugotowane kasztany, które strzelają po kolei. Wydaje się, że Marcin je widzi i że z ust ojcowych zamiast dźwięków wylatują tamte książkowe postaci. Początkowo są jak szmaciane kukły, a potem zaczynają poruszać się między sufitem a głowami słuchaczy. Marcin wpatruje się tam bez przerwy. Najpierw jest królowa ze złotą koroną, siedzi na tronie, a obpk niej Marcin. Kładzie mu ręce na głowie, suknie jej szeleszczą niby las jesienią. Ten prawdziwy Marcin uśmiecha się, ale takiego uśmiechu nie było u niego ani w kuchni, ani w Dolinie Łez. Teraz jest szklana góra i królewna zjeżdża z niej na plecach, jest coraz weselej, w końcu jacyś złodzieje niosą szklaną trumnę, a tamten Marcin, odbicie prawdziwego Marcina, rozbija szklaną trumnę siekierą i wydobywa stamtąd zasuszoną królewnę, która zamiast rąk ma kwiaty, a zamiast głowy wielki pierścień. Tamten Marcin idzie po wodę życia, skrapia królewnę zamienioną w kwiaty i ona ożywa. Co też w tych książkach wypisują — mówi matka. To jest fantazja — wyjaśnia wuj. Ojciec chrząka. Wuj odchodzi. Zostańcie jeszcze chwilę — mówi Marcin. Widać bardzo lubi wuja Augusta, a teraz, kiedy tamten odchodzi, pozostaje w jego sercu pustka, stoi zasmucony i nic nie może na to poradzić, że wuj odchodzi. Drzwi się przymykają, pchnięte lekko wujową ręką, i znów się odchylają, i tak parę razy; coraz wolniej. Nie ma wuja Augusta. Marcin wydaje się jeszcze drobniejszy wśród tych ludzi. Nie ma wuja Augusta. A przed chwilą siedział tu taki wielki ze swoimi długimi nogami. Drzwi się chyboczą. Nie ma go. Rozbierają się do snu. Zapach ciał miesza się ze wspomnieniami. Marcin śpi między Katarzyną a Franciszkiem. W drugim rogu po- koju stoi łóżko matki i ojca. Marcin słyszy kilkakrotne dmuchanie w szkło lampy, ma wrażenie, jakby wiatr wdarł się do pokoju i teraz nie wie, którędy się wydostać. Cały dom zalegają ciemności. Oczy Marcina błyszczą jak gwiazdy. Ręce wyłożył na pierzynę. Z jednej strony dotyka go chłodna stopa Franciszka, a z drugiej ramię Katarzyny. Katarzyna ma cienką koszulę, a zaraz za nią jest rozgrzane ciało. Koszula prawie nie jest odczuwalna. Marcin leży na plecach, pali go to ramię Katarzyny. Dalej, na końcu, leży Małgorzata. Naraz pierzyna zaczyna się zsuwać. Marcin nie patrzy w bok, lecz przed siebie w ciemność. Słychać szelest. Czasem tak szumią wrzosy przy lekkim wietrze, czasem morze wydobywa z siebie taki oddech. Znów, tym razem łagodnie, zsuwa się pierzyna. Tam, gdzie śpią siostry, jest wyraźne poruszenie. Marcin odwraca się. Nic nie widać. Franciszek leży nieruchomo, może śpi. Dziwne, coś leży na poduszce. Białe. To koszula Katarzyny. Przez drobne ciało Marcina przebiega dreszcz. Tuż niedaleko jego oczu majaczą nagie ramiona Katarzyny. Małgorzata też nie ma koszuli. Wyraźnie odznaczają się jej białe piersi. Katarzyna dotyka ich rękami. Oddech Małgorzaty jest tak gorący, że Marcina oblewa pot. Widzi swoje drobne palce, leżące na poduszce. Wydają się jaskrawo czerwone. Małgorzata przechyla się na bok, twarzą w kierunku Katarzyny i Marcina. Teraz jest jak biała góra złożona z piany i burzy morskiej. Pierzyna zaczyna być tak gorąca jak rozżarzone słońce. Marcin spycha ją z siebie. To samo robi Małgorzata. Teraz dopiero chłopiec widzi, że Katarzyna dotyka uda siostry. Widzi wyraźnie mimo ciemności. To są ręce Katarzyny, błądzą wzdłuż drżącego ciała Małgorzaty- Wydawać się może, że szukają czyichś śladów, że rozpoznają jakieś znaki. Ciała mają swoje szyfry. Katarzyna też jest odkryta. Jest drobniejszej budowy aniżeli Małgorzata. Marcin wstrzymuje oddech. Na ramionach Katarzyny leżą rozsypane włosy. Marcin wdycha ich zapach. Pachną letnim porankiem. Miesza się to z zapachem ciała i powstaje słodycz zroszonego lasu. Do uszu Marcina dochodzi szept gorący, wydobyty z samego wnętrza ich ciał. „Chodź bliżej” — słyszy Marcin. To nie do niego, to jedna mówi tak do drugiej. Marcin słyszy wyraźnie: „Chodź bliżej”. Czuje, że łóżko się ugina, czuje, że coś się dzieje, i wtedy widzi nad sobą białe piersi Małgorzaty. Zamyka oczy. Otwiera. Są coraz'bliżej i bliżej. Są białe jak śnieg, na końcach zaróżowione mocniej niż wrzosy. Dotykają leżącej Katarzyny. Nie może oderwać wzroku od linii, która je łączy, jest jak łagodna linia wzgórz rozciągniętych na horyzoncie. Jest jak łagodna linia wzgórz. Szyja Małgorzaty opada powoli, tak uginają się nieraz korony dębów pod wpływem wichrów Tam, gdzie opada szyja Małgorzaty, są usta Katarzyny. Czekają. Trochę drżą. Biała miękka szyja sięga tych ust. Przez ciężkie ciało Małgorzaty przebiega dreszcz. Marcin czuje, jakby cała izba zadygotała. Jest roztrzęsiony. W pewnej chwili wyciąga rękę. Cały płonie. Czuje pod palcami ciepłą miękką skórę. Cofa rękę. Przybliża się do nich. One nie patrzą w jego stronę. Są rozdygotane. Fala gorąca zalewa go po same końce palców u nóg. Oddechy są coraz głośniejsze, urywane, chwilami wydaje się, że to jest rozpalony do białości Krzyż Południa. Coś zakrywa Marcinowi oczy. Odgarnia ręką. To są włosy Małgorzaty, gęste jak puszcza, odurzające. Mają zapach rozkoszy. Naraz Marcin czuje na piersiach ciężar. Wstrzymuje oddech. Wytęża oczy. Ugina się jak łąka przydeptana miękką stopą lwa. To Małgorzata wspiera się na nim bezwiednie. Marcin nie odpycha jej. Czeka. Ręka cofa się. Marcin wyciąga obie ręce i zamyka oczy. Czuje znów miękką skórę. Czuje, że się unosi. Wszędzie jest ciemno. Z rogu dochodzi chrapanie. To ojciec śpi kamiennym snem. W pewnej chwili Marcinowi wydaje się, że coś na niego spadło. Odwraca się. Franciszek śpi. Ma głęboki sen. Okazało się, że to noga Małgorzaty. Trudno powiedzieć, jakim cudem, ale spadła Marcinowi na plecy. Jest dość ciężka, ale wygląda, jakby ją kto ulepił z piany morskiej albo z kwiatów konwalii. Marcin nie może oderwać wzroku od smukłej linii, która ma w sobie tyle piękna. Czeka, co będzie dalej. Powoli ciało Małgorzaty uspokaja się. Katarzyna drży jak listek, nogi i ramiona jej dygocą. Fala odchodzi. Małgorzata leży na plecach. Szuka koszuli. Katarzyna ma oczy zamknięte. Oddycha przez nos. Jej włosy i ręce są rozrzucone. Jedna leży blisko twarzy Marcina, dotykając jej koniuszkami palców. Marcin wpatruje się w te palce. Dotyka ich językiem. Są słane od potu. Lekko drżą. Język Marcina nie jest szorstki, tak jak na przykład język barana, przeciwnie, jest miękki, jak palce Katarzyny. Powoli przychodzi sen, cichy nocny przyjaciel. Czaił się na poduszce, a teraz opuszcza się nieuchwytnym ciężarem na powieki Marcina. Chxopiec traci z oczu Katarzynę i zasypia. Ranek. Pachnie trwa. Marcin ma krórkie spodenki i drewniane trepy. Idzie drogą takimi krokami, jak kiedyś szły olbrzymy przez pustkowie. Najpierw wystrzela kolano, potem biegnie trep, a w końcu Marcin ze swym dziwnym uśmiechem, który zdaje się pochodzić od samej jutrzenki znad Doliny Łez. Idzie drogą. Jego ręce też biorą w tym udział. Jest zajęty sobą, a głównie tym, że idzie. Jedna jego kieszeń nieco odstaje, druga jest płaska. Marcin mija wysoką sosnę. Przystaje. Słońce prześwieca wśród igieł i wydaje się, że ni głowę Marcina spada drobniutka ulewa światła. Ta sosna jest bodaj najwyższa na tym pustkowiu. Marcin 'dzie dalej. Jego trepy zostawiają dziwne ślady na piasku, dość wąskie, ale długie. Kiedy Marcin tędy jeszcze nie szedł, cała droga była pokryta cienką warstwą wilgoci, tak jakby spóźniona noc tu jeszcze spała. Teraz pozostał ślad Marcina na tej cienkiej1 warstwie nocnego echa. Z brzegów spadają sobie na samo dno drobne ziarenka piasku. Marcin jest już daleko, a one sobie jeszcze spadają- Ranek. Pachnie trawa. Z chlewa wuja Augusta wypada Świnia. Dziwne, że tak rano wypada. Mogłaby to zrobić wieczorem. No, ale cóż, skoro jest rano. Świnia ma zupełnie małe oczy i, być może, nie widzi ani płotu, ani chryzantem w ogrodzie. Naokoło tych oczu rośnie blond szczecina. Marcin otwiera niską furtkę. Z daleka widzi, jak Świnia przymyka oczy od słońca. Przez chwilę zakrywają Marcina krzewy zwiędłego bzu. Potem widać jedynie jego głowę nad płotem. Żelazny haczyk na furtce kołysze się jak dzwonek. Jest zardzewiały, zwłaszcza na jednym końcu. Kamienne schody wuja Augusta też pokryte są cienką warstwą nocnej wilgoci. Jedno oko świni, skierowane w górę, błyska tak straszliwie, jakby to była huta szkła. Ogon jest jeszcze w chlewie, ale widać, że ktoś jest zań uczepiony, bo Świnia nie może się ruszyć. Marcin przystaje na rogu i przygląda się jej. Patrzą na siebie. Teraz drugie oko świni błyska taką tęczą, że można po niej iść do nieba. Znów przyglądają się sobie. W oczach Marcina odbija się cały chlew i trochę słońca, a w oczach świni jest ta tęcza i stojący na rogu domu Marcin. Nagle Świnia wyskakuje jak strzała, a za nią uczepiony jej ogona wuj August. Oboje pędzą tak straszliwie, że ziemia dudni. Marcin cofa się. Pędzą kawał na pole, potem z powrotem, wuj August daje kroki na pół pola. Jest bar- dzo wysoki, tak że biegnie za świnią schylony. Na polu leżą suche łęty od wykopanych ziem- ' niaków. Szeleszczą. Marcin jest pochłonięty tak bardzo tym widokiem, że nie zauważa stojących z tyłu sióstr, Małgorzaty i Katarzyny. Wuj August zbliża się w galopie i nagle pada razem ze świnią. Chwilę leżą i dyszą. Świnia jest za ciężka, aby mogła uciec wujowi. On ma długie nogi i jest szybki. Wuj, korzystając z momentu, że Świnia leży, łapie siekierę, która stoi oparta o chlew. Widać tylko wielki błysk żelaza zataczającego ogromny łuk nad głową wuja i słychać ciężkie stęknięcie świni. Dostała w sam środek czoła. Z wolna powstaje tam wielki siniak. Oczy są teraz rozstrzelone, każde w inną stronę. Łeb świni jest twardy, pozostał cały, ale wzrok za to jest mętny. Nie ma już tęczy. Wuj łapie długi nóż, z którym można by iść na wojnę, i wwierca go w ciało świni aż do serca. Rozerwana nożem skóra. I krew. Gorąca krew. Pełna miska krwi. Świnia rzęzi. Nie ma już czym oddychać. Serce przestaje bić. Nadchodzi koniec. Na oczy spada blond szczecina. Na twarzy Marcina widać przerażenie. Jego czoło jest czerwone, tak jakby on dostał tą siekierą. Łapie szybko oddech. Co ci jest, Marcinie? — mówi do niego Małgorzata. — Chodźmy na drugi koniec ogrodu, tam jest wiatr. Co ci jest? Marcin jest blady jak ściana. Traci przytomność. Silne ręce Małgorzaty podnoszą go z ziemi. Widzi niebo kołyszące się u góry, wierzchołek gruszy i ciemność. W tej ciemności nie ma nikogo, nawet dobrej Małgorzaty, która niesie jego bezwładne ciało. Naraz odczuwa kołysanie, jakby wypływał z głębokiego dna oceanu, Widzi nad sobą Katarzynę. Uśmiecha się do niego. Ma piękne białe zęby. Ma piękne czarne oczy. Katarzyna — szepce Marcin. — Czy wuj już skończył z tą świnią? Tak — odpowiada Katarzyna. — Teraz on i Małgorzata zdzierają z niej szczecinę. Musiałam cię uderzyć w twarz, aby cię obudzić, masz od tego zaczerwieniony policzek. Nie masz tak dużo siły jak Małgorzata — mówi Marcin — więc na pewno tak bardzo nie bolało. Katarzyna klęczy na trawie, a suknia w zielone i czerwone kwiaty zakrywa tę kieszeń Marcina, która jest wypchana. Końce palców dziewczyny są zimne od rosy i od chłodu poranka. Część włosów rozsypała się na ramionach, a część opadła niedaleko ust Marcina. Chłopiec widzi niebo. Dom wuja Augusta. Przyszedłem tutaj z samego rana, kiedy Świnia była jeszcze w chlewie — mówi Marcin. Wymawiając słowo: Świnia, sepleni. Dlaczego przyszedłeś tak wcześnie? — pyta Katarzyna. — Byłeś pewnie ciekawy, jak wuj zabija świnię. Tak — odpowiada Marcin. — Byłem ciekawy. Patrzy na dom wuja Augusta. Dcm jest murowany, obok rośnie wielka grusza i między jej gałęziami prześwituje poranne słońce. Pach- 3. Okrucieństwo... 33 nie trawa i zwiędłe liście bzu. Pachną włosy Katarzyny. Po jednym ze źdźbeł trawy wspina się mrówka. Ma długą drogę na czubek tego źdźbła. Trzyma się tylnymi nogami, a przednimi bada, co znajduje się u góry. A tam jest noga Marcina. Mrówka chwilę waha się. Wchodzi na nogę. Mrówka — mówi Katarzyna i usiłuje ją zepchnąć palcem. Marcin przygląda się temu. Mrówka wypina brzuch do przodu i strzela jadem w koniuszki palców Katarzyny. Spada. Katarzyna wyciera palce w suknię. 3ą lepkie. Marcin podkłada dłonie pod głowę. Patrzy na gruszę. Gruszki są dojrzałe i wiszą jak dzwony. W środku mają serca, a na zewnątrz są żółte. Między dwoma gałęziami srebrzą się grube linie pajęczyny. Katarzyna podnosi się. Jest jak mak albo jak królowa nocy. Rozsypane na ramionach włosy mają w sobie zapach nocy. Marcin idzie za nią. Pół świni lśni jak wielka ślizgawka śnieżna. Drugie pół jest szczeciniaste. Małgorzata trzyma w ręku długi nóż ostrzem w kierunku swojego brzucha i zdrapuje tę szczecinę. Przynieś gorącej wody, Katarzyno — mówi Małgorzata. Śmieje się do Marcina. Ma szerokie, gorące usta, ma w sobie urok polarnej niedźwiedzicy. Jej ruchy są miękkie, ale mają w sobie tyle mocy, że wydawać się może, iż ściągnie skórę z całego świata. Jej uśmiech daje pewność siebie. Marcinowi jaśnieją oczy, gdy patrzy na nią. \ Bałem się — mówi. To tylko Świnia — odzywa się wuj. Jego ręce są brudne od krwi i od szczeciny. Rękawy ma podwinięte poza łokcie. Ściąga szczecinę z brzucha świni. Niektóre sutki są naderwane. Marcin dotyka ręką łba świni. Jest zimny. Skóra twarda. Oczy są zamknięte. Co zrobisz ze skórą, wuju? — pyta. Nie będę jej ściągał — mówi wuj. Kiedy Świnia już wisi na drabinie, Marcin nie może się napatrzyć na jej nogi. Wygląda zupełnie jak rozkrzyżowany człowiek — mówi. Człowiek ma dłuższe nogi — odpowiada Katarzyna. Z gorących wnętrzności Marcin wybiera serce. Szuka rany, rany zadanej w tamtym strasznym momencie. Jest. Pokazuje wujowi i Małgorzacie. Rozchylają ranę palcami. Najgłębiej sięga Marcin, gdyż jego dłonie są najdrobniejsze. Wycierają krew w spodnie i suknie. Jest cicho. Słychać tylko spadanie pojedynczych kropel. To spada krew z cielska świni i czyni taki hałas. Przedtem Bnie było tego. To od niedawna, od momentu, gdy rozcięto brzuch świni nożem, jest ta kapanina, przypominająca spóźniony deszcz. Poza tym jest zupełnie cicho. Jak chcesz, dam ci to serce — mówi wuj. — Matka ci je ugotuje. Dobrze — odpowiada Marcin — wezmę je i powiem matce, aby mi je ugotowała. Marcin idzie w przeciwną stronę, niż szedł rano. W ręce trzyma serce, jeszcze świeże, wypełniające całą jego dłoń. Kiedy macha tą ręką z sercem, ociera się ono o krótkie nogawki spodni. Drugą ręką macha tak samo. Idzie do domu. Przyniosłem serce wujowej świni — mówi do matki i otwiera swoją drobną dłoń, całą tym sercem wypełnioną. Ugotujemy je — mówi matka. — Mam akurat wrzącą wcdę. Otwiera pokrywę garnka, a stamtąd wybiegają gorące, jakby z samego wnętrza ziemi, bąble. Pękają w momencie, gdy są już bardzo duże i nie mogą się tam wszystkie pomieścić. Chwilami wydaje się, że bąble żyją, mają po prostu takie ogromne, pękate łby. Kiedy pękają, wystrzelają z nich długie smugi pary. W ten bulgot wrzącej wody wpada serce. Marcin razem z matką zaglądają do garnka. Wydaje się, że tam wewnątrz biją jakieś pioruny, że mruczą potwory, że nie mogą sobie dać z czymś rady. Nagle wypływa coś ze spodu i trudno to poznać: jest szare, podobne do szmaty. Ginie. Potem znów wypływa, tak jakby ci, którzy siedzą na samym dnie, bawili się tym kawałkiem mięsa. Kiedy ten szary kawałek jest u góry, Marcin i matka wodzą za nim wzrokiem. Kiedy przepada, patrzą, w którym miejscu mógłby się znów pojawić. Marcin wypędza swoje owce. Pierwszy wybiega stary baran na sam środek zagrody. O hej! — woła Marcin. Policzki ma zarumienione, na jego twarzy odbija się kawałek nieba. A kiedy woła swoje: „O hej!”, układa usta tak, jakby miał grać na trąbie. Gdy przechodzą obok niego owce, wkła-* da im do wełnianego, gorącego runa swoją zaczerwienioną od porannego chłodu rękę. Niektóre w tym tłoku przystają na chwilę i wted;y ręka Marcina tkwi tam dłużej. Jego jagnię jest gdzieś w środku, malutkie, tylko łebek wystaje w górze. Od Marcina dzieli je dość dużo owiec. Idą w kierunku Doliny Łez. Mijają wielką sosnę. Teraz wśród igieł nie migocze słońce, jest ono po drugiej stronie nieba. Owce z tej strony, z której świeci słońce, mają łby białe, z drugiej ciemniejsze, tak jakby przebiegała przez nie gruba kreska cienia. Poranne słońce ma to do siebie, że wyróżnia przedmioty zdecydowanie. Marcin jest ubrany w tę samą szarą kapotę co wczoraj, sięga mu ona do kolan, a dalej są bose nogi. Nie jest chłodno, ale może spaść deszcz. Idą w kierunku Doliny Łez. Mijają ostatni dom. W ogóle jest tu pięć zabudowań, usadowionych wokół kępy wysokich drzew sosno-■ wych. Dolina Łez wygląda dziś jak lustro, przy czym wydaje się, że to z wnętrza tego lustra promienieje słońce, a nie z nieba. Kroki Marcina są drobne, a jego ślady mieszają się ze śladami całego stada owiec. Kapotę Marcin ma rozpiętą i kiedy idzie, obie poły rozchylają się na boki i z przodu można zobaczyć jego drobną figurę. Owce rozpraszają się wokół jeziora, a Marcin wchodzi do lasu i odpina spodnie. Tu pada cień dębu, szary i zimny. Okrągłe kuleczki wodne wiszą na trawie, na razie ani nie spadają, ani nie wyparowują. Marcin wypina goły tyłek w ten cień. Kapota leży obok. Trochę ta golizna przypomina spróchniały pień brzozy. Biel jest prawie ta sama. Gdyby stać z boku, to widać by było, że paruje ten tyłek i zawartość, którą oddaje trawie. Wokół świecą krople rosy, przeważnie na końcach zwiędłej trawy. Głowa Marcina też jest w cieniu. Między nią a słońcem jest rozległa korona dębu. Kiedy Marcin już stoi, patrzy raz na tę trawę pełną rosy, a raz na miejsce, w którym leży gówno. Rzuca tam suchą trawę i liście. Jest kopiec. Marcin wciąga kapotę na ramiona. Mija wielki pień dębu. Wychodzi na trawę. Jest pogodnie. Ciepło, jak na tę porę roku. Jeden koniec jeziora sięga aż pod las, ale z drugiej strony Doliny Łez. Przez chwilę Marcin patrzy w tamtym kierunku i widać wielkie zdziwienie na jego twarzy. Otwiera usta, tak jakby się tam działo coś dziwnego. W tamtym końcu lasu biegnie droga, a nad nią rosną mniejsze dęby i buki. Na gałęzi jednego z tych dębów wisi coś białego. Trudno to rozpoznać z tak dużej odległości. Widać jednak wyraźnie, że się kołysze. Marcin zaczyna biec w tamtym kierunku. Mija owce. Mija jezioro. Dyszy. Jest coraz bliżej. Nagle staje — i widać strach w jego oczach. Patrzy w kierunku zabudowań. Pozostały z tamtej strony jeziora. Są daleko. Trudno rozpoznać stąd ludzi. Kamienie nie są takie szare jak jego twarz teraz. Na gałęzi ktoś wisi. Wygląda, że to jest kobieta. Marcinowi drżą usta. Biegnie na oślep. Przypada do tej kobiety. To nie kobieta! To dziewczyna! Trzyma jeszcze zsiniałymi palcami gruby powróz, który wrzyna się w jej szyję. Marcin wbiega na drzewo jak wiewiórka. Już jest na gałęzi. Szarpie powróz, lecz ten jest silnie zadzierzgnięty. Marcin drży. Dziewczyna rzęzi. Nie ma noża. Marcin rwie zębami gruby sznur. Nagle spada. Chwilę leży. Wstaje. Nie może stanąć na jedną nogę. Powoli ból ustaje. Podbiega do nóg dziewczyny. Podnosi ją do góry. Odczep sznur — krzyczy. Ma bardzo cienki głos. Po chwili echo wraca znad jeziora: „Odczep sznur”. Szarpaniem Marcin powoduje, że ręce dziewczyny opadają i teraz sznur bez przeszkód wgryza się w szyję. Słyszy zduszony krzyk. Na pomoc — wrzeszczy. Znów wraca echo znad jeziora: „Na pomoc”. Kiedy Marcin biegnie w kierunku zabudowań, wydaje się, że wiatr go niesie. Niestety, pomoc przyszła za późno. Marcin przez chwilę przygląda się .białej twarzy Krystyny. Dlaczego ona to zrobiła? — pyta Wandę, siostrę Krystyny. Wanda jest trochę starsza od Marcina. Idą nad jezioro. Płacz ludzi, którzy się tu krzątają, jest straszny. Może to nie jest dziwne w Dolinie Łez, ale trudno wytrzymać. Ja nie lubię śmierci — mówi Marcin. — Widziałem martwą twarz mojej babci, twarz szarą jak glina, i nie mogę tego zapomnieć. Chciałbym żyć na świecie, w którym nie ma śmierci. Myślisz, Marcinie, że to jest możliwe? — zastanawia się Wanda. — Myślisz, że moglibyśmy zawsze być dziećmi? Nie wiem — odpowiada Marcin — ale kiedy ty na mnie patrzysz, jest mi debrze, a kiedy patrzę na Krystynę, jak tam leży na drodze, robi mi się zimno. Oboje spoglądają w kierunku rozpaczających rodziców Krystyny i kilku sąsiadów. Potem Wanda patrzy swymi piwnymi oczyma na Marcina i na jezioro. Są jasne od słońca. Często rozmyślam o tym — mówi Marcin — że ludzie nie mogą się pogodzić z życiem. Może boją się ciemności. Kiedy zapada zmrok, wydaje mi się, że z lasu wychodzą duchy i rozsiadają się w Dolinie Łez. Myślę, że one mnie widzą. Wiesz, Wanda, ja znajdę taki świat, w którym nie istnieje śmierć. Tak sobie to postanowiłem w tej dolinie i tego dokonam. Może będziesz kiedyś wielkim człowiekiem, Marcinie — mówi Wanda. — Może będzie wielu ludzi szczęśliwych przez ciebie. Ale natura jest potężna. A Krystynie już nie pomożesz. Myślę, że ta sprawa, przez którą ona się powiesiła, była nieważna — mówi Marcin w zamyśleniu. Dla niej była ważna — stwierdza Wanda, też w zamyśleniu. Chcę, żeby świat był dobry — mówi Marcin — taki jak jezioro wieczorem. Wanda uśmiecha się do niego. Jej śmieszne dołeczki obok ust robią się głębsze. Obok tamtej tragedii tu, na tym piasku nadbrzeżnym, powstaje cicha umowa skierowana przeciwko śmierci. Natura jest potężna, ale te młode serca są gorące, a przy tym poznały smak piękna i śmierci. To, co z tego potem powstanie, może eksploduje na cały świat ludzki, może śmierć zadrży po raz pierwszy. Wiele może wyniknąć z tych gorących słów wypowiadanych w obliczu śmierci Krystyny. Mówią, że ona była w ciąży — szepcze jakby do siebie Wanda. Nagle wstaje. Pokażę ci coś, Marcinie — mówi. Oboje idą w kierunku studni, która mieści się z drugiej strony jeziora, jeżeli iść od miejsca, w którym powiesiła się Krystyna. Studnia obłożona jest naokoło kamieniami. Wanda odkrywa jeden z kamieni, a pod nim jest zawiniątko. Marcin odsłania szary papier i jakąś szmatę, a na dnie leży sine niemowlę z dużą głową i drobnymi rączkami. Ona to zrobiła — mówi Marcin. Tak — potwierdza Wanda. — Trzy noce temu. Szłam za nią. Był księżyc i wszystko widziałam. Czy Krystyna była złą dziewczyną? Nie, ona była dobra. Jej serce było najlepsze na świecie. Rozumiała mnie tak, jak nikt. Miała piękne suknie, lubiła je ubierać. Miała kilka czerwonych sukien. One teraz wiszą w szafie. Lubiłam, kiedy je miała na sobie. Marcin klęka. Dotyka palcami główki dziecka. Zostają ślady wgniecenia. Główka jest sina. Oczy ma zamknięte i usta zaciśnięte. Czy ona je zabiła? — pyta. Tego nie wiem — odpowiada Wanda. — Tego nie wie nikt. Zostaw ten kamień — mówi Marcin — on jest ciężki, nie trzymaj go. Wanda odsuwa nieco kamień i podkłada drugi, tak aby się nie zsunął. On chyba nie żył jednego dnia — mówi Marcin. — Jest cały mokry. Ma nabrzmiały czerwony siniak koło ucha. Ona musiała go zabić jednym z tych kamieni. Ciekawe, czy moja matka mogłaby to zrobić — dodaje w zamyśleniu. — Ona się czegoś bała. Ale czego? Bała się naszego ojca — mówi Wanda. — Bała się, że ją zabije. Poświęciła swoje dziecko, ale nie mogła się z tym pogodzić. To była dobra dziewczyna. Kochałam ją. Czy wy spałyście razem? — pyta Marcin. Tak — odpowiada Wanda. Patrzy na Marcina, a na dnie jej piwnych oczu jest zaciekawienie. Dziś w nocy zaniesiemy je na cmentarz — mówi Marcin — ono tu nie może być. To jest człowiek, w dodatku dziecko Krystyny. Wiesz, Marcinie — mówi Wanda — boję się. Bardzo się boję świata, ludzi, mojego ojca. Wolałabym wejść do jeziora i mieszkać na jego dnie. Dlaczego jedni o drugich mówią źle, dlaczego są tacy dziwni? Dlaczego musimy mieć kłódki na drzwiach? Przed kim? Ja też się boję — mówi Marcin. — Chcę, aby nikt nie bał się nikogo. Wiesz, może temu winna jest śmierć albo starość. Ludzie starzy są przeważnie brzydcy i źli. Chociaż nie wszyscy. Moja babcia była dobra, ale też umarła. Miała tylko zmarszczki pod oczami, ale jej uśmiech był piękny. Może to nie śmierć jest nieszczęściem, ale co innego — jakieś wielki? zło, które mieszka w naturze. Ale w Krystynie nie było ani odrobiny zła — mówi Wanda. Muszę najpierw poznać zło — mówi Marcin — a potem zobaczę, kto zwycięży: ja czy ono. To jest wielka sprawa — mówi Wanda. — Czy to aż możliwe, aby taki człowiek wyrósł na naszym pustkowiu? Jej młode, gorące usta drżą tak, jakby było lato. Mały Marcin w kapocie i te wielkie słowa. Widać, jak w jej oczach rośnie radość. Uśmiecha się. Noc. Wanda trzyma szerokie białe płótno na ziemi. Marcin wyciąga spomiędzy kamieni dziecko Krystyny. Świeci księżyc. Zawiniątko jest małe. Zawijają je w płótno, które zaginają z obu stron. Marcin wyciąga z kieszeni gruby sznur i obwiązuje cały tobołek. Kamień został zwalony do pustej dziury. Świeci księżyc. Idą naokoło jeziora. Cmentarz jest daleko za pustkowiem, tam gdzie się zaczynają pierwsze zabudowania wsi parafialnej. Mijają swoje zagrody. Marcin przekłada ciężar na drugie ramię. Ludzie śpią. Wanda idzie za Marcinem z łopatą. Schodzą ze wzgórza. Z tyłu mają księżyc, tak że idą po własnych cieniach. Jest chłodno, orzeźwiająco. Ta wieś nazywa się Dąbrowa. Jak myślisz, czy brama cmentarna będzie zamknięta? — pyta Wanda. Sądzę, że cmentarz nigdy nie jest zamknięty — odpowiada Marcin. Brama cmentarna stoi otworem. Tuż za nią można zauważyć świeżo wykopany dół. Żółte bryły gliny bawią się jakby w chowanego z księżycem, tak że on nie wie, czy to naprawdę glina, czy też jej cień. Grabarz widocznie wykopuje jeden dół na zapas, a wynika stąd, że może to być miejsce Krystyny. Zaglądają do środka. Robi mi się zimno, jak tam patrzę — mówi Wanda. Rzucają zawiniątko i zasypują dół warstwą gliny. Wracają. Marcin trzyma kurczowo łopatę w jednej ręce, a w drugiej ściska drżącą dłoń Wandy. Jest raźniej, kiedy idą obok siebie, niż wtedy, gdy szło jedno za drugim. W domu Wandy pali się światło. Dziwne — zastanawia się Wanda. — Kiedy wychodziłam, było ciemno, zamknęłam drzwi cicho. Boję się. Nie wracam tam. — Dłoń, którą trzyma Marcin, jest spocona. — Nie idę tam, on mnie zatłucze. Idą po cichu, wstrzymując oddechy. Nie bój się — mówi Marcin — nie bój się niczego. W drzwiach stoi wysoki mężczyzna, wsparty o gruby kij czy gałąź, a może nawet żelazną żerdź od płotu. A więc to tak — ryczy i Wanda otrzymuje cios w plecy. Uderza czołem o kamienne schody i leży zalana krwią. — Teraz druga zaczyna łazić po nocy — ryczy grubym głosem. Marcin nic nie widzi, tylko słyszy ten głos. Podnosi łopatę i z całej siły uderza w ten głos. Pustkowie znów zalega cisza. Marcin biegnie w kierunku domu i cały czas ogląda się za siebie. Rzuca łopatę przed próg i wpada w ubraniu do łóżka. Wszyscy śpią. Rozgląda się. Katarzyna trzyma rękę Małgorzaty tuż przy swoich ustach. Policzki ma rozgrzane. Marcin nie potrafi opanować drżenia. Zdejmuje spodnie, kapotę, wyciera nogi w' pierzynę. Stara się zasnąć. Zamyka oczy na siłę. Wreszcie przychodzą mary senne. Co chwila zrywa się i wymachuje rękami. Krzyczy. Franciszek budzi się. Co ci jest, Marcinie? — pyta. — Nie możesz zasnąć? Śnią mi się takie straszne rzeczy — odpowiada Marcin. — Spij, ja sobie dam radę. Nadchodzi ranek — mówi Franciszek — wtedy zawsze jest bardzo twardy sen. Spij, nad ranem przychodzą dobre sny. Mija noc. Dolina Łez zmienia się nie do poznania. Chwilami wygląda jak dno piekła, a potem ma swój błękit wzięty z księżyca. Zabudowania pustkowia też należą do niej, tyle że leżą sobie zupełnie na uboczu. Chwilami znów Dolina Łez wygląda jak niebieskie oko wpatrzone w niebo. Wydaje się, że cisza tutejsza ma w sobie piętno wieczności. Ranek. W zagrodzie Marcina dziwne zgromadzenie. Są tu niemal wszyscy mieszkańcy pustkowia. Jest stary Jan, jest August drugi z brodą, jest wuj, dzieciarnia, kobiety. Przed progiem stoi Paweł ze swoją córką Wandą. Ona, skrzywiona wpół, ma oczy zaczerwienione od płaczu. On, wielki, silny mężczyzna, ma rozciętą głowę z zaschłą krwią. Wstaję w nocy — mówi Paweł — patrzę, a Wandy nie ma w łóżku. Ruszyła mnie złość i czekam na progu. Wtedy idzie. Z kim? Z Marcinem! Karzę ją więc z mojej ręki sprawiedliwie, a ten rzuca się na mnie z łopatą. Niewiele brakowało, a byłby mnie zabił. Marcin akurat wychodzi. Mruży oczy, zasłania je ręką od słońca. Jest rozespany. Na twarzy jego maluje się zdziwienie, patrzy po zgromadzonych. Całe pustkowie. Zatłukę go — mówi Paweł. Ma silny głos, tak że dęby i buki pewnie się uginają od tego echa. Zbliża się do Marcina i wyciąga rękę. Marcin ma gołe ramiona, jeszcze nie przyodziane w kapotę, chude i bia- łe. Wyciągnięta ręka Pawła przypomina żelazne kleszcze diabelskie, z których nie ma wyjścia. Jest już bardzo blisko. Ma dotknąć Marcina. Mieszkańcy pustkowia patrzą w milczeniu na tę rękę i na chude ramiona chłopca. Wtedy podchodzi do Pawła wuj August. Są równi wzrostem. Jeżeli ruszysz Marcina — mówi wuj — roztrzaskam cię o te schody. Weź tę swoją rękę. Twarz Pawła robi się czerwona. Z rany wypływa strużka gęstej krwi. Oczy wuja Augusta są zimne jak stal. Powoli ręka cofa się. Marcin obejmuje wuja Augusta, sięga mu do pasa. Mój kochany wuju — mówi. — Gdyby nie ja, on byłby zabił Wandę. Dostała jakimś żelazem przez plecy. Musisz ukarać Marcina — mówią zebrani tu ludzie z pustkowia. — Wanda jest córką Pawła, miał prawo ją zbić. I jeszcze nikt z dzieci nie podniósł ręki na starszego, on to zrobił pierwszy. Marcin aż otworzył usta ze zdumienia. Widać nie może uwierzyć temu, co usłyszał. Patrzy na starą Matyldę — w jej oczach jest nienawiść. Przenosi wzrok na Feliksa — u niego jest to samo. Za co mnie potępiacie? — mówi. — Przecież znacie mnie. Myślałem, że jesteście moimi przyjaciółmi. Czy uważacie, że jestem zły? Nie mów tak dużo — przerywa mu stara Agnieszka. — Naruszyłeś nasze stare prawo i za to spotyka cię gniew wszystkich. W oczach Marcina pojawiają się łzy. Przez te łzy szuka swoich rówieśników: wysokiego Gawełka, długonogiej Heleny, małego pyzatego Franka. W ich oczach czai się strach. Nawet Helena, taka odważna, nie śmie nic powiedzieć w jego obronie. Marcin chce zostać nauczycielem — mówi matka — on i tak pójdzie z naszego pustkowia, chciałabym tylko, aby nie został stąd wygnany. Bardzo was, moi ludzie kochani, o to proszę, będę się modlić, aby krzywda została naprawiona. Sprowadzimy lekarza dla Pawła i dla Wandy. Wiecie, że nigdy nikogo nie skrzywdziliśmy, sami nas szanujecie. Agnieszko i wy wszyscy, nie możecie zrozumieć, jak wielką krzywdę wyrządzilibyście Marcinowi. Błagam was, ludzie kochani. Marcin patrząc na matkę płacze tak, jak to czasem deszcze jesienne się rozpadają. Teraz mówi szanowany tu najbardziej Ignacy* Marcin naruszył nasze dawne święte prawo i albo zostanie zabity tu na miejscu, albo wygnany. Zobacz, każdy z nas ma w ręku narzędzie, aby krzywdę, która zdarzyła się na pustkowiu, naprawić. Chyba wiesz, po co przyszli tu ludzie z widłami z samego rana. Sam Ignacy ściska w ręku gruby kij dębowy, zakończony ostro jak pika. Teraz Marcin patrzy na te grube ręce i silne zakrzywione na drewnie palce. W oczach ma tyle przerażenia, jakby to było dno piekła. Usta nabiegają mu krwią. Wygląda jak zaszczuty pies, cała pogoda z jego twarzy znika. Po jego stronie stoją wuj August, matka, ojciec, Katarzyna, Małgorzata i Franciszek, W ich oczach czai się strach. Najbardziej zdecydowane są oczy matki i wuja Augusta. Chcemy, aby Marcin znikł z naszych oczu — mówi Agnieszka. Jest stara i ma siwe włosy, ale głos — silny. Pomaga sobie przy tym ręką. Ma na sobie czarną suknię aż do kostek. Ma wykrzywioną przez to swoje życie twarz. Wydaje się, że wszystko jest wtopione w tę suknię, nawet oczy, żywe i, można powiedzieć, ładne. Zaczęto Marcina przygotowywać do podróży. Franciszek zaprzęga konia, matka wynosi pierzynę, Małgorzata ubiera go, a Katarzyna napełnia mu koszyk jedzeniem. Ludzie rozmawiają ze sobą. Można odczuć pewne rozluźnienie. Wreszcie Marcin siedzi na wozie, wysoko nad głowami mieszkańców pustkowia. Z tyłu za nim jest pierzyna i kosz z jedzeniem. Odprowadzają go wzrokiem. Słychać szczęk uprzęży i ciężkie uderzenia kopyt końskich. Marcin patrzy po twarzach ludzi z pustkowia, na jego ustach zawisa trochę uśmiechu i wiole goryczy. Za nim zostaje jego dom z kamiennymi schodami, jego owce, jego małe jagnię, Katarzyna, Małgorzata i starszy brat Franciszek. Za nim zostaje wuj August i matka. Nagle słychać świst przeszywający powietrze i Marcin zwija się z bólu. Otrzymał cios kamieniem. Wydaje mu się, że rzucił go młodszy brat Wandy, ale nie jest pewien. Krzywi się z bólu. Wciąga głowę w ramiona, tak aby nie dostać drugi raz. Tamten kamień leży w pierzynie, odbił się od jego pleców. Wyjeż- 4. Okrucieństwo... 49 dżają na skraj Doliny Łez Obok Marcina siedzi ojciec w takiej samej kapocie jak on sam. Nic nie mówią do siebie. Kroki konia są miarowe, ciężkie, jakby Dolina Łez była wrotami do raju albo piekfa, do których trzeba się dobijać. Twarz ojca jest szara jak ziemia. Ręce spracowane. W jednej tkwią skórzane lejce, a w drugiej — bat. Koniec bata kiwa się nad koniem jak kropidło* w dłoni kapłana. Zarówno lejce jak bat błyszczą się, są wytarte od ciągłego używania. Może się też wydać, że lejce są wstęgami opasującymi świat, a ręka ojca nim kieruje. Przynosi to uczucie spokoju i pewności siebie. Koń macha głową w górę i w dół, tak jakby się z czymś zgadzał albo godził niebo z ziemią. Koła skrzypią. Są to drewniane koła z żelaznymi obręczami. Nogi ojca opierają się stopami o dno wozu, nogi Marcina wiszą w powietrzu, są zaczerwienione, kolana złączone razem. Czy ojciec wierzy w moją winę? — pyta Marcin. Ojciec odwraca twarz w stronę chłopca. W jego oczach kryje się smutek, podobnie jak w całej twarzy. Może to jest smutek Doliny Łez. Może to jest smutek całych pokoleń, które mieszkały na pustkowiu. Będziemy musieli wymazać twoją winę sami — mówi ojciec. Nie ma we mnie zła — mówi Marcin. — Chcę, aby świat był dobry. Dlaczego oni mnie wypędzili z mojego własnego domu? Dlaczego wy musicie cierpieć za coś, co nie istnieje. Ojciec odwraca twarz od Marcina kierując wzrok tam, gdzie idzie koń. Jesteś bardzo mądrym chłopcem, Marcinie — mówi. — My jesteśmy za słabi, aby zrozumieć i przeprowadzić to, o czym ty mówisz. Zawiozę cię do wujenki w mieście i będziemy się za ciebie modlić. Może zostaniesz wielkim człowiekiem, wtedy sam zobaczysz, kto ma teraz rację. Agnieszka, Feliks i inni starsi ludzie już tego nie doczekają, może i ja nie doczekam, ale wierzę w ciebie, Marcinie. Może wrócisz na pustkowie otoczony sławą i Dolina Łez stanie się znana światu. Twarz Marcina zmienia się nie do poznania. Resztki przerażenia z niej giną. Chłopiec uśmiecha się i przysuwa bliżej ojca. Jego usta są czerwone jak horyzont podczas wschodu słońca. Przysuwa się jeszcze bliżej. Blisko jego twarzy jest ojcowa szara kapota. Nie wiadomo, jaki miała kiedyś kolor: może brązowy, może zielony, a teraz jest szara. Marcin patrzy na swoje kolana: są drobniejsze niż pięści ojcowskie. Poza tym ojciec ma długie, grube spodnie, a on ma krótkie. Wóz czasem przechyla się, gdy wjeżdżają w dziurę. Piasek wtedy zazgrzyta, drewniane koło zaskrzypi i wóz przechyla się w tę czy w tamtą stronę. Z tyłu pozostaje Dąbrowa. Jest już wieczór, gdy wjeżdżają do miasta. Turkot kół jest tak głośny, że nic nie słychać, gdy jeden drugiemu chce coś powiedzieć. Zatrzymują się przy piętrowym domu z cegły. Ojciec schodzi i zawiązuje lejce. Wchodzą schodami na górę. Schody trzeszczą, są drew- niane. xVTarcin idzie z tyłu za ojcem. Ojciec podnosi pięść i trzy razy stuka nad swoją głową. Otwierają się drzwi, stoi w nich wujenka, w gęstych, lokowa tych włosach. Witaj, Macieju — mówi. — Chodźcie obaj do środka. — Ma na sobie błękitną bluzkę i świecącą, jakby przetykaną srebrem, suknię. Siadają na miękkich, pluszowych krzesłach. Ich szare kapoty wyraźnie odbijają od tego tła. Maciej gniecie czapkę w rękach i rozgląda się, aby ją gdzieś położyć. Jest wytarta i o wiele starsza od jego kapoty. Wewnątrz przepo-cona tak, że gdy wujenka bierze ją do ręki, widać, jak wykrzywia się jej maleńki nos. Marcin siedzi wyprostowany, jakby jeszcze jechał na wozie. Przygląda się miękkim papciom wujenki, są wyłożone popielatym futerkiem. Cały dom jest w tonacji zielonkawej, nawet białe framugi okien mają zielony odcień, może to zresztą odbicie mieszkania. Obaj siedzą jak żołnierze, skierowani twarzami w stronę kolorowej wujenki. Przypominają wtłoczone tu dwie bryły skalne, szare, wypłowiałe. Mam do was interes — rozpoczyna Maciej. W drugim pokoju wisi klatka z kanarkiem. Widać ptak ten nigdy nie słyszał tak grzmiącego głosu, bowiem jął się wciskać w sam kąt klatki. Wujenka patrzy chwilę na ptaka, potem zamyka drzwi. Marcin chce być nauczycielem — ciągnie Maciej i sadowi się wygodniej na krześle, które zaczyna trzeszczeć. Wujenka patrzy raz na usta Macieja, a drugi raz na krzesło. Ma gładką twarz i ciem- ne, przenikliwe oczy. Na samym środku podbródka ma wgłębienie. Ręce Marcina leżą na kolanach, a nogi są uniesione nieco w górę. Patrzy ukradkiem to na błękitną bluzkę wu-jenki, to na kolorowy dywan. Potem przenosi wzrok na jej ręce. Środkowy palec ozdobiony jest pierścieniem z rubinowym oczkiem. Chwilami płynie z niego jakby rzeka czerwonego wina, a za moment wpadają tam całe wodospady słońca, przeciskające się przez okno. Wujenka jest młoda. I ręce jej są świeże, tak że dobrze, iż ozdabia je czerwonym rubinem, który skrapia jej ciało na czerwono. Lubi kwiaty. Są zawieszone na ścianie i trochę przypominają zielone skrzydła zapomnianej łąki lub lasu. Dobrze byłoby, gdyby był Stefan — mówi wujenka — ale on przyjedzie dopiero wieczorem. Każde słowo w jej ustach zdaje się być perłą białą, która ukazuje się wśród czerwieni rubinu. Marcina ogarnia jakaś błogość. Widać to z jego twarzy rozpogodzonej, a także z oczu, na których dnie zjawia się dziwny spokój. Nie było go w tych oczach na pustkowiu. Tam odbijały Dolinę Łez, stare dęby i jagnię, ale nie było w nich tej łagodności, tak jakby spadła tam rosa niebieska zmieszana z gwiezdnym pyłem. Możecie być zupełnie spokojni o syna — mówi wujenka — będzie u nas mieszkał. Patrzy przy tym na chłopca swoimi czarnymi oczami i widać w nich małego Marcina, takiego maciupkiego jak króliczek. Jedna jej ręka leży wsparta na rzeźbionej poręczy krzesła i trudno byłoby rozstrzygnąć, co jest piękniejsze: ta rzeźba wytoczona miękko czy też ta żywa ręka. Druga ręka spoczywa swobodnie na udzie pokrytym kolorowym materiałem. Palce są jak rozrzucone na łące łabędzie, a w środku ta rubinowa fontanna. Marcin wpatruje się w młodą kobietę i szyja mu się czerwieni, tak jakby ściągał tu blask pierścienia. Z jego twarzy schodzi powoli bladość i Marcin rumieni się teraz cały. Wujenka wpatruje się w niego i wydaje się, jakby pieściła tego małego Marcina mieszkającego na dnie jej oczu. W najbliższym czasie przywiozę ci, Tereso, cielaka za to, że będziesz się opiekowała Marcinem — mówi ojciec. Kiedy mówi, jego szczęki chodzą tak, jak maszyny traczne albo cepy na klepisku. Słowa ojca bowiem mają swoją wagę. Dotyczą cielaka albo Marcina, albo wujenki. Nie są niepotrzebnie rozproszone. Są wyrzucane z wielką gwałtownością, jak rozpalona lawa z wulkanu. Dlaczego akurat dziś przyjechaliście? — pyta Teresa. # Zdarzyło się nieszczęście na naszym pustkowiu — odpowiada Maciej. Przy tych słowach wysuwa nogę do przodu i nagle zapada milczenie: w miejscu, gdzie poprzednio stała ta noga, ukazuje się plama. Pomiędzy kolorowymi kwiatami — szara plama! Wszyscy naraz wpatrują się w to miejsce. Najbardziej wytrzeszcza oczy sam Maciej. Opowieść zawisa w powietrzu. Po twarzach przebiega cień, najdłużej zakrywa on czoło i oczy Macieja. Potem wszyscy odwracają wzrok od plamy i Maciej mówi dalej. Widzisz, Paweł dostał łopatą w głowę od Marcina. Zeszły się wszystkie stare baby i rzekły, że dla Marcina nie ma miejsca na pustkowiu. Dziwię się — mówi Teresa — że ty słuchasz tych kobiet, Macieju. Ty nie rozumiesz pustkowia — odpowiada Maciej. Trochę rozumiem — mówi Teresa — ale nigdy nie potrafiłabym tam mieszkać. Nie lubię, gdy ktoś mnie sądzi, nie mając do tego prawa. Zwłaszcza takie stare kobiety, które gotowe są uśmiercić każdego, ponieważ same już niewiele mają z życia. Pustkowie jest straszne — dodaje. — Nie dziwię się wcale, że Marcin wystąpił przeciwko niemu z łopatą. Teresa śmieje się do chłopca. Teraz dopiero pojawiła się biel jej zębów, i zdaje się zalewać cały dom, być może, sięgając pustkowia. O, byłby zabił Wandę! — wtrąca się Marcin. — Zresztą nie wiedziałem, co robię, było ciemno, uderzyłem na oślep. Widzę, że się kochasz w Wandzie — śmieje się znów wujenka. Marcin drętwieje, robi się blady, a jego oczy są pełne zdziwienia. Nie rozumiem, o czym mówisz, wujenko, jestem jeszcze za mały, żeby wiedzieć coś o kochaniu. Wanda jest po prostu naszą sąsiadką. Wiesz, Marcinie, wiesz — mówi Teresa ty masz w sobie, w swojej duszy, pustkowie, gdzie świat jest jakby zastygły, zamarły. Tam rządzą jakieś stare wiedźmy, które zabijają to, co piękne, żywe i młode. Myślę, że masz rację, wujenko — odpowiada Marcin — niedawno coś tam odkryłem, jeszcze wszystkiego nie rozumiem, ale wydaje się, że ty masz rację, wujenko. To ostatnie słowo wyseplenił, ale można było poznać, że wymówił je z głęboką, wewnętrzną pieszczotą. Zawsze się tobie dziwiłam, Macieju — mówi Teresa — że potrafisz tam wytrzymać. Teraz zresztą wyglądasz jak ten grzyb i można powiedzieć, że pustkowie to ty. 1 Maciej przenosi wzrok z fotela na twarz Teresy. Czyni to bardzo powoli, tak jakby był poskręcany zardzewiałymi, żelaznymi śrubami. Ty też urodziłaś się na pustkowiu — mówi wolno. Może się zdawać, że Teresę uderzył ktoś w twarz, cała zaczerwieniona jakby próbuje wydostać się z fotela i z zasięgu Maciej owego ■ wzroku. Dobrze, dobrze — mówi — ja już o tym zapomniałam. Kiedy przyj edziesz z tym twoim cielakiem? Przyjadę przed zimą. Zaczynają się żegnać. Teresa podaje Maciejowi swoją białą rękę, a on ją bierze grubymi palcami, co wygląda, jakby gołąb wpadł między skały. Obok nich są tamte plamy z błota na dywanie. Zajmują akurat przestrzeń dzielącą kolorową spódnicę Teresy od szarej wypłowiałej kapoty Macieja. Marcin próbuje też wziąć udział w pożegnaniu, aje nie bardzo wie, gdzie jest jego miejsce: już nie na pustkowiu, a jeszcze nie w mieście. Staje więc pośrodku i zasłania wielkie plamy po ojcowych zabłoconych butach na miękkim kolorowym dywanie. Maciej schyla głowę w drzwiach. Tam następuje pożegnanie ojca z synem. Rozumieją się. W oczach Marcina powstają szpary, tak jakby horyzont się zwężał, może to jest postanowienie, aby ojca wydostać z pustkowia, a może odczytywanie czegoś ważnego z księgi życia zwanej twarzą ojcowską. Wzrok ojca przenika chłopca do szpiku kości. Jest chłodny jak Dolina Łez wieczorem, posiada głębię taką jak jezioro. Ręce ojcowskie zwisają niby cepy zarzucone na ramię, są szerokie, jedna z nich jest za progiem, a druga spada na ramię Marcina, to tak, jakby największy dąb przycisnął go do ziemi. Rozchodzą się. Drzwi się zamykają i Marcin zostaje z jednej strony, a Maciej z drugiej. Słychać kroki na schodach. Cichną. Chodź do łazienki — mówi wujenka. Marcin stawia długie kroki, tak aby najmniejszą ilość razy stąpić na dywan. Mija klatkę z ptakiem. Przez moment ptak i chłopiec patrzą na siebie. Ale nie ma czasu, Marcin musi iść do łazienki. Staje na progu i robi bardzo głupią minę. Co to jest? — pyta. Jeszcze nikt nie zadał głupszego pytania. To jest łazienka — odpowiada wujenka. Czy tu można wejść? Białe kafle przypominają płatki śniegu, a całe baterie mydeł, szczoteczek i płynów mają w sobie większe bogactwo kolorów aniżeli las wiosną. Wujenka zachęca Marcina, aby wszedł do środka. Ubiera przezroczysty fartuch, przez który widać jej błękitną bluzkę i. kolorową spódnicę. Marcin wchodzi. Zaczarowany jest świat kolorowych mydeł. Wciąga go. Marcin wyciąga ręce przed siebie, tak jak człowiek, którego prowadzą w dziwny, tajemniczy świat. Nagle wujenka odkręca kran i woda z łoskotem wali się do wanny, a Marcin daje wielkiego susa z łazienki prosto na środek pokoju. Zachowujesz się jak dzikie zwierzę — mówi wujenka. — Nigdy nie byłeś w takiej łazience? Nigdy — mówi Marcin. — Tak pięknie było jedynie w kościele, ale tam wody nikt nie spuszczał. Nie bój się — mówi Teresa, Wciąga go z powrotem do łazienki. Rozpina mu kapotę. Guziki są twarde, rogowe, białe ręce manipulują przy nich długo. Wreszcie ostatni jest już odpięty. Wujenka ściąga z Marcina kapotę, sztywną od deszczów i wichrów, tak jak się obdziera węgorza albo żmiję z łuski. Kapota upada jej pod nogi. Przypomina kopę siana, trochę zgniłą. Chude ciało Marcina okrywa teraz koszula, a pod nią ciepły, barchanowy kombinezon. Teresa zdejmuje koszulę i kiedy dochodzi do kombinezonu, Marcin zaczyna nagle płakać. Przysiada na kupce szmat i płacze. Teresa opiera się o brzeg wanny i czeka. Pozwala, aby się wypłakał. Nic nie mówi do niego. Gładzi go po włosach. Jest zamyślona. Gd/ieś w głębi jej oczu pojawia się raz po raz cień smutku. Wstaje. Zbliża ręce do miękkiego szarego materiału. Jak to się rozpina? — pyta. Marcin pokazuje ręką na ramię. Tam jest biały szew. Teresa przynosi nożyczki i rozpruwa ten szew. Z wnętrza wychodzi białe ciało, takie jak kafelki łazienki. Teresa rozpruwa cały kombinezon. Jest przy nogawkach. Ściąga to z Marcina, potem myje mu twarz, trzy razy ręce. Bierze wszystkie 'szmaty i wrzuca do pojemnika ze śmieciami. Nie trwało długo, a Marcin stoi w wykroch-malonej piżamie na środku pokoju, zaczerwieniony od wody i pary, i być może, od wewnętrznej radości. Czuję się u ciebie jak w niebie — mówi. Zbliża się wieczór — powiada wujenka — musisz odpocząć, jutro rano zobaczysz się ze Stefanem. Marcin idzie za nią w wielkich pantoflach Stefana i uważa bardzo, aby któregoś nie zgubić. Stara się wykonać dłuższy krok niż zwykle, bo inaczej od razu stanąłby na długim końcu pantofla, który wygląda jak krowi język. Będziesz spał w moim łóżku — mówi Teresa. Odkrywa różową kołdrę i po pokoju rozchodzi się zapach perfum. Nie wiedziałem, że na świecie są takie rzeczy — mówi Marcin. Zanurza zaczerwienione stopy w ten pachnący róż, chwyta rękami miękką tkaninę i przyciska ją do twarzy. Teresa stoi nad nim i obserwuje jego na pół smutne, na pół szczęśliwe oczy. Przegląda się w nich jak w lustrze. Potem podchodzi do czerwonej szafy, stojącej niedaleko łóżka. Teraz Marcin obserwuje ją. Na szerokiej poduszce jarzą się tylko jego oczy, jest drobny, jakby zagubiony w tym łóżku. Tak samo wyglądał na tle wrzosów, gdy położył się wśród nich na plecach jesie-nią. I tamten zapach, jak ten, skłaniał go do snu. Być może, jednakowo zapada się w sen wśród dywanu z wrzosów i wśród tego pachnącego różu. Z tyłu, za jego głową, jest okno. Światło już przyćmione, ale wszystko można rozpoznać, powiększyły się tylko znacznie kontury rzeczy. Teresa zdejmuje błękitną bluzkę. Jej piersi opasuje stanik z takiego samego błękitnego materiału. Kiedy wyciąga przed siebie ręce, wydaje się, że próbuje ulecieć, tak jakby była łabędziem. Jest taka baśń o dziewicach-łabę-dziach, które zostawiają swoje pióra na brzegu i wchodzą nagie do jeziora, a potem ktoś próbuje im te pióra z brzegu ukraść. Teresa układa bluzkę na poręczy rzeźbionego w drewnie krzesła. Rękawy bluzki opadają niemalże do podłogi. Kiedy się pochyla, opadają jej włosy i przypomina wierzbę z jej strojną koroną, niespotykaną czarną wierzbę. Chwilami wygląda to jak grzywa końska podczas wielkiej ciszy. Oczy Marcina świecą się. Ma teraz przed sobą plecy Teresy, gładkie i pachnące. Wujenka zdejmuje stanik. Marcin patrzy na jej ciężkie piersi. Teresa zdejmuje spódnicę i układa ją obok bluzki, wygląda to tak, jakby sama przerzuciła się przez krzesło. Szuka czegoś w szafie. Koszula. Ma jeszcze na sobie jedwabne majtki, zupełnie zresztą przezroczyste. Bierze w jedną rękę koszulę, a w drugą grzebień i idzie do łazienki. Marcinowi opadają powieki. Przychodzi zmęczenie. Jeden z jego policzków jest bardziej zaczerwieniony niż drugi. Podkłada dłonie pod głowę. Spisz? — woła Teresa z łazienki dźwięcznym głosem, który z łatwością przebija się przez szum wody. Jeszcze nie — odpowiada Marcin tak, jakby siedział gdzieś na dole w piwnicy. Nagle Marcin zrywa się, szarpie rękami kołdrę, rozgląda się. Wreszcie chwilę siedzi, widać uświadamia sobie, gdzie jest, i znów się kładzie. Teresa wychodzi rozgrzana, naga z kąpieli i Marcin odprowadza ją wzrokiem. Jej nogi są pięknym dziełem natury. Wkłada koszulę. Czesze się. Zmrok jest coraz gęstszy. Wreszcie Marcin czuje gorący oddech tuż przy skroni. Odwraca twarz. Wujenka obejmuje jego głowę i dotyka ustami czoła. Przez ciało Marcina przebiega dreszcz. Chłopiec tuli się do jej szyi. Dotyka ustami jej ciała, tego samego, które przed chwilą widział przy szafie. Jest mi tu dobrze, wujenko — mówi. — Nie wiedziałem, że jest takie miejsce na świecie. .Słowa Marcina są zduszone, jakby wycho- dziły spod kołdry, jego głowa bowiem tkwi, niby snop świeżo ścietej słomy, w ramionach Teresy. Ty płaczesz — mówi nagle Marcin. — Czuję, jak łza z twoich oczu spada mi na policzek. Nie rozumiem, jak możesz płakać w takim pięknym mieszkaniu. Gdybym to przeniósł na pustkowie, to byłbym tam królem. W dodatku u nas starsi mało płaczą, chyba że ktoś umrze, a dzieci płaczą, gdy się pobiją lub skaleczą. Widzisz, Marcinie — mówi Teresa — nigdy nie miałam dzieci, a tak pragnęłam je mieć. Dlatego płaczę. Nie rozumiem, dlaczego nie możesz mieć dzieci — twoje ciało jest jak posąg. Nie rozumiem. Ale teraz wiem, dlaczego płaczesz. Nie płacz, wujenko. Głos Marcina cichnie, tak jak wiatr, gdy mija burza. Teresa zostawia go śpiącego, opuszcza swój pokój. Kładzie się na kanapie w rogu trzeciego pokoju, tuż niedaleko klatki z ptakiem. Zmrok gęstnieje. Już nie można rozpoznać konturów przedmiotów ani w pokoju Marcina, ani w pokoju Teresy. Mija noc. Mija czas. Przyszedł sen do oczu Teresy. Przewraca się ona na bok. Oddycha cicho półprzymknię 'ymi ustami. Jeden policzek, wtulony głęboko w poduszkę, ma śmieszne różowe obramowanie. Ręce leżą na kołdrze podobne do wiśniowych białych gałęzi. Sen. Dobry sen. Przygląda mu się księżyc przez okno. Nagle słychać kroki na schodach. Są coraz bliżej, wreszcie na drzwi wali się jakby skała i do wnętrza wpada pijany Stefan. Leży przez chwilę na podłodze i mruczy: Jest tu kto? Moja piękna żoneczka śni. Wiem. Wiem. Ja wszystko wiem. Potem mruczenie głośniejsze, niżby dziesięć kotów przyszło mruczeć. Marcin siedzi na łóżku i słucha. Dobrze się składa, że się tak mało spotykamy — no to jednego. — Słychać bulgotanie. Stefan pije z odkręconej butelki. — Czemu jestem taki słaby — mruczy. — Ale to jest mój dom. Co, pan się nie zgadza?! — ryczy. — Zaraz będzie pan miał ze mną do czynienia. Broń się! — Słychać trzask łamanej szafy i gdzieś z wnętrza zduszony krzyk. — Widzisz, mówiłem od razu, że będzie żle z tobą, radzę ci na drugi raz uważać. A teraz postaw jednego. — Słychać znów bulgotanie. W progu pokoju Marcina zjawia się Teresa. Podchodzi do łóżka. Biała jej koszula sięga do ziemi. Wygląda jak utkana z księżycowych promieni. Chodź — mówi do Marcina — Stefan przyszedł pijany i siedzi teraz z głową w szafie, pomożesz mi go wyciągnąć. Marcin odrzuca kołdrę, staje obok Teresy, jest nieco niższy od niej. To jest granda — wrzeszczy Stefan — ktoś mnie tu trzyma. Puść mnie, psiakrew, bo się rozzłoszczę. Teresa łapie za jedną nogę, a Marcin za drugą i ciągną, ile mają tylko w sobie sił. Słychać trzask rwącego się ubrania. Kto mnie, do jasnej cholery, ciągnie do tyłu? — słychać z szafy. Jeszcze trochę — mówi Teresa — on się tylko zahaczył. Ciągną znowu. Tym razem ubranie rozdziera się całe. Jadę w odwrotnym kierunku — mruczy Stefan. — Ciekawe, który kierunek jest właściwy. Wreszcie ramiona i głowa Stefana ciężko opadają na podłogę i mimo dywanu słychać huk. Nie mam sił — mruczy Stefan. — Nie mam sił. Co z nim zrobimy? — pyta po cichu Marcin Teresę. Wciągniemy go na jego łóżko — mówi Teresa. — On jest ciężki — dodaje. Bierze go za ręce, a Marcin za nogi. Świat nie ma żadnej stabilności — mruczy Stefan — nigdy nie wiesz, co się z tobą zdarzy. Ale ja wiem, jadę Mleczną Drogą na siwym koniu. Dobry mój koniś, dobry, grzywę ma białą jak śmietana, kopyta podkute księżycem, a w ślepiach świeci mu się wieczność. Lubię, jak tak pędzisz po nocy, mój konisiu. Wiesz, zawieź mnie do Teresy. Ona ma żal do mnie, że nie jestem prawdziwym mężczyzną. Zawieź mnie, mój koniu, do Teresy, może ty ją zapłodnisz, jesteś przecież jak rwący potok górski, jesteś jak fontanna z wysokiego ogrodu. — Stefan zaczyna śpiewać najpierw tralalala, a potem o górskim potoku. Są już przy łóżku Stefana. Teraz trzeba go wciągnąć na łóżko — mówi Teresa — ale to bidzie bardzo trudne. Zaczynają od głowy. Marcin trzyma tę głowę w obu rękach, tak jakby to było jagnię. Patrzą na siebie obaj, a Stefan mówi: Cześć, kolego, dawnośmy się nie widzieli, jak tam żona? a dzieci? rosną? wcale się ostatnio nie pokazujesz. W zeszłą niedzielę chcieliśmy do ciebie jechać. Miałeś awansować na generała, czy to prawda? Marcin stara się uchylić twarz, bo Stefan przy okazji pluje białą śliną. Dużo tej śliny nagromadziło mu się w kącikach ust. Przypomina resztki śniegu przeświecające na wiosnę gdzieś między bruzdami. Marcin wtacza głowę Stefana na poduszkę, ale ona stacza się z powrotem. Marcin łapie ją w locie akurat w połowie drogi między łóżkiem a podłogą. Teresa jest z drugiej strony i usiłuje wciągnąć ramię. Daremnie. Nie poradzimy — mówi. Stefan zaczyna śpiewać o złotej kaczce, o mądrym baranie. Marcin nie wie, co z tą głową zrobić. Teraz w dodatku śpiewa. Położymy go na dywanie — mówi Teresa — przyniosę tylko kołdrę. Ściągają ze Stefana marynarkę, buty. Marynarka jest ciężka, bo w jednej kieszeni jest butelka wódki. Kładą się spać. Teresa gasi światło. Stefan śpiewa. Kończy jedną piosenkę, a zaczyna drugą. Marcin słucha tego śpiewu. Stefan chrypnie. Chwila milczenia. O ja nieszczęśliwy! — zaczyna znów Stefan. — Nikt nie wie, jaki jestem biedny, nie 5. Okrucieństwo... 65 mam nikogo, ani przyjaciół, ani dzieci. Idę się powiesić. Po co mam żyć? Przecież ze mnie pozostał jedynie wrak. Gdzie jest moja młodość, gdzie są marzenia? Już nigdy nie będę wielkim odkrywcą. O ja biedny, nieszczęśliwy! Oni są dla mnie dobrzy. Ale co to za dobroć? Powierzchowna. Głębsze uczucia dla mnie przepadły. Idę się powiesić, nie żałuję wcale tego świata. Słychać szamotanie się, a potem płacz. To Stefan płacze — szepcze do siebie Marcin. Wreszcie zmęczony tym wszystkim Stefan zasypia. Księżyc mija drugie okno. Opadają powieki Marcina. Teresa przewraca się na drugi bok. Kładzie ręce na kołdrze, wyznaczają tam białe, delikatne linie. Nadchodzi ranek. Wydaje się, jakby złota przędza została wpleciona w to mieszkanie srebrnymi palcami wróżki. Marcin już nie śpi. Leży wpatrzony w te promienie, które w rozproszeniu przypominają złotą rosę. Na jego twarzy maluje się głęboki spokój i jednocześnie wzruszenie. W jego rysach jest też trochę tej złotej przędzy, zwłaszcza naokoło ust. Chwilami wydaje się, że jest to nieco lżejszy odcień czerwieni, bowiem usta Marcina są zdrowe, podobne do dojrzałych wiśni. Ręka jego leży swobodnie na rozległej różowej kołdrze, podobna do białego gołębia w błękitnym horyzoncie. Teresa ukazuje się w drzwiach. Uśmiechają się do siebie. Jest piękną kobietą. Rozpuszczone ciemne włosy zakrywają całe jej plecy. Wielkie, ze snu zbudzone oczy są jak tęcza. Podchodzi do szafy i zdejmuje koszulę. Cały poranek otacza ją wokół swoją czystością. Jest jak pszczoła złota, co z rana wyszła z ula i stoi, i przygląda się porankowi'. Czy Stefan jeszcze śpi? — pyta Marcin. Leży na łóżku — odpowiada Teresa. — Jest odwrócony plecami do mojego pokoju, tak że nie wiem, czy śpi, — Wkłada spódnicę. Marcin wstaje. Przeciąga się. Nie wiedziałem, że tak można żyć — mówi. Teresa uśmiecha się do niego. Wokół jej ciężkich piersi unosi się niewidzialna przędza złotego poranka. Kupię ci ubranie — mówi Teresa — zaczekaj chwilę w piżamie. Drzwi zamykają się za nią. Marcin chodzi po dywanie boso i co stąpi w ten miękki puch, to noga ginie jak w jeziorze. Ale nie w jeziorze wygładzonym wieczorem, a we wzburzonym, z białą pianą unoszącą się na powierzchni. Siada na środku i zanurza weń ręce. Nie widzi ich. Wreszcie dotyka dywanu policzkiem. Trzyma w objęciach ten świat z puchu, usiłując go w ten sposób poznać do głębi. Kiedy tak leży na środku dywanu, wchodzi Stefan. Jest silnym, wysokim, o jasnych włosach mężczyzną. Kim jesteś? — pyta go Stefan. Nie widzi dobrze Marcina, jedynie połowę jego twarzy. Marcin siada na dywanie i wtedy oczy Stefana robią się okrągłe, usta drżą w uśmiechu. Marcin — mówi. — Dlaczego tu jesteś? Przyjechałem wczoraj z ojcem — mówi Marcin — i będę u was mieszkał. Chcę być nauczycielem. Stefan nie może się nadziwić, chodzi wokół Marcina i powtarza: A więc chcesz być nauczycielem. Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? Ja nigdy nie chciałem być nauczycielem. Jestem dentystą i lubię swoją robotę. Pokażę ci moją pracownię, kupiłem nowe maszyny. Ale czemu leżysz na dywanie zamiast w łóżku? Wujenka poszła kupić mi ubranie i czekam na nią — odpowiada Marcin. Chodź — mówi Stefan — zrobimy sobie śniadanie. Wchodzą do kuchni, Stefan pierwszy, a za nim drobnymi kroczkami Marcin. Zza pleców Stefana wyłania się przed oczami Marcina zaczarowany świat kolorowych szafek, ręczników, szkieł, półeczek, a każdy kolor jest nasycony porannym słońcem. Wygląda to wszystko jak skarby sezamowe. Dlaczego się tak przyglądasz? — pyta Stefan. — Podobają ci się te kolorowe półki? Tak — mówi Marcin i na tym poprzestaje. Pomóż mi zanieść na stół to wszystko, co tu jest w kredensie. Marcin bierze z kredensu różności i stawia bezładnie na środku stołu. Czy to wszystko będziemy jeść? — pyta. Stefan śmieje się, pokazując mocne, białe zęby. Tak — odpowiada — będziemy to wszystko jeść. Nie masz ochoty jeść? Marcin siedzi na toczonym krześle, a przed nim stoi niebieski szklany kielich z sokiem, w którym mieszkają okruchy słońca. W ręku trzyma Marcin duży kawał szarego chleba z miodem. Podnosi go do ust i zatapia w nim dwa rzędy zębów. Jesteście bardzo bogaci — mówi. Stefan patrzy na niego i dostrzec można w jego oczach spokój, który mieszka w całym domu. Marcin drugi raz wtapia zęby w chleb, tak okrągły i szeroki, że ledwie może go utrzymać jedną ręką. Potem bierze kielich z sokiem i pije. Wchodzi Teresa. Muska włosy i czoło Stefana ustami, a Marcin przygląda się temu. Jego ręka z łyżeczką pełną miodu zawisa naraz w powietrzu, a oczy nieruchomieją. Rysy, przed chwilą tak pogodne, ściągają się. W oczach miga przez moment błysk przerażenia. Obserwuje uśmiech Stefana, potem Teresy — oba go mrożą. Nie dopija soku, odsuwa go od siebie. Przestaje jeść. Kupiłam tobie ubranie — mówi Teresa — chodź, ubierz je. Marcin nie potrafi zainteresować się ani cieszyć tym ubraniem. Wciąga na siebie jasne spodnie w zielone prążki i wciąż patrzy na Teresę. Zauważyłeś coś? — pyta Teresa. Marcin milczy. Nienawidzę go — mówi ona — i on mnie też. To jest przeklęty dom. Dlaczego tedy jesteście razem? Nie rozu- miem, żeby można się całować i nienawidzić jednocześnie. On mnie krępuje. Chciałabym świat obejmować tymi oto rękami, chciałabym się bawić, cieszyć się z życia. Przecież nikt ci tego nie broni. To prawda. Ale wciqż muszę wracać do niego, bo kto go wyciągnie z szafy, kto go przyjdzie pocałować? A on może też chciałby się od ciebie uwolnić, a trzyma go tu poczucie obowiązku? Nie. Jego głównie trzymają te graty, bo on je kupił. Marcin przechadza się przed lustrem. Patrzy na siebie wzrokiem, który zdaje się mówić: ja to czy też nie ja? Jest pięknym, wyrośniętym chłopcem, z meszkiem pod nosem, a nowe ubranie dodaje mu uroku. Wchodzi do kuchni, gdzie Stefan kończy śniadanie. Podobasz mi się — mówi Stefan — nie ma w tobie śladu pustkowia. Pójdziesz z Teresą do szkoły i ona zapozna cię z nauczycielami. A po pewnym czasie, gdy się przyzwyczaisz do miasta, dam ci swój samochód, sobie zaś kupię no-' wy. Marcin stoi osłupiały. Dla mnie samochód? — mówi i ogląda się na Teresę. Stefan klepie go w ramię mówiąc: To nie jest pustkowie, tu jest zupełnie inne życie. Stefan jedzie do pracy, a Marcin z Teresą idą do szkoły, która mieści się niedaleko. Mar- cin spuszcza wzrok przed ludźmi, a jeżeli ktoś nań prosto idzie, ustępuje z drogi. Teresa ma podkute blaszkami obcasy i hałasuje tak, jak mały podkuiy kucyk. Nie czuję się tu dobrze — mówi Marcin. — Za duży tu ruch, za wiele ludzi. U nas na odpuście jest tylu, ilu tu na jednej ulicy. Nie lubię tego miasta. Po co ludzie tak biegną? Ja w Dolinie Łez mogłem sobie cały dzień siedzieć i rozmyślać, a tu czy trzeba tak biec? Nie lubię, kiedy ludzie tak jeden przez drugiego biegną. I po co? Skąd. jesteś? — pyta Marcina nauczycielka. Ma dziwny uśmiech na twarzy, jakby przyklejony. Marcin patrzy na ten uśmiech i mówi: Jestem z pustkowia. Uśmiech znika. Potem znów się pojawia. Marcin nie może od niego oderwać oczu. Nauczycielka ma grubsze nogi aniżeli Teresa i palce ma powalane kredą. Poza tym ma wysadzoną grdykę, która jeździ w górę i w dół, w górę i w dół, jak na ślizgawce. Ty, pustkowianin — mówi do niego w ławce czarny, lokowaty młodzieniec — masz pieniądze? Nie mam — mówi Marcin. — Ale poproszę wujenkę, ona mi da. Teresa sama podchodzi do Marcina i wciska mu do ręki papierowe pieniądze. Kędzierzawy chłopak klepie go po plecach i mówi: Fajny jesteś, pustkowianin, podobasz mi się. Zobacz, co tu się robi z damą. Naciąga gumę z ostrym, żelaznym kolcem na końcu i celuje nauczycielce w tyłek. Nauczy- cielka dostaje kolcem akurat przy podawaniu Teresie ręki i z miejsca, szarzejąc na twarzy, chwyta się wolną ręką za bolące miejsce. Kędzierzawy chłopak śmieje się do Marcina, a jego oczy wyglądają jak wrota zielonkawego raju. Klepie Marcina w nogę mówiąc: Widzisz, tak się robi z damą. Dziwne — mówi Marcin — u nas na pustkowiu nauczyciel to jest osoba święta i najmądrzejsza, a u was dostaje w tyłek ostrym żelazem. Podczas gdy Teresa zamyka drzwi, nauczycielka wyciąga ostry kolec, zaciskając zęby i starając się odwrócić od uczniów skrzywioną twarz. Po zakończonej nauce Marcina obstępują koledzy i jeden uderza go lekko w podbródek, a drugi kopie go w kolano. Mocny jesteś, pustkowianin? Mcże pokażesz, ile masz sił? Pustkowianin to swój chłop — mówi kędzierzawy drągal. — On ma pieniądze. To przesądza sprawę. Miny stają się mniej wrogie. Skoro ma pieniądze... — mówi gruba wy chłopak. Kędzierzawy wyciąga rękę. Co? — mówi Marcin. Pieniądze! Rozgląda się po twarzach, ręce mu drżą. Daje pieniądze w dłoń kędzierzawemu. Wrok jego jest coraz bardziej czujny. Każdy krzyk powoduje, że drży. Idzie oprzeć się o ścianę szkoły. Cegła jest pokryta pleśnią i na jego nowym ubraniu pozostaje zielona plama. Chłopcy otaczają go znów. Twarz Marcina robi się szara. Czego odr mnie chcecie? — mówi, a głos mu drży. Nie ma wyjścia, jest w ciasnym, zamkniętym kręgu. Zaciska pięści. Nie bój się — mówi najbliższy. — Jak na pustkowiu srają, za stodołą, nieprawdaż? Powiedz: za stodołą? Marcin zaczyna płakać. Zostawić go — rozkazuje Kędzierzawy. Bierze Marcina za ramię i mówi: — Chodź, poznasz życie. Ruszają, a za nimi jeszcze dwaj tacy sami wysocy jak kędzierzawy. Schodzą do ciemnej piwnicy. Zapalają świeczkę. W rogu jest barłóg. Kędzierzawy wyciąga spod barłogu butelkę. Odkręca ją i podaje Marcinowi. Marcin waha się. Pij —- grzmi mu do ucha jeden z młodych ludzi. Marcin przechyla butelkę raz, drugi i skręca się, upada twarzą na barłóg i dyszy, wciska się głębiej w brudne szmaty, wzbijając tumany kurzu. Zawołaj tu Wandę — mówi kędzierzawy do tego drugiego. Marcin opiera się plecami o brudną ścianę piwnicy i wtedy do środka wchodzi Wanda. Ma długie włosy, ale krótką spódnicę. Pije z butelki. Podaje Marcinowi. Poznajmy się — mówi. On jest wystraszony — tłumaczy kędzierzawy. Pij, czemu nie pijesz? Marcin pije i trzyma się za brzuch. Jego nogi dotykają kolan Wandy. Chodź, stary — mówi kędzierzawy — ona cię nauczy życia. Wanda ściąga spódnicę i Marcin ma jej ciało tuż przed oczami. Ciągle siedzi. Wanda podchodzi, zdejmuje z niego spodnie i koszulę i przywiera doń. Jesteś świeży jak noworodek, pustkowianin — mówi Wanda. — Lubię cię takiego. Gładzi go dłońmi po brzuchu, szuka czegoś między nogami a brzuchem. Znajduje. Przywiera do tego całą sobą, ale w tym momencie Marcin gryzie jej usta. Kędzierzawy wali go w łeb. Gryź barłóg — mówi — jak ci dobrze, a jej usta zostaw dla nas, słyszysz?! Głowa Marcina przewieszona jest przez ramię Wandy. Zaglądają mu do oczu. Zaszły mgłą — mówi ten, który przyprowadził Wandę. Marcin otwiera oczy. Gdzie jestem? — pyta. W domu — mówi Teresa. — Zemdlałeś w szkole i przywieźli cię dwaj twoi koledzy. Wypocznij. Z pustkowia do miasta jest daleka droga i trudno ją przebyć w kilku dniach. Nie pójdę więcej do szkoły. Nie będziesz więc nauczycielem? — pyta Teresa. Na jej twarzy widać zdziwienie. Jutro jadę do domu — mówi Marcin — szkoda, że wyrzuciłaś moją kapotę. Jest w koszu na śmieci — mówi Teresa. Marcin zagląda do kosza, patrzy na Teresę, zakrywa wieko. Wrócę do domu — mówi — a teraz idę spać. Wszystko tu jest inne aniżeli u nas na pustkowiu. Jesteś — mówi Marcin — czekałem na ciebie. Czytam dziwną książkę. Bohaterka nie może pogodzić się z tym, że czas tak szybko mija, zaciera ślady przeżyć, i rzuca się w niezwykle dramatyczne historie. W końcu zawiedziona truje się gazem. Przykuwa moją uwagę jej głęboki smutek, ona się już chyba z tym urodziła. Teresa zbliża się do wybijanej pluszem kanapy, na której siedzi Marcin, i staje obok niego. Zdejmuje jedwabne rękawiczki, rozpina letni płaszcz. Ma czerwoną, biało pikowaną suknię, z dekoltem oblamowanym białą obwódką. Dotyka ręką brzegu kanapy. W jej oczach mieszka ciepło, patrzy na Marcina i uśmiecha się. Ja też się spieszyłam do ciebie — mówi — ale jest wielki ruch i stałam pod czerwonymi światłami dość długo. Jedna z rękawiczek spada na podłogę. Marcin schyla się i podnosi. Trzyma ją w ręku, tak jak się trzyma upolowanego ptaka. Jego dłoń jest dość szeroka i poprzecinana żyłami, a ptak mógłby być białym gołębiem. Na twarz Mar- cina wschodzi czerwona łuna, może od sukni Teresy, a może od wewnętrznego ognia. Jej brzuch jest tak blisko. Płaszcz Teresy jest jasny w zielonkawe paski, długi, skrojony do figury. Sylwetka jej ma w sobie wiele wdzięku. Zrobię nam kawy — mówi Teresa. Zdejmuje z półki złocony dzbanek z zakręconym jak łabędzia szyja uchem. Obchwytuje to ucho i szyję dzbanka obu rękami, co wygląda, jakby nań spadł śnieg, który na wiosnę stopnieje. Podchodzi do kolorowego obrusa i pochylona ma w sobie wdzięk porannej zorzy, która się niedawno zbudziła. Jest cicho. Marcin odkłada książkę i wstaje. Jest wysoki, o blond włosach i pociągłej twarzy. W jego rysach mieszka dyskretna pewność siebie i jakaś wewnętrzna szlachetność. Patrzy na dzbanek z kawą, potem na ręce Teresy. Ma na sobie koszulę w wielką, kolorową kratę i spodnie z czarnego, miękkiego materiału. Wielki pas zapięty srebrną klamrą. Z małych piaskowych filiżanek unosi się para, kręci się w kółko, a czasem idzie prosto do góry. Teresa podnosi filiżankę do ust i dotyka czerwonymi jak wiśnie wargami tego piaskowego brzegu. Jej odsłonięte ramiona poruszają się jak wrzos pod dotykiem letniego wiatru. Opiera się plecami o rzeźbioną poręcz krzesła i w tym miejscu pikowana biało suknia lekko się marszczy, tak jak czasem woda na jeziorze wieczorem. Ręka Marcina jest cięższa niż filiżanka, więc dla niego jest większym wysiłkiem podnieść tę dłoń aniżeli filiżankę. Ich oczy się spotykają. Teresa uśmiecha się, jej brwi przy tym drżą. Twarz Marcina roz-pogadza się, tak jakby zobaczył świat złożony z samego piękna. Grałaś dzisiaj świętą Magdalenę? — pyta Marcin. — Bardzo chciałem wiedzieć, jak ci poszło. Nie mogłehi jednak być w teatrze, bo miałem jeszcze mleko do rozwiezienia w śródmieściu. Zaprosiła mnie też do siebie tamta kobieta, wiesz, wspomniałem ci kiedyś o niej, ma na imię Helena i jest smutna. Dziś, gdy zapukałem do niej, otworzyła drzwi na całą szerokość i zaprosiła mnie do środka. Lubi chodzić w szlafroku z chińskiego jedwabiu i z białą koronką naokoło. Jest bardzo bogata i tak samo samotna. Opowiadała mi dziś o swoim kocie, o jego zwyczajach. Podała mi go na kolana, zwróciłem przy tym uwagę na jej wychudłe dłonie. Częstowała mnie potem czekoladą, piliśmy tę czekoladę tak jak my teraz kawę. Po twarzy Marcina błądzi uśmiech, raz jest na dnie oczu, a drugi raz przy ustach. Łokcie jego opierają się o stół i wydaje się przez to jeszcze bardziej barczysty. Wiesz, Marcinie — mówi Teresa — okazuje się, że ja bardzo lubię i umiem grać rolę prostytutki. Kiedy ludzie klaszczą, to zastanawiam się komu, mnie, czyli tej prawdziwej Teresie, która gra rolę prostytutki, czy też li tylko mojemu wcieleniu scenicznemu. Myślę — mówi Marcin — że podział na role jest sztuczny, a ludzie klaszczą sobie. Chyba masz rację — mówi Teresa — co wcale nie znaczy, że nie lubię grać rozmaitych ról. To nic, że się zmieniają. Każdy gra jakąś rolę w każdej chwili, chodzi tylko o to, aby nie były one fałszywe. Jako święta Magdalena miałam uduchowiony wyraz twarzy i żarliwie się modliłam, nie wiem dlaczego, ale naprawdę głęboko żarliwie. Na twarz Teresy wypływa rumieniec, jakby nagle weszła w dojrzały sad wiśniowy. A gdzie zostawiłaś swoje łachmany z czasu, gdy byłaś ladacznicą? — pyta Marcin i nikły uśmiech ozdabia jego usta. Leżały na scenie — mówi Teresa. I dodaje w zamyśleniu: — Postrzępiona i brudna suknia okrywała to samo ciało co potem szara pokutnicza szata świętej. To są znaki, którymi cię piętnuje lub wynosi świat. To są jego nauki — mówi Marcin. — To ta sama publiczność przyniosła ci obie te suknie i kazała je włożyć. Tyś zrobiła tylko to, czego domagała się publiczność, bo jesteś aktorką. To prawda — odpowiada Teresa — rozumiem to teraz. Powiedziałeś to tak pięknie i mądrze, że chcę cię za to pocałować. Zbliża się do rzeźbionego krzesła z Marcinem, a wydaje się, że jej suknia poruszana jest echem mieszkającym wśród brzóz, a nogi powiewem gorącej pustyni. Marcin wstaje, wyrasta przed nią niby nowy horyzont. Obejmuje ją, jej twarz ginie na jego piersi. Teresa oplata jego szyję ramionami i przyciąga jego rozpalone usta do swoich ust. Jej ramiona drżą, jej palce wczepiają się w silny kark Marcina. Jeżeli można mówić o pięknie w ogóle, to mieszka ono na pewno w nich. Marcin trzyma jedną rękę na jej sukni, pod którą jest jej ciało, drugą ręką dotyka jej włosów. Zanurza w nich palce. Zbliża całe ciało do jej ciała. Teresa kurczowo ściska jego szyję. Sięga do jasnych włosów. Przywiera ustami silniej do jego ust. Marcin rozpina jej suknię. Suknia, rozchylona na dwie strony, przypomina skrzydła ptaka. Marcin zsuwa ją. Teresa pozostaje w majtkach. Marcin obejmuje ją. Ona zdejmuje mu koszulę. Chwilę patrzy na jego twarz, potem na ramiona. Odpina srebrną klamrę jego pasa i Marcin pozostaje w kolorowych krótkich spodenkach. Teresa wkłada palce między miękki materiał spodenek a ciało Marcina. Marcin bawi się jej włosami. Są rozpuszczone po całych ramionach, opadają niemal do pasa. Część z nich zakrywa piersi. Marcin odsłania piersi i przywiera do nich'. Jego twarz zamiera, usta wydają się bvć gotowe do wybuchu. Teresa zdejmuje mu te kolorowe spodenki, potem zsuwa koronkowe majtki. Upada na miękki dywan, podobna do ściętej brzozy, tylko włosy pozostają naokoło niej jak cień księżyca albo jak echo leśne. Ciało jej jest białe, jedynie na brzuchu i na udach nieco zaróżowione. Jej ramiona są rozrzucone, a oczy otwarte, odbija się w nich Marcin. Przynomina gorący posąg, który czeka, aż go wyniosą na ołtarz. Chodź, Marcinie — szepcze Teresa. — Chodź. Marcin klęka, jakby u wejścia do wnętrza świątyni. Twarz ma zmieszaną. T.y jesteś moją krewną — mówi — nie mogę. Nie jestem twoją krewną — odpowiada Teresa — potem ci wszystko powiem. Chodź! Ramiona Marcina są silne jak głazy i można się obawiać, że skruszy on piersi Teresy. Zbliża się do niej. W oczach Teresy zjawia się płomień, robią się jak lustra odbijające słońce. Ciało Marcina jest sprężone. Drży. Wydaje się, że za chwilę spłonie i zostanie sam popiół. Jest blisko. Piersi Teresy płaszczą się pod jego ciężarem. Gorący jej oddech jest coraz szybszy. Brzuch spręża się. Ciało Marcina spada na jej nogi. Są rozrzucone, napięte. Wreszcie rozlega się krzyk. Teresa skręca się, Marcin rzęzi. ,,Dobrze — mówi Teresa. — Dobrze mi”. Na jej szyi widać bijące tętno. Ciało Teresy rozpręża się. Marcin przywiera do niej niby ciężka kłoda wyrzeźbiona z ciemnego drzewa dębowego, o liniach nacechowanych doskonałością, jeżeli taka w ogóle istnieje. Z ust i z oczu Teresy można wnosić, że gdzieś daleko za tą twarzą mieszka rozkosz. Głowa Marcina leży na ramieniu Teresy. Jedna jego ręka wczepiona jest w dywan, a druga ściska jej dłoń. Jesteś we mnie — mówi Teresa. — Jesteś. Wyciąga rękę w kierunku swojego brzucha. Dotyka go, potem obejmuje to ciało, które jest w niej. Marcin podnosi głowę. Patrzy na nią. Na ustach Teresy jest uśmiech, widać dwa rzędy zębów i daleko koniuszek języka. Bądź tak na mnie — mówi Teresa. — Czy znasz dobrze język ciał? — pyta. Nie — odpowiada Marcin — myślę, że nie znam dobrze tego języka. Kobiety dają mi zawsze czegoś za mało. Czuję się potem źle. Raz jestem upokorzony, drugi raz mam poczucie winy, nie wiem, skąd się to bierze. Nie doznałem nigdy pełni. Może zresztą to wynika z czego innego. — Marcin kładzie się na boku, bawi się włosami Teresy. — Może to wynika z zagubienia się ludzi w świecie, z tego, że jesteśmy wobec siebie obcy, nie ufamy sobie, nie rozumiemy się i dlatego trudno nam o pełne zespolenie. A jak się czujesz ze mną? — pyta miękko Teresa. Z tobą czuję się inaczej, jesteś jakby obecna w każdym moim mięśniu. Twoje ręce palą moje ciało, tego nigdy nie było. Myślę, że ciała mają bardzo skomplikowany język, ale my go dobrze nie znamy. Gdybyś miał, Marcinie, dwieście albo trzysta kobiet, czy nauczyłbyś się tego języka szybciej? Myślę, że nie. To nie jest sprawa ilości kobiet, to jest sprawa jakości uczuć. Kiedy wychodzę od kobiety, z którą nie zaznałem pełni, czuję się zniszczony, zdruzgotany. Jeżeli wiązałem z nią nadzieję, to spotkanie z jej prymitywnie reagującym ciałem zburzyło tę nadzieję i uczyniło mnie na moment takim samym prymitywem. Boję się więc takich spotkań bardzo i wolałbym przeciąć sobie żyły, aniżeli stracić coś pięknego w sercu, coś, co może być jedynie dziełem dwojga lub kilkorga ludzi si 6. Okrucieństwo... zdolnych osiągnąć ową zgodność i wspólnotę wewnętrznycn drgań dusz. Musisz więc być, Marcinie, niezwykle czujny, a jednocześnie zawierzyć bezgraniczme swojej intuicji. Przecież spotykasz się z rozmaitymi ludźmi, i na ogół prymitywnymi, bo owa wewnętrzna harmonia wymaga pracy i zarazem wrodzonego poczucia piękna, czyli wrażliwości, a połączenie jednego i drugiego jest prawdziwą rzadkością, i chyba we wszystkich czasach, nie tylko w naszych. Przy czym niezwykle złudna jest młodość. Doświadczyłem tej złudy, na ogół przypisywałem jej więcej, niż była warta. Teresa podkłada sobie rękę pod głowę. Niemal pół tej ręki ginie we włosach. Marcin kładzie dłoń na jej brzuchu. Teresa patrzy na tę dłoń, na palce wgniatające skórę. Jak to jest u ciebie? — pyta Marcin. — Jak ty siebie widzisz? Widzę siebie w takim kształcie, jaki ty mi nadasz. Ty jesteś moim twórcą. Teraz ty, a pized tobą wielu innych. Myślę, że kobieta mniej się nad tym zastanawia, odchodzi od tego, z którym jest jej źle, a pozostaje przy tym, z którym jest jej dobrze, oto i wszystko. Pewnie powiesz, że me jest to takie proste, bo działają tu inne siły: ambicje, opinie znajomych, konwencje, kanony. Jest się w potrzasku, w siatce tych konwencji i kanonów, a zważywszy kobiece obciążenia, mamy mniejszy wybór. Ja jestem taka, jaka jestem, bo ukształtowali mnie ci, którzy przedtem ze mną byli, tak jak ty teraz. Kim więc jesteś, Tereso: ladacznicą czy świętą, grasz czy jesteś sobą? A kim chciałbyś, żebym była? Jestem kobietą i jako kobieta chcę być doskonała. Nie lubię cierpienia. Lubię piękno, lubię rozkosz, uważam, że mam do tego prawo i jeżeli zdobędę tyle tego, na ile mam sił, wtedy będę szczęśliwa. A szczęścia nie może mi nikt zabronić. Co to jest szczęście? — pyta Marcin w zamyśleniu. Myślę, że każdy ma swoje szczęście. A me sądzisz, że można się nim dzielić? — mówi Teresa. Sądzę, że można — odpowiada Marcin — należy jednak wystawić betonową zaporę ludzkiej słabości, zaporę z siły, która nada nam własny kształt. Wtedy bez obawy będzie można zamieszkać w swoim ogrodzie z kimś drugim. Obawiam się, Marcinie, że jesteś wielkim dzieckiem, to nie jest tak, jak mówisz. Jesteśmy dzień w dzień kaleczeni przez swoje środowisko i przez swoich najbliższych. Musimy więc albo cierpieć, albo szukać ideałów gdzie indziej. Człowiek może być jak cudowna bajka albo też jak dno piekła — to masz rację. Kim ty jesteś, Marcinie? Roznosicielem mleka w mieście, moim kochankiem, dawnym chłopcem z pustkowia? Kim jesteś? Kim ja jestem? Gram na scenie, gram tu przed tobą, a moje ciało doznaje albo dreszczy rozkoszy, albo przenikliwego zimna, gdy śpię sama. Czy siebie oszukujemy? Mówimy sobie przecież to, co myślimy, to, co czujemy. Nie oszukujemy więc siebie. Czy jako roznosiciel mleka znajdziesz takie samo szczęście jak ja, gdy gram na scenie? Myślę, że to nie jest możliwe — mówi Marcin. — Jako roznosiciel mleka mogę stracić siebie i stać się prawdziwym roznosicielem, a ty, grając, możesz stać się nałogową aktorką, jeżeli nie znajdziemy w życiu swoich ideałów. Teresa patrzy zamyślona w oczy Marcina. A więc ty wierzysz w ideały — mówi — przecież już dawno wiadomo, że to są sztuczności. Ja nie wierzę w ideały w ogóle — mówi Marcin. — Wierzę, że nadam mojemu życiu sens. Dla kogo? Dla mnie, dla innych. Jako roznosiciel mleka? Nie. Nie wiesz, że piszę opowiadania. Wysłałem pierwsze do redakcji, czekam na odpowiedź. Mam pocztę w torbie. Teresa wstaje. Jej piersi trochę się kołyszą, gdy odgarnia włosy z czoła. Podnosi Marcina. Ubierają się. Potem Teresa podaje mu szarą kopertę. Marcin rozrywa ją jednym szarpnięciem drżących rąk. Przebiega szybko oczami pismo, tak szybko, jakby był ptakiem latającym po horyzoncie tam i z powrotem. Jego usta drżą. Co piszą? Marcin jakby się dusił. Przez chwilę nie może wydobyć słowa. Zaciska szczęki, widać naprężoną szyję i żyły biegnące ku ramionom. Patrzy na twarz Teresy. Jego wzrok jest zimny i niedostępny. Posłuchaj, co piszą: „Niestety z przykrością informujemy Pana, że opowiadanie Pańskie nie ma nic wspólnego z literaturą. Jeżeli można Panu radzić, niech Pan spróbuje innego zawodu. Niestety, aby pisać lub być w ogóle artystą, trzeba mieć talent. A Pan go nie ma. Prosimy nam wybaczyć te obcesowe sformułowania, ale pomogą spojrzeć Panu na siebie krytycznie. Odsyłamy więc Panu rękopis. Z poważaniem — redakcja”. Marcin jakby zmalał. Ciska list na podłogę i wlecze się do swojego pokoju. Rzuca się na łóżko, wtulając głowę w poduszkę. Jego plecami wstrząsa łkanie. Teresa podnosi szarą kopertę i kładzie ją na biurku. Wchodzi Stefan. Jesteś czymś zmartwiona — mówi. — Wszyscy opowiadają o twojej wspaniałej roli. Czytałem też recenzje, piszą, że to jest twoja najlepsza rola. Myślałem, że będziesz roześmiana, szczęśliwa, przyniosłem szampana. Wyjmuje z długiej, czarnej torby butelkę i stawia ją na stole. Cieszę się, Stefanie, że pamiętałeś o mnie — mówi Teresa. — Jestem z siebie zadowolona. W tej chwili drzwi się otwierają i wchodzi Marcin. Stefan patrzy to na niego, to na Teresę. Nic nie mówi. Marcin siada do stołu. Oni oboje też. Nie mogę oszukiwać ciebie, Stefanie — odzywa się Marcin. — Teresa jest moją kochanką. Myślę, że nie będzie ci to odpowiadać. Wyprowadzam się więc od was. Po kolacji pakuję się i odchodzę. Nie rozumiem mówi Stefan — Teresa jest twoją wujenką. Nie, Stefanie mówi Teresa — ja jestem znajdą. O tym nie wie nikt poza ludźmi z pustkowia. Marcin patrzy przez chwilę w ciemne oczy Teresy, które wyglądają tak, jakby w nich padał lekki jesienny deszcz. Teraz cię rozumiem — mówi Marcin. — Teraz cię dobrze rozumiem. Marcin stoi na progu domu z zielonymi drzwiami i czerwonym, spiczastym dachem. W ręku trzyma dwie butelki mleka, a drugą ręką pociąga za szary sznur, który wywołuje wewnątrz ciche dźwięki dzwonka. Przypomi-nają one tłuczenie szklanek albo uderzanie w dno moździerza. Sznur zwisa prawie do ziemi, a na końcu ma ciężarek z zardzewiałego żelaza, tak że jest dobrze wyprężony. Jedna noga Marcina jest niedaleko tego ciężarka, tak że gdyby się rozhuśtał, mógłby uderzyć go w but. Drzwi mają pęknięcia, przez które sączy się zapach gotowanej kapusty ze słoniną. Weranda jest stara, niektóre przegniłe deski są aż sine i nie jest wykluczone, że pod ciężarem Marcina mogłyby pęknąć albo zostać wgniecione. Jest cicho, naokoło rosną brzozy, dopiero za nimi mieści się drugi dom, o bardzo podobnej budowie. Marcin ma na sobie długi, czerwony płaszcz, z rogowymi guzikami. Obok werandy stoi jego wóz, naładowany butelkami białego jak śnieg na wiosnę mleka. Słońce obchodzi je naokoło i nie może dostać się do środka przez więżące mleko szkło. Na powierzchni tego szkła słońce może sobie świecie do woli. Marcin patrzy na brzozy. Jego twarz nie ma w sobie nic ze smutku tej okolicy, czasem tylko w oczach zabłąka się jakiś złoty punkcik, ale może to być cień spadającego opodal liścia. Otwierają się drzwi. Skrzypią. W środku jest łańcuch, pozwalający jedynie na małe ich* odchylenie. Błyszczą okulary ze szlifowanego szkła w złotej oprawce. Słońce wpada w te okulary takim potokiem promieni, że nic nie widać poza fontanną odbijających się w rozmaite strony blasków. Marcin pochyla się do tych okularów i mówi: To ja, Heleno, przyniosłem tobie mleko. Teraz pod okularami zaświeciły się zęby. Dwa rzędy białych zęoów o sinych zakończeniach i o dziwnie postrzępionej linii zgryzu. Chodź, Marcinie, do środka — mówi stara kobieta i opuszcza łańcuch, który spada ze szczękiem i hukiem. Marcin odpycha drzwi, które prawie jęczą w zawiasach. Przyglądałem się liściom opadającym z waszych brzóz — mówi Marcin — i myśli moje krążyły wokół tych suchych pasażerów jesieni. Niektóre z nich zjeżdżają z dachu, zwłaszcza z tej wieżyczki, tak jak na sankach i daje im to większy rozpęd. Helena idzie przodem. Jest cała zgięta, na nogach ma futrzane domowe buty z różowymi pomponikami, które za każdym krokiem spadają na inną stronę. Długa, szara spódnica porusza się gwałtownie, jak sztandar na wietrze. U góry, na plecach, przecina szarą bluzkę biały kosmyk siwych włosów. Dobrze, że przyszedłeś, Marcinie — mówi Helena — akurat myślałam o tobie, muszę ci opowiedzieć mój dzisiejszy sen, uśmiejesz się z niego. Przy tych słowach Helena odwraca twarz i patrzy chwilę na Marcina, a jej pomarszczone usta wygładzają się. Marcin kładzie rękę na jej ramieniu, mówiąc: Bardzo jestem ciekawy twoich snów, Heleno, poza tym mam do ciebie interes. Helena ukradkiem patrzy na tę szeroką rękę przez swoje szklane okulary. Ręka znika. Idą korytarzem obwieszonym dziwnymi przedmiotami. Jakieś gliniane garnki, kapelusze z szerokimi rondami i wreszcie drewniana figury, stojące na czerwonych półkach. Marcin jest o głowę wyższy od Heleny, tak że ma te figury na wysokości oczu, natomiast Helena ma je ponad głową. Wchodzą do salonu, ze starymi, wytartymi, fotelami i okrągłym, dość zniszczonym stołem. Marcin podaje Helenie mleko. Ona przyciski! je do swoich starych piersi, tak jakby obej mowała dość niezdarnie niemowlę. Zaraz będę — mówi — przyniosę kawy, napijesz się ze mną, Marcinie. Marcin siada na jednym z foteli stojących w półkolu pod ścianą. Naprzeciw jego oczu wisi portret starego mężczyzny na koniu, z błyszczącą szablą przy boku. Mężczyzna patrzy wprost na Marcina. Jest w drewniany) n obramowaniu i jedzie w kierunku okna. Marcin przygląda mu się, zwłaszcza dłużej zatrzymuje jego uwagę nos tamtego, przypominający dziób orła. Wchodzi Helena z parującą kawą. Miałem dziwny sen — mówi. — Śniło mi się zachodzące słońce, podobne do rozpalonej kun, które zamiast zajść łagodnie, spadło za las jak kamień. Nagle patrzę tam, gdzie zwykle wschodzi, a ono jest już na horyzoncie i pędzi jak szalone, tak jakby je tam ktoś wyrzucał. Nie mogę nadążyć patrzyć za nim, pędzi coraz szybciej, chwilami trzęsę się ze strachu, a chwilami śmieję się, bo wygląda, jakby się ktoś tą piłką bawił. Helena drżącą ręką przysuwa sobie cukier-niczkę z kryształu i niesie w swoim kierunku srebrną łyżeczką cały stos drobnych białych ziarenek cukru. Srebrna łyżeczka, cukiernica i sucha, powleczona białą skórą ręka tworzą kompozycję zwaną martwą naturą. Wydaje się to wszystko tak kruche, że byle liść brzozy, gdyby spadł, wzniósłby tu wielki tuman kurzu. Między rzeźbioną w girlandy ciemną szafą a oknem pająk uprzędł pajęczynę tak gęstą, że mogłaby komuś służyć za spadochron. Swoje siwe włosy Helena zaplotła w warkocz i przerzuciła przez plecy. Sploty warkocza mają w sobie szlachetny wdzięk minionej młodości, minionego czasu, czegoś, co już nie wróci. Marcin podnosi do ust filiżankę z czarną kawą, w jego nozdrza i oczy uderza para. Kawa jest gorąca. Filiżanka piaskowa. Wie«z, Heleno — mówi — jestem bez dachu nad głową, chciałbym u ciebie zamieszkać, wiem, że masz wiele pokoi. Będziesz mi mogła codziennie rano opowiadać swoje sny. Dobrze — mówi Helena. — Opowiesz mi przy okazji, dlaczego nie masz dachu nad głową, a teraz chodź, zaprowadzę cię do pokoju, w którym możesz zamieszkać. Idą schodami do góry i w końcu górnego korytarza otwierają ciężkie drzwi. Zaduch i kurz. Na ścianach zszarzałe portrety. Jedno łóżko pod oknem. Tu możesz mieszkać — mówi Helena. — Przyniosę ci ręcznik i mydło. Po chwili niesie w jednej ręce, gruby, biały ręcznik, a w drugiej mydło. Nie mówisz nic — odzywa się Marcin. — Nie wiem, czy jesteś zadowolona z tego, że zamieszkamy razem. Oczywiście, że jestem zadowolona — mówi Helena. Marcin wpatruje się w grube szkła, ale oczu nie sposób przez nie dojrzeć. Masz klucz — mówi Helena i wyciąga z dna kieszeni ukrytej w fałdach spódnicy wielki żelazny klucz. A łańcuch? — pyta Marcin. Łańcuch przesuniesz w lewo i w dół, to sam opadnie. Wieczorem Marcin ustawia obok werandy pusty samochód i wchodzi do domu Heleny. Wszędzie jest ciemno. Idzie do swojego pokoju. Zdejmuje koszulę. Naraz skrzypią drzwi. W rozproszonym świetle księżyca widzi twarz okrągłą i grubą, z szerokimi wargami. Twarz karlicy. - Kim jesteś? — pyta Marcin. Jestem córką Heleny — mówi ta twarz. Zaraz wtacza się ciało, bardzo niskie, ale grube. Czarne włosy są tak gęste, jak największe ciemności. Marcin rzuca koszulę na łóżko i mówi: Siadaj, jestem Marcin, będę tu mieszkał. Nie rozumiem, dlaczego wychodzisz tylko w nocy. Nigdy cię nie widziałem w tym domu. Jestem przekleństwem tego domu — mówi karlica -— i dlatego wolno mi wychodzić tylko nocą. Zresztą zobacz, jak wyglądam. Marcin patrzy na karlicę, na jej nogi zwisające z fotela, na grube i ciężkie ramiona: wygląda jak dziecko zaklęte w kamień. Musisz być bardzo nieszczęśliwa — mówi Marcin — jesteś córką ciemności. Masz rację — mówi karlica — jestem córką ciemności. Helena, moja matka, nigdy nie miała męża, nigdy nie miała mężczyzny, z którym by się pokazywała między ludźmi. Wiesz, kim był mój ojciec? To był iej ojciec. Była w nim zakochana i nigdy nie chciała słyszeć o żadnym innym mężczyźnie. Jeżeli zauważyłeś te portrety na ścianach, to jest jeden i ten sam człowiek. Zwróć uwagę na te poi trety. Raz on jest na koniu, drugi raz stoi na górze, zawsze z szablą. On nie żyje już więcej niż dwadzieścia lat, a ona, wiesz, co zrobiła? trzyma go zabalsamowanego w piwnicy. Jeżeli chcesz, zaprowadzę cię tam, ona tam jest i klęczy przy nim całymi godzinami. Dobrze — mówi Marcin — wprawdzie to są tajemnice waszego domu, ale znam Helenę od dawna i myślę, że wybaczy mi, iż chodzę jej śladami. Marcin wciąga na powrót koszulę i idzie za karlicą. Jak masz na imię? — pyta ją. Myślę, że nie mam imienia — odpowiada ona — bo nikt ze mną nigdy nie rozmawia. Wymyśl dla mnie imię. Będziesz w takim razie dla mnie Krystyną. Idą schodami, które skrzypią, i w tej ciemności wydaje się, że jest to skrzypienie zardzewiałych wrót piekła. Nagle Marcin drętwieje cały, jego rękę łapie coś miękkiego i ciągnie ku sobie. Wezmę cię za rękę — mówi Krystyna — bo możemy się zgubić, zwłaszcza gdy wejdziemy do piwnicy. Idą szybko, Krystyna jest obeznana i z ciemnością, i z domem. W jednej z piwnic świeci się małe światełko. Jest to świeca. Ściany pokryte są malowidłami. Tuż pod małym okienkiem stoi bogato rzeźbione łóżko drewniane, a na nim leży mężczyzna, ten z portretów. Jest żółty. Helena klęczy u wezgłowia, trzyma jego rękę i jest wpatrzona w jego twarz. Po pewnym czasie przyciska tę żółtą rękę do ust. Jej siwe włosy spadają wtedy na łóżko. Płomień skacze, potem uspokaja się. Marcin stoi na progu. Helena go nie zauważyła. Ona musiała go bardzo kochać — szepcze Marcin. Co mówisz? — pyta Krystyna. Mówię, że to było silne uczucie. Choć teraz wydaje mi się aż nienaturalne. Jak można być przywiązanym do martwej ręki? Kim był ten człowiek? On był historykiem — mówi Krystyna. — Współczesna koncepcja państwa to jego dzieło. Nie wiedziałem, że jesteś wykształcona — pochyla się nad nią Marcin. — Gdzie studiowałaś? Nie studiowałam nigdzie. Po prostu siedzę całymi dniami w bibliotece ojca. Nie wiem nic o aktualnej wiedzy ludzkiej, ale to, czym żył świat dwadzieścia lat temu, znam doskonale. Sama mam trzydzieści lat, tak że jestem jeszcze dość młoda. Dlaczego na niektórych portretach ojciec twój jest na koniu z szablą? Byłem pewien, że to jakiś wojskowy. Bardzo lubił się przebierać w historyczne stroje i pozować w nich do portretów. Lubił zwłaszcza portrety z szablą. Brzegi łóżka są złocone i wyglądają jak grzbiet węża w słońcu. Na ciele mężczyzny leży watowana kołdra, tak że wydaje się, że on śpi. Helena ma na sobie błyszczący szlafrok w kwiaty, który wielkimi fałdami leży na gładkiej drewnianej podłodze. Można sądzić, że podłoga w tym miejscu zakwitła. Krystyna z Marcinem podchodzą do łóżka. Helena patrzy na nich. Nie ma okularów, widać więc jej głębokie czarne oczy, które mają w sobie sitę tworzenia i zabijania. Na dnie tych oczu mieszka mrok. Nie wiadomo, co kryje. Każdy dom ma swoje tajemnice — mówi Helena. — Ty jesteś jedynym, który poznał tajemnicę naszego domu, teraz związany jesteś nią z nami. Czy ludziom potrzebne są takie tajemnice? — pyta Marcin. Nie wiem, czy innym ludziom — mówi Helena — ale na mnie spadło to jak z nieba i innego życia nie znam.~ Zmarszczki naokoło ust Heleny wygładzają się, jej policzki nabierają rumieńców. Marcin przygląda się woskowej twarzy nieżyjącego od dawna mężczyzny. Nie rozumiem — mówi — jak można się cieszyć zmarłym człowiekiem? Przecież to jest przedmiot, który nic nie czuje. Ty hodujesz zgoła fałszywą ideę. Miaiam tylko jednego męzczyznę — mówi Helena — to był on. Ale to był twój ojciec — mówi Marcin. Tak — kiwa głową Helena — to był mój ojciec. To był człowiek święty, którego uwielbiałam, nie ma miejsca na jego rękach, którego bym codziennie nie całowała. Dla mojego uczucia nie istnieje śmierć. Marcin siada na podłodze obok Krystyny i wpatruje się w Helenę. Klęczy przy łóżku podobna do kiści starego śniegu, który powoli topnieje. Rozumiem cię — mówi Marcin — i będę strzegł twojej tajemnicy, nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. Ja mam podobną wiarę jak ty, ale nie znalazłem nikogo, kto akceptowałby ją do końca. Szczęśliwy musiał być człowiek, który leży tu teraz martwy. Ale zrodziliście oboje córkę nocy, w tym fanatyzmie musiał tkwić więc jakiś błąd. Marcin wstaje. Płomień świecy chwieje się. Będę zasypiał ze świadomością, że ty tu klęczysz, Heleno — mówi. Wychodzi, schylając głowę, aby nie uderzyć w dość niską framugę drzwi. Kiedy zamyka swoje drzwi, ktoś je z zewnątrz w jego kierunku pcha. Kto tam? — pyta. To ja, Krystyna, chcę tobie jeszcze coś powiedzieć. Będę ci mówiła, zanim zaśniesz. Marcin zdejmuje spodnie, koszulę i pochyla się nad miednicą. Jest między Krystyną a oknem. Jego szerokie plecy połyskują w szarym, rozproszonym świetle księżyca. Takie są nieraz rzeźby starożytne. Niektóre krople, zataczając łuki w tym mroku, przypominają brylanty spadające z nieba. Inne wyglądają jak strugi fontanny księżycowej. Brązowe ciało Marcina wydaje się być otoczone tymi srebrnymi kuleczkami. Oczy Krystyny zaczynają świecić jak latarnie morskie. Milczy. Tylko jej szeroka i gruba pierś faluje. Marcin siada na łóżku. Zdejmuje buty. Nagle przed nim wyrasta twarz Krystyny, biała, okrągła, pulchna, i te oczy jarzące się jak gwiazdy. Co się z tobą dzieje? — pyta Marcin, trzy- mając hut w lewej dłoni. — Ty cała drżysz? Co ci jest, Krystyno? Wtedy uderza go gorący oddech karlicy i przed jego oczami wyrastają jej silne palce. Nigdy nie widziałam nagiego mężczyzny. Dotyka jego ust i naraz chwyta go za gardło obiema rękami. Marcin wali się na łóżko, Krystyna na niego. Puść — charczy Marcin — udusisz mnie! Oczy Krystyny robią się wielkie jak księżyce. Nigdy nie dotykałam ciała mężczyzny — charczy przez zaciśnięte zęby. Marcin ostatkiem przytomności wymierza jej cios w podbródek i karlica spada na podłogę. Przez chwilę Marcin leży i dyszy, potem wstaje. Podnosi Krystynę, wyciera krew z jej ust. Jesteś dzika — mówi. — Czy chcesz mieć martwego kochanka jak twoja matka? Jesteś uosobieniem brzydoty i dlatego sądzisz, że ciało należy zabić. Tylko tacy, którzy mają x kompleks swojej małości albo nikczemności, mogą zabijać. Ciebie wyhodowała noc, więc wcale się nie dziwię temu, co chciałaś ze mną zrobić. Nie chciałam cię zabić, Marcinie — mówi Krystyna. — Polubiłam cię. Widziałam cię wielokrotnie, jak przychodziłeś do nas z mlekiem, ja też piłam to mleko. Tylko kiedy cię dotknęłam, stało się ze mną coś strasznego, sama nie wiem co, dobrze, że mnie uderzyłeś. Jestem silna, mogłabym ci zrobić krzywdę. Chodź, będę ci masować szyję. Nie podchodź do mnie — syczy Marcin — kiedy mnie dotkniesz, powtórzy się ta sama scena. Nie wiem, czy jest możliwe, abyś się oswoiła. Za wiele jest w tobie zła. Co mam więc zrobić? — pyta Krystyna. To jest moja natura, nie wiem, czy można ją zmienić. Tak — mówi Marcin — to jest twoja natura. Pozwól, żebym z tobą rozmawiała wieczora-jffti — mówi Krystyna. Chcę mieć inną na turę. Przeczuwam, że mój świat jest zły, nie wiem czemu, może to kiedyś zrozumiem, ale teraz nie wiem. Czuję natomiast, że ty jesteś szlachetniejszy, pozwól więc na siebie patrzeć, jak się myjesz, jak się kładziesz do łóżka. Będę sobie siedziała pod ścianą i patrzyła, nic więcej, dobrze, Marcinie? Dobrze — odpowiada Marcin i uśmiecha się. ' Krystyna też próbuje się uśmiechać, ale wykrzywia się szpetnym grymasem, zatartym nieco przez ciemność. Chwilę trwa milczenie, potem Krystyna wychodzi i zamyka cicho drzwi, zostawiając Marcina w łóżku. Marcin leży jeszcze z otwartymi oczyma. Świecą się jak przypadkowo rzucone tu gwiazdy. Wreszcie przychodzi sen. Marcin zapada w nieświadomość. Wtedy drzwi się otwierają i wchodzi ktoś po cichu. Ktoś mały. Krystyna. Idzie na palcach. Jest w białej koszuli do ziemi. Zbliża się do łóżka i cicho jak cień siada na jego krawędzi. Jej ramiona wydają się być marmurowe, czasem nagrobkowe aniołki mają takie ramiona. Leżą na nich gęste, czarne włosy, sięgające niemal do pierzyny. Okrągłe oczy 7. Okrucieństwo... 97 wpatrują się w Marcina. Usta Krystyny są na pół otwarte. Jedna ręka oparta jest na udzie, a druga na brzegu pierzyny. Mija czas. Mija prawie cała noc, a ona siedzi i wpatruje się w zamknięte oczy Marcina, w jego brwi. Przy każdym głębszym oddechu śpiącego przez jej ciało przebiega drżenie. Księżyc już dawno opuścił okno, a ona jak zjawa siedzi na brzegu drewnianego łóżka i wpatruje się. W pewnej chwili wyciąga rękę, dotyka ramienia Marcina. On otwiera oczy. Co tu robisz, Krystyno? — pyta. — Dlaczego nie śpisz? Siedziałam tu całą noc — odpowiada ona — i patrzyłam, jak ty śpisz. Musisz być bardzo zmęczona. • Nie jestem zmęczona. Śpię całe dnie. A jako córka nocy, jak ty mówisz, czuwam nad twoim snem. Marcin przeciera oczy. Ziewa. Twarz i szczęki ma szerokie i silne. Ziewając wyszczerza z^by jak warczący pies. Ubiorę się mówi — już słońce wschodzi. Chcę zobaczyć, jak wschodzi nad waszymi brzozami. Wiesz, Marcinie — mówi Krystyna — ty zdejmujesz ze mnie jakiś piekielny urok, czuję się z tobą zupełnie inna. A możesz się domyślić, że boję się ludzi. Jeszcze nigdy podczas dnia nie wyszłam na nasz ganek, dlatego jestem taka blada i brzydka. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie ma w tym domu lustra, czasem tylko w księżycową noc przeglądam się w kałuży po deszczu, lecz nie mogę potem myśleć o niczym innym, jak o tym obrazie. Ty tego nie rozumiesz, jesteś pięknym mężczyzną, musiałbyś być jedną noc mną, jedną jedyną noc musiałbyś być Krystyną, córką nocy, jak ty to pięknie nazwałeś. Krystyna stoi przy oknie, słońce bierze w swoje ramiona jej wspaniałe włosy. Marcin siada na brzegu łóżka. Teraz dopiero widać piękno jego ciała. Głowę ma pochyloną i przypomina młodego boga zadumanego nad losami świata. Przez chwilę patrzy na Krystynę. Ja spędziłem dzieciństwo na pustkowiu — mówi — gdzie świat jest jak drewniany walec, który cię miażdży. Jesteś potem kamieniem ciosanym jakby od niechcenia ręką boga albo diabła. Kiedy przyjechałem do miasta, miałem na sobie grubą skorupę izolacyjną — pancerz pustkowia. Postanowiłem ją zedrzeć. Postanowiłem wyrosnąć ponad przeciętność miejską i tym samym zdemaskować przeklęty mit pustkowia. Postanowiłem napisać książkę. Pisałem opowiadania. W dzień rozwoziłem mleko, a w nocy pisałem. Wreszcie wysłałem jedno do redakcji i otrzymałem list, że jestem pozbawiony talentu. Rozumiem — mówi Krystyna ty masz taką duszę, jak ja mam ciało, oboje więc jesteśmy kalekami. Śmieje się. Śmiech Krystyny jest straszny, tak jakby sam diabeł się śmiał. W dodatku podczas tego śmiechu dostaje ona paroksyz-mów, że aż się zgina do ziemi i dusi się. Marcin patrzy na nią i oczy jego stają się zimne. Wstaje. Przeciąga się. Ubiera się. Mofeę posłać twoje łóżKo? — pyta Krystyna. Tak — kiwa głową Marcin. Krystyna odkrywa pierzynę i zanurza ręce aż po pachy w to ciepło, które po nocy zostało. Uśmiecha się, ale uśmiech ten jest już nieco łagodniejszy, widocznie sprawiła go rozkosz w ciężkim i grubym ciele karlicy. Kiedy wygładza poduszkę, jej włosy spadają na jej brzegi, tworząc razem ze słońcem piękną dekorację. Marcin zapina koszulę przyglądając się Krystynie. Przez chwilę zatrzymuje wzrok na tych włosach i na jego ustach pojawia się nikły uśmiech. Potem patrzy na jej grube uda i na kostki niezwykle silne. Karlica jakby uderza w pierzynę i widać, że więcej ją pieści, aniżeli wygładza. Chodźmy — mówi Marcin — wyjdziemy na ganek domu i zobaczymy wschód słońca. Krystyna odwraca się. miałabym wyjść na ga- Jej rozszerzone oczy stają się podobne do głębokich jezior. Dlaczego ty nie miałabyś wyjść na ganek?___ mówi Marcin. — Wiem, że przeraża cię to, ale pomyśl, będziesz ze mną, naprawdę nie musisz się niczego ani nikogo bać. Chodź, Krystyno! Widzisz, ty siebie nie znasz, oglądałaś swoją twarz jedynie nocą w kałuży po deszczu, a przecież tam na dnie jest błoto i leżą czasem liście, a poza tym kałuża jest mała i nadaje twarzy wielkie rozmiary. .Co innego, gdybyś się przeglądała w jeziorze, widziałabyś na samym dnie zupełnie kogo innego. Szkoda, że nie przeglądałaś się w jeziorze. Krystyna patrzy na Marcina coraz bardziej zdumiona. Nigdy nie przeglądałam się w jeziorze — szepcze, a jej grube wargi ledwie dotykają jedna drugiej. Wiem o tym — mówi Marcin — żyjąc tak jak ty, można się przeglądać jedynie w kałuży po deszczu. x Jestem w koszuli — mówi Krystyna musiałabym się ubrać. Tu w tej szafie są jakieś suknie, ubierz jedną z nich. Wybiorę ci taką, która wyda mi się najładniejsza. — Marcin zanurza ręce w gąszczu sukien i wyciąga czarną w maki. — Masz ich tu dużo — mówi — kiedy je ubierałaś? Był czas, gdy każdej nocy miałam inną suknię — odpowiada Krystyna. — Chodziłam wtedy na wzgórze i czułam chłodny wiatr, i myślałam, że nigdy nie zaznam wiatru dziennego. Ubierz tę suknię — mówi Marcin i ciska ją prosto w ramiona Krystyny. Ona łapie suknię, wygładza ją i kładzie obok na fotelu. Stamtąd suknia zwisa aż do ziemi i wydaje się, że maki są żywe. Krystyna ściąga koszulę i zostaje naga. Marcin jakby chwieje się. Najdłużej wpatruje się w krótkie i grube nogi. Są niemal sine, a w dodatku przy samym tułowiu zakrzywione. Ogromne piersi rozlane jakby dwa stogi słomy, a na środku ciemnobrązowe plamy z grubymi sutkami. Mogłoby się wydawać, że karlica zdolna jest zmieścić świat na swoich barkach, nawet gdyby ten świat miał ciężar piekła. Poza tym nie ma wcale szyi. Głowa od razu wyrasta z barków, tak jakby spadł jej na ciemię ciężki bombowiec i wcisnął tę szyję do środka. Nie brzydzisz się na mnie patrzeć — mówi Krystyna — nie odwracasz ode mnie wzroku, albo robisz to z litości, albo nie widziałeś na oczy pięknej kobiety. Marcin nie odpowiada, przygląda się tylko, jak Krystyna wciąga suknię. Najpierw zakrywa głowę, potem brzuch, a na końcu nogi. Słońce powoduje, że maki są niemal jaskrawe. A teraz chodź! — mówi Marcin. Krystyna idzie za nim tak, jakby w każdej chwili chciała się cofnąć. Nie bój się, Krystyno — mówi Marcin — jesteś ze mną, a musimy iść, aby zobaczyć słońce tuż nad linią horyzontu podczas jego wschodu. — Otwiera drzwi frontowe. — Zamknij oczy — mówi — jesteś jak kret, który nie znosi słońca. Stoją na drewnianych schodach, a na drzwiach są ich ostre cienie. Twarz Krystyny jest biała jak ugotowane jajko. Słońce już stoi kilka stóp nad horyzontem, ale jeszcze nie straciło nic z uroku, jaki towarzyszy wschodowi. Każdy wschód jest inny — mówi Marcin. — Tutaj, nad tymi brzozami wydaje się, że horyzont jest górą srebra, a gałęzie brzóz ramionami kobiet przyozdobionych w żółte, powiewne stroje. Otwórz oczy, Krystyno, na te cuda, które twój dom otaczają. Krystyna rozgląda się, mrużąc oczy, i patrzy raz na drogę, raz na Marcina. Dlaczego patrzysz z takim strachem na ulicę? — pyta Marcin. Naraz Krystyna łapie go za rękę i wciąga do domu. Tam ktoś idzie — mówi drżąc. To jest wasza sąsiadka — tłumaczy Marcin —■ ja ją znam, wyprowadza swój samochód i jedzie na rynek. Ona jest coraz bliżej! Tak, ponieważ ma tu obok swój garaż. Kobieta z ulicy uśmiecha się do Marcina, patrzy chwilę na Krystynę, potem znów na Marcina i mówi: Będę za godzinę, gdyby pan przyniósł wcześniej mleko, proszę postawić przed drzwiami. Jest smukła, dość młoda i bardzo ładna. Krystyna patrzy na nią i robi się na przemian czerwona i blada. ^ Ona nie uciekła przede mną — mówi w zdu-mieniu — ona normalnie przeszła i nawet zamieniła z tobą parą słów. Ona nie ucieka przede mną! - Twarz Krystyny robi się na przemian przeraźliwie smutna i mezwy e wesoła. _ Co się z tobą dzieje, Krystyno? Powtarzasz coś w kółko, zupełnie jakbyś straciła rozum. Ty nic nie rozumiesz. Ja sobie stoję na progu i nic, zupełnie tak jak ty. Nie mogę w to uwierzyć. Ja, karlica i, jak ty mówisz, córka nocy. . , Czy po raz pierwszy spojrzał na ciebie ktoś obcy? Tak. A więc pojedziemy teraz nad jezioro i wte-dy spojrzysz w jego powierzchnię, i zobaczysz zupełnie kogoś innego, niż widywałaś dotąd. Marcin włącza silnik, a Krystyna siada obok niego na skórzanym siedzeniu. Ciężarówka lusza spod brzóz w bok, tak że mają po prawej stronie słońce, a z tyłu miasto. Jezioro jest w lesie. Schodzą nad nie. Jeden jego brzeg jest zacieniony i nieco zamglony. Czarne lustro wody kryje tajemnicę. Zupełnie inny jest drugi brzeg, pełen rozproszonego złota, trochę pomarszczony, żywy. Oboje zostawiają ślady na piasku. Na którym końcu chcesz się przejrzeć? — pyta Marcin. Tam — wskazuje na czarną głębię Krystyna. Dobrze — mówi Marcin. Krystyna nachyla się i przez chwilę wpatruje w jezioro. Nic nie widzę — mówi wreszcie. Zaczekaj, trochę poczekaj, jest mgła, ale wnet się rozwieje, a wtedy zobaczysz siebie. Rzeczywiście mgła zaczyna odpływać na środek jeziora, a stamtąd do góry, wyżej niż drzewa stojące cicho na brzegu. Widzę — mówi Krystyna — ale jestem gdzieś bardzo głęboko. Zobacz, Marcinie! Marcin nachyla się nad jeziorem, nad jego ciemną tonią i mówi: Popatrz. Krystyno, tam jest zupełnie kto inny aniżeli na dnie twojej kałuży, w głębi tego jeziora jesteś piękna, Krystyno. Co ty mówisz? Jesteś tego pewien? Jestem tego pewien. Popatrz w głąb tych oczu, są zielone. Czy może być piękniejszy kolor oczu niż zielony? Nie może być — mówi Krystyna. — Mów jeszcze — dodaje — chcę słyszeć od ciebie, jak wyglądam tam, na dnie jeziora. Dno wysłane jest twoimi włosami — mówi Marcin — są miękkie jak mgła, która przed chwilą zeszła. Tak lubię cię słuchać, bardziej aniżeli sama patrzeć w tę wodę — mówi Krystyna. Ktoś idzie — szepcze nagle. Dwaj ludzie wychodzący z lasu zbliżają się do Marcina i Krystyny. Mają wędki, spychają czółno stojące na brzegu. Woda pluszcze, całe jezioro jakby się kołysze. Mijając Marcina jeden z wędkarzy mówi: Wyciągnąłeś, bracie, tę poczwarę pewnie z samego dna jeziora. Dobrze, że to zrobiłeś, bo moglibyśmy ją przypadkiem złowić na wędkę. Obaj śmieją się. Na środku jeziora wyrzucają haczyki i słychać cichy plusk wody, jeden, potem drugi. Drewniana łódź kołysze się na wodzie. Krystyna odwraca twarz od nich i płacze. Łudziłam się — mówi. — Zawieź mnie, Marcinie, do domu, już z niego nigdy nie wyjdę. Podczas gdy Marcin ustawia samochód między brzozami, Krystyna wpada do domu jak strzała, tylko drzwi chyboczą się za nią długo i ciężki łańcuch uderza miarowo o wyschnięte drzewo. Marcin mija pusty pokój Heleny. Wchodzi na górę. Z końca korytarza dochodzi szloch. Idzie w tamtą stronę. Krystyna leży na łóżku i rozmazuje oczy pięściami. Takimi pięściami mogłaby zabić konia. Marcin siada pod oknem i nic nie mówi. Wreszcie odzywa się Krystyna: Nie zda się to na nic, Marcinie, kto się karłem urodził, ten nim i zostanie, ty też nie wyrwiesz z siebie swojego pustkowia, mimo że na zewnątrz jesteś takim pięknym mężczyzną. Nie wierzę w to — mówi Marcin. — Musimy tylko zacząć od czego innego. Musimy zniszczyć zło, które jest w tym domu, a które nas oboje, a zwłaszcza ciebie, paraliżuje. Jest to wiara twojej matki w upiora. Jak możemy to zrobić — mówi Krystyna — kiedy ona sama jest upiorem. Wydaje mi się, że nie — odpowiada Marcin — ona przecież żyje prawdziwym życiem. Zakopiemy ciało twojego ojca daleko stąd, w górach, a zooaczysz, że zło z tego domu zniknie. Najlepiej, gdy zrobimy to teraz, zanim zacznę rozwozić mleko. Weż dwa szare koce i zanieś je na dół. Wynoszą zawinięte ciało z domu, lecz gdy Marcin stawia jedną nogę za próg, wychodzi Helena. Ty coś wynosisz z tego domu, Marcinie — mówi ona. — Dlaczego to robisz i co to jest? Marcin stawia nieboszczyka na nogi i w tym momencie z jego martwej twarzy zsuwa się koc. Helena cofa się. Oszalałeś, Marcinie! Wezwę policję, będę cię ścigać, nie ujdziesz z nim daleko. Helena rzuca się na ciało, usiłując zedrzeć z niego koce. Wtedy Krystyna łapie ją za ręce i sadza na fotel. Nie macie żadnego prawa wtrącać się do mojego życia — protestuje Helena. W tym domu mieszka upiór — mówi Marcin — i ja go stąd wyniosę. Zostanie zakopany głęboko w aiemi w górach. Nigdy nie dowiesz się, Heleno, w którym miejscu. Nie dzwoń na policję, przygotuj nam dobrej kawy. Zaraz wrócimy. Słychać stuk wśród brzóz, to ciało ojca Krystyny zostaje rzucone na ciężarówkę. Wyje motor. W małej skalistej kotlince Marcin znajduje niewielki kawałek zielonej darni, którą zrywa żelazną łopatą. Potem spulchnia stwardniałą ziemię kilofem i kopie. Kopie coraz głębiej. Kiedy z dołu już nie widać jego głowy, wychodzi i rusza do platformy ciężarówki, aby ściągnąć ciało. Siedzi tam Krystyna i przygląda się twarzy ojca. Marcin chwilę patrzy na tę scenę. Nie pomyliłem się — mówi — w tobie jest to samo, co w niej, obie jesteście głęboko nieszczęśliwe. Twarz ojca Krystyny jest szara jak te skały, które ich otaczają. Ręce leżą bezwładnie na ciemnych deskach platformy. Jedna noga jest zgięta w kolanie. Włosy są nie tyle siwe, ile wyblakłe. Pójdzie do ziemi — mówi Marcin. Wyciera ręką spocone czoło. Oddycha głęboko. Łokcie i dłonie ma powalane świeżą ziemią. Ściąga ciało mężczyzny z platformy, obejmuje je tak, jakby było kobietą na balu, ale ściska mocniej niż kobietę. Ręce tamtego lecą jedna przez ramię Marcina, druga gdzieś do tyłu. Głowa zwisa w bok. Marcin idzie powoli w kierunku świeżo skopanej ziemi. Za nim karlica. Kładzie mężczyznę na brzegu dołu. Jeden z policzków zmarłego wtula się w pulchną ziemię. Karlica klęka przy ojcu i znów wpatruje się w niego. Obejmuje dłońmi głowę. Kiedy puszcza ją, głowa znów wtula się w ziemię. Marcin stoi z drugiej strony świeżego kopca i przygląda się skałom. W jego twarzy znać głęboką zmianę. Wiele w niej pogody i zdecydowania. Jest świeżo. Na końcach traw srebrzą się kuleczki nocnej rosy. Przyjemnie oddychać. Stary samochód stoi u wejścia kotlinki podobny do zaglądającego tu żelaznego smoka. Na samym wierzchołku świeżego wykopu gramoli się robak. Kręci się jak sprężyna, nie lubi powierzchni, lubi wnętrze ziemi. Znów tam jest. Marcin stawia długi krok, spycha ciało rękami i powstaje głuchy łoskot. Oboje zaglądają do dołu. Ciało leży twarzą w dół z rękami wyrzuconymi do przodu. Marcin spycha górę ziemi na to ciało. Krystyna nic nie mówi. Idzie do samochodu. Ma kaczy chód, kołysze się z jednego biodra na drugie, tak jakby ktoś ją spy- chał z jednej strony na drugą. Głowa jej kołysze się przy tym najwięcej. Samochód ciężarowy wysuwa powoli swój pysk z kotlinki. Marcin z Krystyną zostawiają za sobą skały i krzewy i jadą w kierunku miasta. Spóźnię się dziś z rozwożeniem mleka — mówi Marcin. Pomogę ci — oświadcza Krystyna. Ty? — zwraca się w jej kierunku Marcin. Czemu się tak dziwisz — mówi ona — jestem bardzo silna, pomogę ci załadować mleko. Dobrze — mówi Marcin — ale stawiam tobie warunek, że będziesz ze mną to mleko roznosić. Krystyna nie patrzy na Marcina, jedną rękę opiera na drzwiach samochodu. Ciężarówka jest stara i ma twarde resory, więc za każdą dziurą oboje podskakują do góry. Droga w górach jest wyboista. Odpowiedz, Krystyno — mówi Marcin — czy zgadzasz się, że będziemy razem roznosić mleko? Nie wytrzymałabym tego — odpowiada Krystyna — to mogłoby mnie zabić. Odwraca głowę w kierunku Marcina, jej usta drżą. Marcin wyciąga rękę, trochę brudną od ziemi, i dotyka jej włosów. Twarz Krystyny robi się czerwona. Karlica dyszy z przejęcia. Mijają most, brzozowy lasek i wypadają z gór. Zaczyna się miasto. Krystyna stara się usunąć na bok, mówiąc: Marcinie, co ty robisz’ Ludzie mogą zobaczyć. Nie bój się, Krystyno. Nie bój się. Wolno ci się kochać. Oczy Krystyny, wpatrzone w Marcina, są pełne zdumienia. Mnie!? — mówi. — Należę do karłów, jakże się mogę kochać tak normalnie jak inni ludzie. W dodatku jestem potwornie brzydka. Sam słyszałeś, co powiedzieli wędkarze. Wszystko się zmieni — mówi Marcin — zobaczysz. Wchodzą do domu. Helena niesie akurat srebrny dzbanek z dymiącą kawą. Chodźcie — mówi — jesteście na pewno zmęczeni. Stawia srebrny dzbanek białymi drżącymi rękami na stole. Jest lekko nachylona. Rękawy jej jedwabnej, błękitnej sukni opadają na lśniącą powierzchnię stołu, zwłaszcza gdy nalewa kawę do filiżanek. Dwa guziki przy szyi są odpięte, wychodzi z tego odpięcia tiulowy biały szalik. Piją kawę. Helena bierze w dwa palce małą filiżankę i długo niesie ją do ust. Cała twarz jej jest pomarszczona, ale usta są świeże. Dotyka nimi białej, obrzeżonej złotą linią porcelany. Wciąga czarną kawę i odstawia filiżankę na stół, tak samo powoli. Jej oczy są szare. Odbija się w nich okno, srebrny dzbanek i Krystyna, która siedzi na wprost. Koniuszek języka Heleny, oblizujący wargi, przypomina ślepego robaka, który usiłuje wydostać się na świat. Kiedy chowa się, usta poruszają się, tak jakby miały za chwilę pocałować powietrze. Wzrok Heleny jest przenikliwy, wydaje się, że może przeszyć człowieka na wylot. Marcin siedzi wyciągnięty w fotelu, jedną nogą do-tyKa baranich papci Heleny, a drugą sięga niemal do szafy. Głowę ma wspartą na oparciu fotela. Filiżanka w jego ręku wygląda jak biały gołąb w koronie dębu, chciałby odlecieć, ale tak mu dobrze w tej szarości dębowej. Druga ręka zsuwa mu się z poręczy fotela. Podbródek Marcina podnosi się i opada, jest silnie zarysowany, ma piękny kształt. W twarzy widać wolę i zdecydowanie. Mężczyzna patrzy w zadumie na szerokie rękawy Heleny. Tylko Krystyna nie bierze swojej filiżanki. Siedzi zwinięta w fotelu jak ścigana kotka. Wygląda jak mała dziewczynka z grubą i starą twarzą. Wciśnięta w ramiona głowa obraca się z trudem, Krystyna musi wykręcić się ciałem, gdy chce spojrzeć na Marcina, który siedzi po jej lewej stronie. Okno jest za plecami Krystyny, widać przez nie brzozy rosnące z tej strony domu, kawałek ulicy i fragment panoramy gor. Aż do ziemi zwisają białe firanki, lekko zmarszczone. Mają drobne oczka, tak że gdy się przez nie patrzy, w ogóle się tych oczek nie zauważa, jedynie góry tracą ostrość, są jakby zamglone. Czy uwazasz, Heleno, że źle zrobiłem? — pyta Marcin. Nie wiem — odpowiada Helena — jedynie to jest pewne, że nie należysz do naszej rodziny. Wasza rodzina była" skazana na zagładę — mówi Marcin. — Przez dwadzieścia lat stałaś w jednym miejscu, Heleno, a twoja córka skar- lll łowaciała. Wprawdzie nie należę do waszej rodziny, ale mam w sobie bezwład pustkowia i jestem karłem wewnątrz, tak że my z Krystyną doskonale się rozumiemy. Helena patrzy na twarz Marcina takim wzrokiem, jakby chciała coś w niej odszukać. Wreszcie przenosi spojrzenie na jego silne ramiona. Nigdy bym tego nie przypuszczała, Marcinie — mówi. — To zupełnie wszystko zmienia. Ale czy wy rozumiecie mnie, starą kobietę z jej pustką? Zawsze miałam uczucie pustki, lecz tam w dole usiłowałam sobie wmówić, że nie jest tak źle, że ktoś mnie wypełnia. To była złuda. Zresztą skoro tylko zamieszkałeś u nas, Marcinie, od razu to zrozumiałam. Dziwnie się to wszystko plecie — mówi Marcin. — Najdziwniejsze zaś jest to, że, jak mówisz, ja wniosłem życie do waszego domu, ja, który od wewnątrz pożerany jestem przez raka. Czyżby was zwiodło moje silne ciało? Czy nie widzicie w moich oczach strachu? Czy nie rozumiecie, że nie mam niczego, aby się czuć równym z innymi? Kiedy daję ludziom do rąk mleko, widzę w ich twarzach obojętność taką, jak gdybym się składał z żelaza albo z drzewa. Postanowiłem na przekór opiniom redakcyjnym znaczyć coś w literaturze pięknej, ta obojętność bowiem doprowadza mnie do szaleństwa. Ciebie spotyka obojętność, a mnie obrzydzenie — mówi Krystyna. — Widzisz więc, że jedyną naszą ucieczką jest śmierć. Ty nie masz dość siły, aby pogodzić się z obojętnością świa- ta, ja nie mam dość sił, aby znieść przykre wyzwiska. A zatem co? A zatem co? — powtarza Marcin. Za oknem widać chwiejące się korony brzóz. Pojedyncze liście odrywają się od gałęzi i udają się w nieznaną im wędrówkę ku ziemi. Są jak żaglowce na czystym horyzoncie, wiele chy-bocze się i trzęsie, tak jakby im to sprawiało przyjemność. Wreszcie osiadają na trawie lub na ulicy. Na ulicy depczą po nich ludzie i jeżdżą samochody. Te w trawie leżą nieruchomo, wyglądając swoimi brzegami ponad owe zielone koniuszki. Wiesz, co Marcin powiedział? — Krystyna kieruje swe słowa do Heleny. — Że mam z nim roznosić mleko. Wyobrażasz sobie, że staję z tą swoją twarzą w drzwiach i podaję mleko tymi swoimi rękami? Bo ja zupełnie sobie tego nie wyobrażam. Wiesz, Krystyno, że bardzo bym chciał, abyśmy to robili. Helena siedzi zamyślona. Dzieją się tu dziwne rzeczy — mówi. — Nigdy nie myślałam, że Krystyna wyjdzie kiedykolwiek z tego domu. Ona jest przekleństwem rodziny. Jest skazana na to, aby żyć w ciemności. Każda rodzina ma swoją tajemnicę i kiedy świat się o niej dowiaduje, to z miejsca rodzinie tej grozi zagłada. Dlatego tajemnicę trzeba trzymać głęboko ukrytą. Krystyna patrzy chwilę na matkę, potem powoli przenosi wzrok na Marcina. Nie jest przyjemnie być przekleństwem własnej rodziny. Krzywi usta w odrażającym uśmiechu. Marcin 8. Okrucieństwo... 113 wpatruje się w Helenę, potem niesie filiżankę kawy do ust. Pije. Wstaje. Idzie do okna. Patrzy na brzozy. Obie kobiety siedzą zamyślone. Spróbuj, Krystyno, pójść ze mną dziś z mlekiem. Ten dom odpycha ludzi — mówi Helena. — Nikt przez dwadzieścia lat się w nim nie zatrzymał. A ciebie przyciągnął. W tym musi coś być. Jesteś trochę podobny do nieboszczyka ojca. Kim był ten człowiek? — pyta Marcin. Myślę, że ona tobie o nim opowiadała — mówi Helena. Krystyna kiwa głową. — Powiem ci więc tylko, Marcinie, że nikt mu nigdy nie dorówna. Podczas gdy Helena wypowiada te słowa, oczy jej żarzą się niby gwiazdy. Wierzę ci, Heleno — mówi Marcin — i szczerze podziwiam twoją miłość do niego. Czy on był twoim ojcem? Tak — odpowiada Helena — ale on był tak doskonały, że jest również ojcem mojej córki. Jego ręce pozostaną dla mnie święte, jego oczy są nadal zwierciadłem, przez które patrzę na świat. Moja miłość była obłędem i myślę, że jest coraz bardziej postępującym szaleństwem. Marcin wskazując palcem na Krystynę mówi: To jest owoc twojego szaleństwa. Może to jest zło? Jak może być złem miłość? — mówi Helena. Nie — odpowiada Marcin — miłość nie jest złem, ale miłość do własnego ojca może jest złem, nie wiem. A szaleństwo ciąży również na pustkowiu i dlatego wasz dom mnie przyciągnął. Ja jednak nie myślę rezygnować i dać się pogrzebać jak twoja córka. Jesteśmy naznaczeni piętnem szaleństwa albo obłędnej miłości i nie możemy dalej się ukrywać przed światem, który nas ściga. Nigdy przed nim nie uciekniemy, dopadnie nas na poddaszu czy w górach. Nie będzie miał dla nas litości, karły są kozłami ofiarnymi tego świata. Ich się pali i niszczy, aby szczęśliwy człowiek mógł się czuć oczyszczony. Teraz rozumiecie, dlaczego nie mogłem pozwolić, aby nas ścigano. Bezwład, który mieszka w tym domu, został porzucony w górach, tym bezwładem był czas, który stanął. Pierwszy krok został zrobiony. Obie kobiety patrzą na Marcina. Krystyna wstaje. Jest niewiele większa od fotela. Idzie swoim kołyszącym się krokiem do okna, gdzie stoi Marcin. Przewala się z jednej nogi na drugą, tak jakby była z ciasta. Najpierw nauczę cię chodzić — mówi Marcin. — Będziemy jeździć codziennie w góry i tam będziesz mnie ścigała, a potem ja będę ścigał ciebie. Twoje nogi nabiorą smukłości, a twoje piersi jędrności. Karlica ogląda się do tyłu na swoją matkę. Co sądzisz o tym, co mówi Marcin? — pyta. Nie uważasz, Marcinie, że to jest istne szaleństwo? Przecież ona spadnie z pierwszej lepszej skały. Sądzisz, że tak bodzie? — zwraca się teraz Krystyna w stronę Marcina. Potem nauczę cię uśmiechu, nauczę cię radości — mówi Marcin. — Będę cię kochać do obłędu, abyś skrzesała w sobie iskrę szczęścia. Muszą ią w tobie zapalić. Krystyna stoi między Heleną a Marcinem i mówi: On we mnie zapali iskrę szczęścia, słyszysz, matko? Helena odstawia filiżankę, na której dnie powstał czarny osad. Wstaje. Szura papciami z baraniej skóry. Zbiera filiżanki i srebrny dzban od kawy i nic nie mówi. Szybko odwraca się i omijając fotel, idzie w kierunku kuchni. Marcinie — mówi Krystyna — ona miała łzy w oczach. Chodź — mówi Marcin — jest konieczne, abyś szła ze mną roznosić ludziom mleko. Czy to jest na pewno konieczne? — pyta Krystyna i patrzy Marcinowi w oczy. Tak — mówi Marcin i wychodzi z domu. Za nim idzie Krystyna. Podjeżdżają do zakładów mleczarskich po druciane skrzynie z mlekiem. Chwytają je po kolei, Krystyna z jednego końca, Marcin z drugiego, i niosą do ciężarówki. Palce ich są oplecione wokół grubych drucianych uchwytów. Potem oboje biorą rozmach i rzucają skrzynie na platformę ciężarówki. Ludzie mijają ich. Krystyna stara się każdemu zejść z drogi. Jadą. Wchodzą do pierwszego domu. Marcin naciska dzwonek, Krystyna chowa się za słup werandy i wyciąga rękę z butelką pełną mleka, tak, aby ten, kto otworzy drzwi, mógł od razu ją zabrać i iść z powrotem do wnętrza domu. Otwierają się drzwi. Staje w nich stary człowiek i na widok Marcina uśmiecha się. Jest to niezwykle pogodny człowiek, aż dziw, że w tym wieku ma w sobie tyle pogody. Jest jak ten żółty liść, który wie, że jazda na wietrze w kierunku ziemi to tylko zabawa. A widząc wyciągniętą rękę, mówi: Jest was teraz dwoje, Marcinie, masz przynajmniej z kim rozmawiać podczas podróży. Wyjdź, Krystyno, zza tego słupa — mówi Marcin. Krystyna wychodzi. Dziadek cofa się. Kto to jest? — mówi przerażony. — Czy to jest człowiek, Marcinie? Nigdy czegoś takiego nie widziałem, jak żyję. Zgiń, przepadnij, maro! Kiedy Krystyna sposobiła się wyjść, była przygotowana na uśmiech, a teraz, gdy przerażony dziadek cofnął się, twarz jej zrobiła się niemal szara z bólu. Rzuciła butelki wystraszonemu dziadkowi pod nogi i biegnie w kierunku samochodu. Włącza silnik. Rusza. Marcin pędzi jak szalony, zdąża złapać się w ostatniej chwili platformy i tak, wisząc, odjeżdża jak sto diabłów. Gramoli się do środka. Jadą tak strasznie, że wiele skrzynek spada po drodze. Są daleko w górach, gdy Marcin widzi przed sobą przepaść. Wali pięściami w kabinę i krzyczy: „Skręcaj w prawo!” Tymczasem ciężarówka pędzi prosto w przepaść. Kiedy spod kół umyka już ziemia, Marcin zamyka oczy i zasłania rękami głowę. To jest pierwszy odruch człowieka przed ł uderzeniem. Mleko spada w przepaść, ale sa- mochód po silnym wstrząsie jakby chwieje się. Marcin otwiera oczy. Samochód wisi na drzewie. Jedna gałąź przebiła platformę, jakby to był kartofel. Wysoko nad nią wznosi się żelazna kabina kierowcy. Pod nią przepaść, której dna prawie nie widać. Marcin wciąga się na rękach do góry. Zaczepiony nogami o potrzaskaną platformę zagląda do wnętrza kabiny kierowcy. Krystyna leży na plecach i pokazuje w dół. Co? — krzyczy Marcin. Tam jest przepaść — odpowiada Krystyna. Widzę — wrzeszczy Marcin. — Będzie bardzo trudno się wydostać stąd, wisimy jak nadziane parówki. Będzie piekielnie trudno. Między mną a krawędzią skały jest przerwa, to drzewo rośnie pochyło. Poza tym jest luźne, może w każdej chwili zwalić się w dół. Nigdy nie byłem w takich tarapatach. Ty jesteś w jeszcze gorszej sytuacji. Pod siedzeniem jest siekiera, daj ją, wyrąbię ci otwór w kabinie i przyjdziesz do mnie. Krystyna podaje siekierę Marcinowi i przez chwilę obie ręce zawisają nad przepaścią. Pierwsze uderzenie wstrząsa drzewem. Sypią się odłamki skalne. Marcin rzuca siekierę. Nie mogę tego robić — mówi — bo za trzecim uderzeniem lecimy. Krystyna wysadza głowę z kabiny i krzyczy: Dlaczego chcesz koniecznie nas stąd wydostać, Marcinie, będzie fajnie, jak polecimy razem w dół, oboje skarłowaceni, ty przez twoje pustkowie, a ja przez moją rodzinę. Mam dość ludzi. Nienawidzę ich. Nie ma we mnie niczego poza nienawiścią. Zniszczę siebie, ciebie i wszystkich tych, z którymi się zetknę. Utnij pień tego drzewa siekierą. Rozumiem cię, Krystyno — mówi Marcin — ale pozwól mi działać. Pod drugim siedzeniem jest piła, podaj mi ją. Krystyna podaje piłę. Znów ręce spotykają się ponad przepaścią. Marcin piłuje żelazo. Jest uczepiony połamanej platformy jak pająk. Wyciera pot z czoła. Całe strugi tego potu spływają mu na szyję. Odgina wycięty otwór. Krystyna wyciąga przez ten otwór rękę. Proszę, dziadku, mleko — mówi — lubicie sobie na starość pochłeptać mleka, naści, dziadku, jest białe jak dupa noworodka. Mniam, mniam, dziadku, dobre będzie, wsypiecie sobie cukru, a może klusek ugotujecie, a wtedy mniam, mniam, ale uczta, co? A potem pójdziecie do ustępu i będziecie stękać i wypinać te swoje chude uda. Oj, jak ciężko, oj, jeszcze trochę. Ja mam tego, Marcinie, dość, rozumiesz? Skaczę sama. Zobaczysz, jaka będę piękna w powietrzu, i nogi zrobią się smukłe, i szyja jak u łabędzia, a włosy moje będą najpiękniejsze na ziemi. Żegnaj, mój drogi. W tym momencie Marcin łapie jej rękę i ciągnie Krystynę przez wycięty otwór. Puść mnie! — wrzeszczy ona. Ciężarówka chwieje się, skała pęka w miejscu, gdzie wgłębiają się korzenie. Wreszcie Marcin puszcza rękę Krystyny. Wsadza głowę. Zrozum, Krystyno — mówi — ty masz wielką siłę, ty wszystko pokonasz, tylko ty nie masz pojęcia ani o życiu, ani o szczęściu, ty nie za- znałaś odrobiny przyjemności, ty nie wiesz, co to jest radość. Nigdy z nocy nie rób dnia, Marcinie — odpowiada Krystyna — przecież córce nocy nie jest dana radość, i ty o tym wiesz. Zaufaj mi — przekonuje Marcin. — Nie skacz. Od ciebie zależy, czy mnie zniszczą. Od ciebie, Krystyno. Zrozum, ty masz więcej siły ode mnie, ale ja mogę nadać jej inny kierunek. Uwierz mi. Proszę cię. Błagam cię, Krystyno,. Ja bardzo tego pragnę. Karlica wpatruje się we wsuniętą przez o-twór głowę Marcina. Tyś powiedział: „moja Krystyno”, to mi się podoba. Powiedziałeś dużo pięknych rzeczy. Czy naprawdę zależy ci na tym, żebym żyła? Po tysiąckroć cię proszę: nie skacz! Krystyna patrzy na Marcina. Robię to, bo chcesz — mówi. — Zdaję się na ciebie. Przełazi przez otwór i oboje wiszą zaczepieni na połamanej platformie. Teraz — mówi Krystyna — przeskoczę na skałę i podam ci silną gałąź. Czy to jest możliwe, abyś stąd skoczyła na skałę? Marcin jeszcze nie skończył mówić, a ciało Krystyny przeleciało ciemną przestrzeń między wiszącą ciężarówką a występem skalnym. Tam karlica chwyciła obiema rękami za poszarpane kamienie i na chwilę zawisła, niby ptasie gniazdo przylepione do skały. Powoli wciąga się na powierzchnię. Staje na nogi i macha rękami do Marcina. Czekaj, zaraz przyniosę gałąź. Niesie grubą gałąź i Marcin łapie ją z drugiej strony. Trzymaj się — krzyczy ona. Boję się — odkrzykuje Marcin — ty mnie nie utrzymasz. Nie bój się — wrzeszczy na cały głos Krystyna i Marcin zawisa nad przepaścią. Chwilę tak wisi, po czym jedzie do góry. Nad nim słychać sapanie — to Krystyna pracuje, ile tylko ma sił. Wreszcie Marcin leży na omszałych skałach z głową ukrytą w ramionach. Obok siedzi Krystyna. Marcin podnosi głowę. Patrzy na nią. Wierzę w ciebie — mówi. — Wydobędziemy się oboje z tego dna, na które nas zepchnięto. Myślisz, że tego dokonamy? — pyta Krystyna i jej głos ma jakąś cichą nutę ludzkiego bólu. Marcin wsłuchuje się w ten głos. Wierzę w to — mówi i chowa znów głowę pomiędzy ramiona. Skały są szare, omszałe, niektóre krawędzie przypominają garby, a inne ostrza noży. Białe palce Marcina są wtopione w ten mech, częściowo zgnieciony, częściowo przed nimi rozchylony. Zielone i miękkie główki mchu dotykają skóry rąk Marcina, jakby pytały: żyje on jeszcze, czy też nie? Widać i skały mają swój własny język, może nawet bardzo bogaty. Na jednej z rąk Marcina leżą jego rozrzucone włosy. Połyskują w słońcu mocniej aniżeli skały. Mogłyby z powodzeniem przypomi- nać skrzydła orła, ptaka, który tu, w tych skałach na pewno mieszka. Głowa Marcina leży wtulona w ramiona, niby czarny gołąb, który podczas długiej podróży schronił się na chwilę w szczelinie skalnej. Ponad niższymi skałami unosi się mgła. Płynie niby biały obłok, składający się z niczego. Jest świeżo. Górskie powietrze jest czyste jak kryształ. Krystyna siedzi obok na maleńkim występie i jej szeroka suknia w kwiaty okrywa ramię Marcina i dotyka jego pleców. Łączy występ skalny, na którym siedzi dziewczyna, z leżącym mężczyzną. Mgła dociera do nich. Zakrywa czoło Krystyny, potem szyję. Przez moment nie widać też Marcina. Jeden tuman mgły minął, a za nim nadchodzi drugi. To są opary nocy, które wydobywają się z dolin i przepaści. Również wrak ciężarówki zakryty jest przez mgłę. Krystyna w tej mgle wygląda jak upiór, który przyszedł tu, aby posiedzieć o porannej porze. Jej grube i krótkie nogi leżą bezwładnie, jakby je tu ktoś po prostu rzucił. Mgła rzednie. Wyłaniają się ostre krawędzie skał. Krystyna kładzie się na brzuchu i omal nie dotyka głową ramion Marcina. Jej gęste niby wrzos włosy leżą na omszałej skale, przypominając piękny, lśniący dywan. Marcin podnosi lekko głowę i patrzy na twarz, która przed nim wyrosła. Jego wzrok zatrzymuje się na u-stach, szerokich i grubych, potem przenosi się na oczy, potem na czoło. Mężczyzna wyciąga rękę, zanurza palce w czarnych włosach. Ramiona Krystyny drżą. Są szerokie i silniejsze niż ramiona Marcina. Są jak te skały, w któ- rych drzemie przeszłość. Drżenie przebiega przez całe ciało karlicy. Marcin podnosi się na łokciu. Dotyka silnego karku Krystyny. Na jej twarz występuje rumieniec tak silny, jak gdyby zalała się krwią. Co się z tobą dzieje? — mówi Marcin. — Nigdy nie spotkałem kobiety, która płonęłaby takim żywym ogniem. Oczy Krystyny rozszerzają się, jak dwie nagle zapalone latarnie. Chodź bliżej — mówi Marcin. Krystyna wspiera się na łokciu i przysuwa się do Marcina. Dotyka ciałem jego ciała. Nie bój się — mówi Marcin. — Rozepnij suknię. Krystyna rozpina suknię, która opada z jednej i z drugiej strony, tak jak skrzydła kolorowego ptaka. Pomiędzy tymi skrzydłami leżą piersi podobne do dwóch wielkich białych gór. Marcin nachyla się i całuje je. Wydaje się, ze skała ulega wstrząsom. Ty jesteś biała jak śnieg — mówi Marcin. — Ty jesteś dziewicą, prawda? Tak — odpowiada Krystyna — to jest moje przekleństwo. Ja jestem skazana na dziewictwo, ponieważ jestem córką nocy. Zapomnij o tym — mówi Marcin. — Zapomnij o tym, kim byłaś. Jesteś przede wszystkim kobietą. Sądzisz, że mogę tak myśleć, Marcinie? — pyta Krystyna i patrzy w jego twarz. Na moment w jej oczach zapala się płomyk nadziei. Jest to na pewno pierwszy płomyk, który zapala się w oczach Krystyny. Powo- duje on, że oczy te stają się mniej okrągłe, znika z nich strach albo ustępuje gdzieś w głąb. Znika z nich tępy wyraz bezmyślności. Widać, dzieje się coś wspaniałego. Marcin zauważa ten wewnętrzny blask w oczach Krystyny. Patrzy urzeczony. Nic nie mówi przez chwilę. Wiesz, Krystyno — odzywa się wreszcie — w twoich oczach jest coś nowego. Widzę tam ogień, którego przedtem nie było. Na pewno istniał w tobie jako zarzewie, ale nie było momentu, w którym mógłby się zapalić. A teraz twoje oczy mają ów wewnętrzny blask — są piękne. Na pewno tak jest, skoro mówisz — rzecze Krystyna — ale boję się, że to wnet zniknie i wtedy będę miała znów te moje okrągłe cebule. Oboje śmieją się. Nie jest ci zimno? — pyta Marcin. — Leżysz naga na skale, a są jeszcze mgły, a i skały w poranny czas są na ogół chłodne. Nie czuję chłodu — mówi Krystyna. — Wiesz, że leżę po raz pierwszy naga na skale, i nie możesz sobie wyobrazić, co czuję. To jest mój raj, którego nigdy nie spodziewałam się znaleźć, nie byłam też do niego przeznaczona. Dobrze, Marcinie, że nie skoczyłam w przepaść, jak dobrze. Śmieje się. Marcin patrzy na nią i też się śmieje. Dobrze, że nie skoczyłaś, dobrze, że zdołałem cię przekonać. Poznałeś dużo kobiet, Marcinie — mówi Krystyna — powiedz, czy one są wiele lepsze ode mnie, powiedz, co czujesz, gdy patrzysz na mnie, i co czułeś, gdy patrzyłeś na nie. Powiedz, Marcinie. Ty jesteś jak śnieg — mówi Marcin — taki świeży, który akurat spadł. Ty jesteś jak kielich święconej wody i chcesz, abym moje usta w nim zamoczył. Czuję w tobie wielką siłę ziemi, jej potężne drżenie, czuję twoją moc i jestem szczęśliwy, że mnie, który nigdy nie poznam wewnętrznego żaru ziemi, bo jestem mężczyzną, pragniesz mieć. Nie interesuje mnie teraz własne życie, jako że ty pragniesz mnie. Z innymi kobietami nie przeżywałem tego, nie miały one tej siły, co ty, i ich pragnienia nie obejmowały mnie całego, czułem się często niedoceniony. One były ładne — mówi Krystyna — miały zgrabne nogi, miały małe piersi, czułeś na pewno wielką przyjemność patrząc na nie. Nie martw się o to, Krystyno, te rzeczy się zmieniają. Najważniejsze, by istniał wewnątrz ogień, którym się żyje. Mgły już w ogóle nie ma. Wszystko, co jest na powierzchni, nabiera ostrych kształtów. Szyja Krystyny robi się różowa. Nie chcesz mnie? — pyta Krystyna, a ów płomyk z jej oczu znika. — Sam mówiłeś, abym rozpięła suknię. Sam mówiłeś, że jestem jak śnieg. Czy boisz się, abym nie została zbruka-na. Mówisz tak, bo naczytałaś się staroświeckich romansów. Marcin kładzie rękę na jej podbrzuszu, po- tem na udzie. Jego palce wydają się zapalać całe łuny na szyi i na policzkach Krystyny. Co się ze mną dzieje? — szepcze Krystyna. — Co się ze mną dzieje?! Wydrapię ci oczy, Marcinie. Dobrze — śmieje się Marcin — ale co z nimi potem zrobisz i jak wytłumaczysz się z tego, że masz w garści moje oczy? Nie muszę się przed nikim tłumaczyć — śmieje się Krystyna. Marcin całuje jej brzuch. Ciało Krystyny faluje niby morze podczas sztormu. Jeszcze trochę, a rozerwie brzegi i nastąpi wstrząs we wszechświecie. Jeszcze trochę, a rozerwie skały i tryśnie gorącą lawą, która nie zna miary, ale za to zna dobrze drogę do gwiazd. Chcę poznać twoje ciało — szepcze Krystyna. — Chcę je poznać. W jej oczach płonie znów płomień owej nadziei, która zmienia jej twarz nie do poznania. Jest zdumiewające, że grymas córki nocy już nie istnieje, zginął w tym błogim i pięknym uniesieniu. Krystyna podnosi silne i ciężkie ramiona i łapie za koszulę Marcina przy samej szyi. Rozrywa ją. Marcin zbliża się do Krystyny. Na chwilę kobieta ginie pod jego ciałem. Nagle słychać krzyk i wydaje się, że skały się zwaliły. Marcin upada na bok, trzymając się za szyję. Zaciska zęby. Krystyna siada i patrzy, jak spomiędzy jej nóg spływa gęsta krew. Dotyka jej palcami, potem wyciera je w mech. Odwraca głowę w kierunku Marcina. On nie patrzy na nią. Przyciska ranę na szyi palcami. Widać tam ślady zębów. Skóra jest przecięta i, być może, tętnica, bo krew jest już rozmazana po całej szyi. Siedzą obok siebie, oboje nadzy i skrwawieni. W twarzy Krystyny widać obojętność, w twarzy Marcina ból. Ja chyba nie jestem normalną kobietą — mówi Krystyna. — Sama nie rozumiem, dlaczego cię ugryzłam, ale poczułam wielki ból, tak jakbyś wtoczył wielką skałę pomiędzy moje nogi. Byłam nieprzytomna z bólu i rozkoszy, dlatego cię ugryzłam, Marcinie. Krystyna urywa kawał sukni od pachy w dół i drze go na szerokie pasy. Jednym z tych pasów wyciera krew ze swoich nóg, a potem zbliża się do Marcina. Odrywa jego ręce od szyi, zlizuje krew z rany i obwiązuje ją tymi udartymi z sukni pasami. Pierwszy raptownie przesiąka, ale już na drugim i trzecim są jedynie niezbyt wielkie plamy. Marcin zwrócony jest bokiem do Krystyny. Patrzy w dół, w przepaść. Widać tam krzaki i pieczary, wygląda to i egzotycznie, i malowniczo. Twarz Marcina wypogadza się, w o-czach pojawia się spokój i cisza podobna jak tam w dole. Rozumiem cię, Krystyno — mówi Marcin musiałaś to zrobić. Dlaczego ty jedynie miałabyś być splamiona krwią? — dodaje, śmiejąc się. — Myślę, że najlepiej będzie, gdy zamieszkamy jakiś czas tu, w górach. Ściągniemy ciężarówkę, gdzie mam noże i siekiery. Zrobię sobie łuk i będę polować, a ty będziesz dbała o nasz dom. Powiedziałeś „nasz dom” — mówi Krysty- na — nie wiesz wcale, jak to słodko w moich uszach brzmi. Musimy tu zamieszkać — mówi Marcin. — Musimy oderwać się od tamtego świata i zdobyć niezależność. Nie możemy być skazani na wieczne potępienie. Myślisz, że się nam to uda? — mówi Krystyna z jakimś nowym ciepłem w głosie. Uważam, że tak — zapewnia Marcin i patrzy na jej palce, którymi zawiązuje grube bandaże wokół jego szyi. Mija czas. W górach powstaje mieszkanie z mchu i drewna. Chroni przed wilgocią i przed wiatrami. Daleko stąd do miasta. Marcin zamiast koszuli nosi skórę dzikiej kozy. Każdego ranka można go zobaczyć na skale, jak wita słońce, jak wdycha świeże górskie powietrze, potem Krystynę wychodzącą z domu z mchu, całą w skórach. Znikło gdzieś jej ciężkie ciało, nogi ma sprężyste, silne, ramiona też straciły swą masywną, grubą budowę, są szczupłe. I co najciekawsze, twarz zmieniła się nie do poznania. A usta, dawniej rozdęte, są pełne wyrazu i zaczerwienione jak horyzont o zachodzie słońca. Być może, i sama Helena nie poznałaby jej tu siedzącej na skale. Zdumiewające, że w tej drobnej i pięknej postaci mieściła się kiedyś karlica, córka nocy. Zdumiewające. Czyżby przyczyniły się do tego góry, po których śmiga codziennie? Czy kozie mięso? A może spowodowała to owa gorąca wiara, którą tchnął w nią Marcin jeszcze tam, na chyboczącej się ciężarówce, a potem gdy mówił o ich własnym domu? A może to owe płomyki tamtego pogodnego ranka rozpaliły się do żaru wulkanicznego? Któż to może dokładnie wiedzieć. W każdym razie Krystyna przypomina teraz górską kozę, szybszą niż wiatr, piękniejszą niż naj śmiglej sza sosna. Marcin schodzi ze swej skały i zbliża się do Krystyny. Jego szyja jest gładka i silna, tylko z lewej strony widać biały ślad. To blizna. Odcina się od śniadej skóry jak błysk noża. W uśmiechu Marcina widać z daleka dwa rzędy białych zębów, które z tą blizną wspaniale harmonizują. Wyglądasz z wysoka jak kozica — mówi Marcin do Krystyny, a jego donośny głos ściga się z wiatrami wśród gór. — Dziś słońce wschodziło w diamentowej oprawie. Bardzo lubię dzień, który się tak rozpoczyna. Każde słowo Marcina przypomina smagnięcie batem z góry, jak gdyby jechał tamtędy nocny jeździec i trzaskał biczem, krusząc niektóre skały. Na nogach ma Marcin skórzane buty do kostek, zszyte grubym łykiem. Przed chwilą sny ode mnie odeszły — mówi Krystyna. Dziwna rzecz, jej głos jest miękki, ciepły, nie ma w nim śladu ochrypłego głosu karlicy, nie ma w nim echa skrzeczącego śmiechu ani grubego rechotu jej zwykłej mowy. Gdzieś to wszystko zniknęło, może tam, wśród głębokich rozpadlin skalnych, może to mgła wieczorna i poranna ze sobą zabrała wtedy, gdy Krystyna codziennie nawoływała swojego Marcina wśród gór lub gdy śpiewała przy ognisku, 9. Okrucieństwo... 129 trudno naprawdę wytropić moment, kiedy się to stało. W każdym razie musiał być taki moment, w którym narodziła się zupełnie inna Krystyna. Kiedy patrzeć na jej twarz, wydaje się, że są tam echa białych brzóz, tyle tam piękna, tyle tam wspaniałych barw i nowego życia. Nie mogłoby być człowieka, który by obojętnie przeszedł obok niej. Nie mogłoby być człowieka, który nie przysiadłby obok niej i nie dotknął miękkich kozich skór na jej ramionach. Może tak wyglądali nasi przodkowie, ale czyżby byli tak piękni? Z tyłu, za Krystyną, stoi ich dom, z mchu i drewna. Drzwi też ma z mchu i drewna. Wewnątrz wyłożony jest skórami kóz. Przy ścianie stoi łuk. Obok niego drugi o takich samych rozmiarach. Widocznie oboje polują tak samo sprawnie. Krystyna wstaje. Jest nieco więcej niż o głowę niższa od Marcina. Znów mamy dzień — mówi. — Sądzisz, Marcinie, że będzie dla nas szczęśliwy? Wróżysz to ze wschodu słońca. Wierzę w twoją wróżbę. Robi krok w kierunku Marcina. Ich kozie skóry stykają się, ich ramiona splatają się, są śniade, koloru dojrzałego żyta, i tworzą taką samą linię jak horyzont, gdy wyzłoci go słońce. Jako tło mają szare skały i zielony mech, i wielkie przestrzenie, w których żyją orły i może duchy, które jednak mają swój własny świat. Krystyna wtula twarz w ramiona Marcina. Masz jeszcze w sobie nocne sny — mówi — czuję je, są gorące tak jak moje. Marcin uśmiecha się i przyciąga Krystynę do siebie. Tak stoją, a słońce podnosi się po ich lewej stronie zza skał i zza krzewów. Na sąsiedniej skale siedzi ptak. Podobny jest do orła. Są to rzadkie ptaki. Lubią siedzieć godzinami na samym wierzchołku skały i obserwować okolicę. Taka jest już natura orłów. W pewnej chwili Krystyna patrzy w tamtą stronę. Wiesz — mówi — w ostatnich dniach siedzi tam każdego ranka, dopiero gdy słońce jest już nad tamtą sosną, on wzbija się w powietrze i znika. Zauważyłam, że patrzy w naszą stronę. Marcin spogląda przez chwilę na siedzącego na skale orła, potem odwraca stamtąd oczy i przygląda się Krystynie. Kładzie rękę na jej ramieniu i wygląda to tak, jak gdyby biały horyzont wsparł się na miękkiej linii lasów. Potem bierze kilka czarnych kosmyków jej włosów. Są bardzo podobne do bujnej grzywy konia, takiego, który cwałuje po stepie. Mięśnie twarzy Marcina są naprężone, drgają. Patrzy na usta Krystyny, na jej szyję. Ona musi podnosić wzrok w górę i w jej oczach powstaje prawdziwa tęcza kolorów, wśród której majaczy sylwetka Marcina. Jej usta są pełne słońca i gorącej krwi i kiedy rozchyla je w uśmiechu, wydaje się, że obnaża się cały świat razem z tą okolicą. Rozpalę ogień — mówi Krystyna. — Mamy od wczoraj udziec kozi, opiekę go. Nie musisz dziś chodzić po górach. Dobrze — odpowiada Marcin — pójdę na dół do źródła. Zaraz wrócę. Schodzi z góry w głęboki parów, a nad nim zostają szare, omszałe głazy, zostają zielone krzaki, splątane swoimi drobnymi gałązkami i cierniami. Raz po raz noga Marcina zsuwa się gwałtownie i wtedy zeskakuje on na drugi kamień, chwieje się chwilę i schodzi wolno na dół. Niemal na dnie parowu, pomiędzy dwoma szarymi głazami, płynie kryształowa woda górskiego potoku. Przypomina żyłę ze srebrną krwią, która chluszcze z wnętrza ziemi. Marcin nachyla się nad tą lawiną kryształu i zanurza w niej dłonie, potem całe ręce aż po łokcie. Powstaje w tym miejscu piana, przypominająca miękką owczą wełnę. Marcin nabiera pełne garście tej wody i oblewa sobie nimi twarz. Krople odpadają od jego czoła, od ust, od oczu, z włosów, jakby były diamentami — to słońce łapie je na chwilę w swoje objęcia, zanim nie zanurzą się znów w strumieniu. Jedną nogą Marcin wspiera się na olbrzymim, płaskim głazie, wciąż obmywanym przez wodę, a drugą na wystającym pniu złamanego kiedyś drzewa. Na tym płaskim kamieniu może stoi nieraz niedźwiedź albo górska koza, jest bardzo wygodny. A teraz stoi tutaj Marcin. Twarz jego jest świeża, podobnie jak ręce. Można sądzić, że wewnątrz strumienia drzemie baśniowy świat, który naznacza ludzi i rzeczy piętnem świeżości. Zresztą różne rzeczy można sądzić patrząc na ten strumień wytrysku jący spomiędzy szarych, ciężkich głazów. Marcin klęka. Zanurza wargi w zimnej wodzie i pije. Widać poruszającą się grdykę, słychać bulgot mijającej usta wody. Raz po raz po powierzchni niespokojnej wody pędzi piana podobna do kiści śniegu i natrafiając nachyloną rwarz Marcina, otula ją swą bielą. Marcin odgarnia pianę ręką i pije dalej. Potem wstaje, wyciera usta wierzchem dłoni. Następnie odsłania skóry między nogami, wyciąga penisa i oddaje mocz prosto do strumienia. Żółta struga miesza się z kryształem i pianą, aby w głośnym bulgotaniu pojednać się z nimi, rozproszyć się w nich i płynąć jako porządny górski strumień. Marcin wytrząsa ostatnie krople moczu. Patrzy w górę. Okrywa się skórą i idzie powoli tą samą drogą. Krystyna siedzi przy ogniu i opieka ptaka. Obok niej leży łuk, jedna ze strzał jest na końcu zakrwawiona. Krystyna podnosi oczy na Marcina. Jej twarz jest zupełnie brązowa od płomienia. Upolowałam tego ptaka — mówi Krystyna. — To nie był orzeł. Podeszłam zupełnie blisko od tyłu, tak że mnie nie widział. Nie zdążył nawet podnieść skrzydeł. Jest to wielki ptak, ale nie znam jego nazwy. Jest jadalny, jego mięso przypomina gęsie. Mieliśmy już kiedyś takiego ptaka, pamiętasz, Marcinie? Gdybym widział jego pióra, to na pewno bym sobie przypomniał — mówi Marcin ale one są już spalone. Myślę wciąż o moim śnie mówi dalej. — Śniłem, że latam w powietrzu i patrzę z góry na nasz dom z mchu, i nagle zauważam, że ściany jego są przezroczyste, a ty, w królewskich szatach, siedzisz w środku przy stole z pięknymi mężczyznami, którzy nalewają ci wina do złotego pucharu. Kiedy dotykasz ustami tego pucharu, ja krzyczę do ciebie, abyś me piła, bo to jest trucizna. Ale ty mnie nie słyszysz, bo jestem za wysoko, i wypijasz to wino, lecz zamiast paść martwa, zmieniasz się w wielkiego białego łabędzia. Teraz twoi towarzysze też są łabędziami i wylatujecie z naszej chaty z wielkim poszumem swoich wspaniałych skrzydeł. Mijasz mnie i ja krzyczę do ciebie, wołam cię po imieniu, ale ty nie reagujesz, bo jesteś ptakiem i nie możesz rozumieć mojego języka. Krystyna uśmiecha się. To jest piękny sen — mówi. — Myślę, że ma bardzo głębokie znaczenie. Jestem pewien, że ma — odpowiada Marcin i patrzy w ogień, potem na ptaka, wreszcie na Krystynę. Z ptaka cieknie tłuszcz. Najpierw nogi stają się śliskie, potem na pazurach nabrzmiewają połyskujące grube krople, które spadają i skwierczą w ogniu. Dziób ma szeroki, gęsi. Oczy zaciśnięte. Niektóre większe płomienie sięgają aż do głowy, jakby chciały do tych oczu zajrzeć. Krystyna siedzi na pniu z nogami skrzyżowanymi, tak że całe kolana są zakryte przez skóry. Marcin siada nie opodal. Plecami opiera się o ścianę ich górskiego domu z mchu. Przyglądają się górom. Pójdziemy dziś daleko w góry — mówi Marcin — do samego Jeziora Mgieł. Chciałbym ci coś tam pokazać. Krystyna odwraca głowę. Powiedz mi, Marcinie, co schowałeś na brzegu Jeziora Mgieł? — pyta. — A może są tam owe łabędzie z twojego snu? Powiedz, Marcinie, czy to jest dla mnie, czy będę się z tego cieszyć? Na twarzy Krystyny pojawia się piękny uśmiech, taki, który potrafi skruszyć skały, zamienić horyzont w stubarwną tęczę. Dziewczyna podchodzi do Marcina. Siada obok. Bierze jego głowę w ręce i dotyka jego twarzy rozpalonymi od ogn ia policzkami. Powiedz, mój kochany Marcinie — mówi — powiedz, co masz nad Jeziorem Mgieł. Dopóki mi nie powiesz, nie będę mogła o niczym innym myśleć. Marcin wyciąga dłoń w kierunku ogniska, bierze odymionego ptaka i rozrywa go. W jednym jego ręku zostaje noga, dymiąca i poszarpana, o bladoczerwonym mięsie, a w drugiej cała reszta ptaka. Podaje to Krystynie. Zatapia zęby w owym gorącym, bladoczerwonym mięsie. Po bokach ust zostają zmiażdżone strzępy skóry. Cienką strużką ścieka wzdłuż po ręce tłuszcz aż do łokcia, spada na ziemię, gdzie wsiąka. Krystyna wyrywa drugą nogę i pozostaje kadłub ptaka, z opaloną szyją i szerokim dziobem. Kładzie ten kadłub na kamieniu, niedaleko swoich nóg. Rozrywa ostrymi zębami gorące ptasie mięso. Na nosie ma czarną plamę od spalonej skóry ptaka. Marcin odrzuca kość daleko w bok od siebie, tam toczy się ona chwilę po kamieniach, aż więźnie w małym krzaku. Marcin wyciera usta wierzchem dłoni, bierze garść mchu i wyciera dłonie dokładnie do sucha. Krystyna odwala kamień od ich spiżarni i wsuwa tam resztki ptaka, potem zasuwa kamień z powrotem. Kładą się obok ogniska. Jest mi dobrze — mówi Krystyna. Marcin przygląda jej się chwilę. Kiedyś ludzie tak żyli — mówi — ale wtedy żadna z kobiet nie powiedziała, że jest jej dobrze. Ty dużo rozumiesz — mówi Krystyna. — Chwilami wydaje mi się, że przenikasz i skały, i mnie, i ten ogień. Jesteś jak orzeł, który nad światem panuje. Marcin uśmiecha się. Cieszę się, że powiedziałaś te słowa: „Jest mi dobrze” — mówi. Słońce oświetla ich twarze. Ogień przy tym blednie. Krystyna zasypuje go piaskiem. Chcę iść nad jezioro — mówi — tam masz dla mnie coś wspaniałego. Tak, Krystyno — mówi Marcin — czekałaś na to całe życie i zobaczysz to nad Jeziorem Mgieł. Chodźmy więc, aby zdążyć przed wieczorem, sama wiesz, jak to daleko. Marcin zarzuca łuk na plecy, a do pasa przytwierdza wiązkę strzał i ostry toporek. To samo robi Krystyna. Łuk przecina jej skóry na plecach, a z przodu jego cięciwa zaznacza białą długą linię przez piersi. Krystyna zamiast toporka przymocowuje do pasa nóż. Zamykają chatę. Marcin przywala do drzwi olbrzymi kamień. Krystyna bada nogą popiół ogniska. Dymi się. Zostawiają wszystko i idą w kierunku wysokich szczytów skalnych, gdzie horyzont jest jakby poszarpany. Z tyłu, za nimi, linia horyzontu jest bardziej miękka, bowiem łagodne wzgórza porośnięte są lasem. Idą wijącą się ścieżką. Marcin na przedzie, a za nim Krystyna. Marcinowi nieraz spod nóg wysunie się kamień, wtedy odwraca się gwałtownie i krzyczy: „Uważaj, Krystyno! Ona czepia się wystającego głazu, aż kamienie ją miną, potem rusza dalej. Marcin ją obserwuje. Jest zwinniejsza od wiewiórki i kiedy wisi zaczepiona o skały, na ustach Marcina widać uśmiech. Mijają jedną linię szczytów, potem drugą. Jesteśmy niedaleko Jeziora Mgieł mówi Marcin. Rzeczywiście, nie trwało długo, a za załomem skalnym leży rozpostarta dziwna jak na te okolice równina. Niebieska, jakby nafosfo-ryzowana. Mieni się to turkusem, to zielonkawymi iskrami. jest — mówi Krystyna. — Jezioro Mgieł. Zimno tu — dodaje. Wychodzą na równinę, a przed nimi rozpościera się spokojna, cicha woda górskiego jeziora. Jaka tu cisza — mówi Krystyna. — Myślę, że taka cisza musi być w głębi ziemi. Myślę, że taka cisza istnieje podczas nieistnienia, w tak zwanej wieczności. Nie jest to wcale takie przykre. Jest mi tu nawet dobrze. Lubię taką ciszę, zresztą może dlatego że w niej się wychowałam. Co sądzisz, Marcinie, o tej ciszy? Czy spotkałeś kiedyś na pustkowiu podobną? Nasze jezioro jest zupełnie inne — mówi Marcin. — Aż dziw bierze, że one istnieją równocześnie. Może są odbiciem wiecznej ciszy, jak ty to mówisz, ale wtedy nie powinno ich nic dzielić, a dzielą je góry. Dziwne jest to wszystko. Stoją nad brzegiem wśród drobnych kamieni, a cienie ich padają na wodę. Nie widać ani ptaka, ani większych roślin, nawet porostów na kamieniach jest tu niewiele. I Krystyna, i Marcin stoją oniemiali tą surową ciszą, w którą weszli. Kiedyś się trułam — mówi Krystyna — wtedy czułam również taki ucisk w uszach. Ta cisza musi mieć coś wspólnego ze śmiercią. Chciałabym trwać wiecznie w takim błogim spokoju. Spróbuję, czy dosięgnę strzałą przeciwległego brzegu — mówi Marcin. Napina łuk. Świszcząca strzała pruje rozedrgane, kolorowe powietrze. Oboje patrzą na nią. Nagle chwilę wisi w powietrzu i znika. I co, nawet nie wiemy, czy wpadła do wody, czy zamieniła się w mgłę — mówi Krystyna. Potem obejmuje Marcina, podnosi oczy i rzecze: — No i co, Marcinie, czekam, nie wiem, po co tu przyszliśmy? Chodź — mówi Marcin i ciągnie ją nad samą wodę. Krystyna nachyla się. Nic nie widzę — mówi. Chodźmy więc w cień wielkiej skały — powiada Marcin — ale tam musisz wejść po kolana w wodę. Nie bój się raków, w tej wodzie nie ma zwierząt. Krystyna nachyla się w cieniu wielkiej ska- ły i patrzy. Potem odwraca się gwałtownie i mówi: Kto to jest? Nie poznaję tej kobiety, która spogląda na mnie z wody. Kto to jest, Marcinie? Nie mąć wody, bo tamta kobieta dostanie zmarszczek. Spójrz jeszcze raz i dobrze jej się przyjrzyj. Krystyna znów patrzy i co chwila wykrzykuje: Marcinie, ona się do mnie śmieje! Jakie ma cudne włosy! Nigdy nie widziałam takich oczu! Ona robi wszystko to co ja. Ona mnie naśladuje. Nigdy nie widziałam tak szlachetnej twarzy! Chodź, Marcinie, zobacz! Kto to jest? W takiej chłodnej wodzie?! W końcu Krystyna wychodzi z wody i patrzy w oczy Marcinowi, i nic nie mówi. On trzyma ją za ramiona. Resztki krzyku zawisły na jej wargach. Cała się trzęsie. Zimno tobie? — pyta Marcin. Nie jest mi zimno, Marcinie. Widziałam piękną kobietę w wodzie tego jeziora, w tym miejscu, gdzie powinno być moje odbicie, ale ja jestem karlicą, brzydką jak noc karlicą. (Jpada na ziemię i zanosi się łkaniem. Nie płacz. Chodźmy jeszcze raz nad wodę. Stoją oboje na kamieniach, a woda liże im stopy. Patrz, Krystyno — mówi Marcin — to jestem ja, poznajesz mnie? Tu mam włosy, tu mam usta, patrz, pokazuję ci to palcem, poznajesz mnie? Popatrz jeszcze raz na mnie, dotknij mnie ręką, a potem patrz w wodę, to jestem ja, poznajesz mnie? Poznaję. A teraz patrz — mówi Marcin i wyciąga rękę w kierunku jej twarzy — to jesteś ty, to są twoje oczy, widzisz je w wodzie? Widzę. A to są twoje włosy — mówi dalej Marcin — widzisz je? Widzę. To jesteś ty, moja droga. Czy możesz zrozumieć, że nie jesteś karlicą, czy możesz uwierzyć, że jesteś piękną kobietą? Czy to jest możliwe? Kiedy to się stało, powiedz, Marcinie, w którym momencie? Może dziś rano? Może dziś rano. Krystyna jest blada. Jej oczy robią się szerokie, pełne strachu, zupełnie jak u ludzi szalonych. Marcina ogarnia niepokój, potrząsa nią, wreszcie zdziera z niej skóry, rzuca na kamienie i jednym uderzeniem wtrąca ją nagą do jeziora. Potem wyciąga omdlałe ciało i zaczyna krzyczeć: „Krystyno! Krystyno!” Zaczyna bić ją po twarzy i ramionach, aż wreszcie Krystyna otwiera oczy i rozgląda się. Gdzie jestem? — pyta. Jesteś ze mną — odpowiada Marcin. Krystyna patrzy na niego, wreszcie mówi: Marcinie, jak dobrze — i patrzy bezmyślnie na jezioro. Marcin rozciera jej ciało, potem ubiera w skóry. Co ty ze mną robisz? — pyta Krystyna. — Dlaczego mnie tak rozcierasz? Bo jesteś przemarznięta od tej wody. Od jakiej wody? Na chwilę rozmowa się urywa. Była bliska szaleństwa — szepcze Marcin — dobrze, że nie pamięta tej chwili. Mówiłeś coś po cichu? Tak, będziemy wracać. Musimy być przed wieczorem w domu. Schodzą z gór. Za nimi zostaje Jezioro Mgieł i ta cisza. Krystyna idzie przodem. Raz po raz odwraca się i krzyczy: Czuję się, jakbym spadła z nieba. W pewnej chwili przystaje i mówi: Ja wiem, Marcinie, że chciałeś mnie pocieszyć i dlatego zaprowadziłeś mnie nad Jezioro Mgieł, które jest tak przezroczyste, że upiększa wszystkie kształty, dobrze to rozumiem. A kiedy miałam zawrót głowy i nie mogłam ciebie już rozpoznać, wtedy wepchnąłeś mnie do tej lodowatej wody i wszystko prysło. Rozumiem cię, Marcinie, ty chciałeś mnie pocieszyć. Dziękuję ci za to, kocham cię za to bardzo, jesteś wspaniałym człowiekiem. Ale karlica zostanie karlicą. Ja to wiem. Nie smuć się jednak. Tu, w górach, czuję się dobrze. Nikt mnie nie widzi i ja się nie boję tutejszego świata. A ciebie kocham, mój najdroższy Marcinie. Marcin akurat trzyma się ostrego głazu i stawia nogę na rosnącym wzdłuż ścieżki ko- rżeniu. Chwilę patrzy na Krystynę i wtedy z jego oczu wytaczają się jedna po drugiej wielkie, grube i słone łzy. Biegną po policzkach, zostawiając błyszczące ścieżki za sobą, zatrzymują się na brodzie i spadają na skóry okrywające piersi. Oczy Marcina są zamglone. Milczy. Idą dalej. Potem Krystyna znów się odwraca i mówi: Dobrze, że mnie zaprowadziłeś do Jeziora Mgieł, Marcinie, wiem teraz, jak bardzo chcesz, abym nie była karlicą. Wiem teraz, że ty też mnie kochasz. Nigdy nie myślałam, że mnie, karlicę, można pokochać. Nigdy nie myślałam, Marcinie. Przed zachodem słońca docierają do swojej górskiej chaty. Marcin odwala kamień i wchodzi do wnętrza. Zwala się na miękkie posłanie z mchu, a Krystyna kładzie się obok niego. Po chwili wychodzi, siada przed drzwiami i patrzy na czerwoną linię horyzontu, gdzie słońce akurat zachodzi. Jest piękną dziewczyną. Twarz ma wyzłoconą słońcem, usta ozdo-, bione uśmiechem. Dotyka rękami swojego ciała, oczu, szyi, włosów. Potem odrywa dłonie cd twarzy i przygląda się im. Mój Marcin — szepce. — Teraz zasnął. Był ze mną na brzegu Jeziora Mgieł. Jakie piękne jest to jezioro i jakie czarodziejskie są w nim odbicia. Wschodzi księżyc. Krystyna patrzy na jego brzeg. W jej oczach jest maleńkie odbicie księżyca. Chwilami wydawać się może, że to iskra, ale iskra jest bardziej żywa, niespokojna. Razem z księżycem przychodzi spokój. Robi się niemal taka sama cisza, jak nad Jeziorem Mgieł. W załomach skalnych mieszkają cienie, takie same jak wczoraj, jak przedwczoraj. Cienie dobrze się czują w załomach skalnych. Krystyna obłapuje swoje nogi, podciąga je aż pod brodę i opiera na nich twarz. Włosy opadają jej na ramiona, tak że sylwetka jej przypomina starożytny posąg świętej kapłanki albo księżniczki. Marcin budzi się. Nie śpisz? — pyta. Nie — odpowiada Krystyna. — Odczuwam tu taką samą ciszę, jak nad Jeziorem Mgieł. Pierwszy raz odczuwam coś takiego. Wydaje mi się chwilami, że słodycz rozlewa się po moim ciele, czuję ją w końcach palców, na wargach, na plecach. Marcin wychodzi przed chatę, przeciąga się, drapie pod pachami i ziewa. Muszę ci coś powiedzieć, Krystyno — mówi. — Widzisz, chciałbym wrócić do ludzi. Grozi nam tu zdziczenie, będziemy przed ludźmi uciekali, a przecież to jest nasz gatunek. Zwierzęta, choćby bardzo chciały, nie mogą nic dla nas zrobić. Jesteśmy ludźmi. Krystyna patrzy na niego, potem przenosi wzrok na skały. Nie tylko ty się boisz tego spotkania — ciągnie Marcin — ja również, ale to jest konieczne i, tak jak skoczek spadochronowy, musimy oczy zamknąć i skoczyć w tamten świat. Jest nam tu dobrze, ale nie mamy pełnego zadowolenia, bo jesteśmy sami. — Urywa i nagle mówi: — I wiesz, co będzie pierwszą rzeczą, którą ci kupię wśród ludzi? — Krystyna podnosi na niego wzrok. — Lustro — mówi Marcin. Krystyna znów patrzy na skały. Dlaczego chcesz mi kupić lustro? — pyta. Żebyś się nauczyła na pamięć siebie samej. Abyś mogła się przekonać, kim jesteś. Jestem karlicą i to przecież nie twoja wina, Marcinie. Marcin siada obok niej i zaczyna mówić: Zbliżyło nas do siebie nasze kalectwo, Krystyno, ja jestem karłem wewnątrz, a ty byłaś karlicą na zewnątrz. Byliśmy oboje karłami w świecie ludzkim, dlatego musieliśmy przeżyć długi czas w górach. Ale spróbujemy wrócić. Na tobie nie ma śladu dawnej karlicy, masz smukłe nogi, masz piękne piersi, a spojrzenie twoje jest głębsze aniżeli toń Jeziora Mgieł. Jesteś szybsza niż górska koza, masz śmigłe ramiona, wypieszczone przez górski wiatr. Jesteś piękną kobietą. Mówisz tak, bo mnie bardzo lubisz — odpowiada Krystyna. — Jak bardzo chciałabym, aby to była prawda! Przychodziłabym do tych tutaj miejsc i całowałabym kamienie i korzenie drzew, po których chodziliśmy Ale to jest prawda, Krystyno! Zbyt piękne, aby było prawdą — odpowiada Krystyna, a jej usta, okolone światłem księżyca, zdają się mieć więcej tajemniczości aniżeli owe cienie w rozpadlinach górskich. — Zresztą dodaje — nie potrafię zachować się wśród dam ani w ogóle w żadnym towarzystwie. Jestem dzika, Marcinie. Przecież przeczytałaś niemal wszystkie książki z biblioteki twojego ojca — mówi Marcin — jak możesz więc być dzika? Mogę ci z pamięci cytować wiele faktów historycznych, które zdarzyły się pomiędzy ludźmi — mówi Krystyna — ale z tych informacji powstały moje wyobrażenia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Rozumiem cię — mówi Marcin — boisz się ludzi. Boję się — odpowiada Krystyna. I ja się ich boję — mówi Marcin. I naraz dodaje: — Wiesz, mam dobrą myśl: spróbujmy nauczyć się ich manier, tak aby nie poznali naszej przeszłości. Dobrze — mówi Krystyna. — Zastanawiam się tylko, dlaczego musimy to zrobić? Zwłaszcza ty, taki piękny mężczyzna. Wiesz — mówi Marcin — może się zdarzyć, że kiedy odkryją w tobie albo we mnie karła, zabiją nas ze strachu, sądząc, że w ten sposób pozbędą się i tego, który w nich tkwi. Dlatego należy go głęboko w sobie ukryć przed obcymi oczyma. Czy nie jest możliwe, aby w ogóle się go pozbyć? Jakie to życie z czymś takim w zanadrzu! Może to jest możliwe. Chwilę siedzą i myślą. Nie możemy wiedzieć, co będzie w przyszłości — mówi Marcin. — Na razie nauczymy się manier, które obowiązują u ludzi. Krystyna opiera głowę na jego ramieniu. Ramię Marcina jest nagie i jej włosy wyglą- 10. Okrucieństwo... 145 dają tu jak czarny wodospad, ginący gdzieś w głębi. Wiem, o czym myślisz — mówi Krystyna, a jej głos jest jak szept. — Myślisz o swojej karierze pisarskiej. Boisz się, że nie masz w sobie dość głębi, aby świat objąć, a co do piero stworzyć jego artystyczną wizję. Boisz się tego, Marcinie, powiedz? Tak — odpowiada Marcin — chciałbym przeżyć życie jako artysta, wiem bowiem, że im dane jest odkrywanie nowych światów, w których potem inni zamieszkują. Wiele bym dał za to, aoy być kimś takim. Ale mówiłem ci, jakie odpowiedzi otrzymuję z redakcji. Jesteś śmieszny, Marcinie — mówi Krystyna. — Nie wiem, dlaczego przejmujesz się listami z redakcji? Skoro chcesz i lubisz, to pisz. Sądzisz, że ktoś wgłębia się w twój świat? Jesteś dla nich obcy. Nie rozumiem, dlaczego ci na ich opiniach zależy? Przecież niczym nie jesteś z nimi związany, nigdy nie poznasz osobiście redaktorów, którzy ci takie odpowiedzi piszą. Nie przejmuj się. Mówisz w ten sposób, Krystyno, jak gdyby to było takie proste. Bo to jest proste — odpowiada Krystyna. — Pomogę ci, Marcinie, i zobaczysz, że będzie dobrze. Powiem ci, co jest proste, a co skomplikowane, mam dobrą intuicję, taką jak dzikie zwierzę. Pomogę ci, Marcinie, zobaczysz, jak będziesz się śmiał z tych myśli, które masz dziś. Krystyna dotyka ustami jego ramienia, potem zasypuje go włosami. Dziwne — mówi Marcin — prawie wierzę w to, co mówisz. Rzeczywiście, dlaczego się tak przejmuję? Ale dopiero gdy jestem z tobą, czuję, jak wiele mam pewności siebie, gotów jestem wszystko zrobić, bo wierzę, że mi się to uda. Wierzę w to, Krystyno. Rozumiesz, co to znaczy, że wierzę w to, co chcę zrobić? Masz rację, przecież oni mnie nie znają, reprezentują jakieś wąskie interesy swoich pism, inaczej być nie może. Jutro idziemy do miasta. Zgadzasz się, Krystyno? Dobrze. Ale kiedy nauczymy się tych manier? Dziś w nocy. Chodź na tamte płaskie kamienie. Wstają, idą nieco wyżej. Ja będę siedział przy stole — mówi Marcin — a ty wchodzisz i kłaniasz się. Krystyna wchodzi na kamień i zgina się wpół z rękami opuszczonymi do przodu. Tak nie jest dobrze — mówi Marcin — trzymaj ręce bliżej siebie. Skóry mi przeszkadzają. Zdejm je. Krystyna zrzuca skóry. Jest naga. Teraz chodź. Ukłoń się! Krystyna zgina się do pasa, a światło księżyca osrebrzą jej plecy. Za nisko. Dlaczego trzeba się kłaniać? — protestuje Krystyna. — Czy nie można tego ominąć? Nie, tego nie można ominąć, trzeba się najpierw ukłonić. Ja nie lubię się kłaniać. Pójdziemy do ludzi, lecz nie będziemy tego robić. Marcin siedzi chwilę zamyślony, po czyne mówi: To nie jest możliwe. Spróbuj jeszcze raz. Krystyna wchodzi znów na kamień i tym razem ręce opadają jej do przodu. Marcin podchodzi do niej i gdy Krystyna schyla głowę, przytrzymuje jej ręce. To są tortury — mówi Krystyna. — Nie lubię się kłaniać. Nie martw się — mówi Marcin — spróbujemy jeszcze raz. 'Krystyna wchodzi na kamień i na jej nogach załamują się promienie księżycowe. Trochę jest tu jak w baśni — mówi Marcin — czuję tę srebrną przędzę księżycową wszędzie wokół nas. Krystyna skłania głowę, lekko nachyla plecy, dłonie trzymając splecione na wysokości brzucha. Wyglądasz teraz jak dziewczyna z baśni, masz w swoich ruchach wdzięk, którego podrobić się nie da. Myślisz, że to jest dobrze? — pyta Krystyna. — Czy na pewno nie domyśli się nikt, że jesteśmy z gór? Teraz usiądziemy przy stole i będziemy prowadzić konwersację. Krystyna ubiera się w swoje skóry i siada naprzeciw Marcina, na tym samym kamieniu. Czy była pani za granicą? — zaczyna Marcin. Co ty do mnie mówisz takim dziwnym tonem? — buntuje się Krystyna. Prowadzimy konwersację — objaśnia Marcin — a ty powiedz: Owszem, byłam na Bermudach, ach, jaka zachwycająca roślinność! jakie brzegi! Nie macie pojęcia, jak się tam dobrze czułam. Krystyna powtarza to. Mówisz to zbyt naturalnie — powiada Marcin. — Ułóż usta w trąbkę, wyciągnij szyję i kołysz głową z jednej strony na drugą, tak jakbyś bardzo przeżywała to, co mówisz, a twarz miej chłodna i obserwuj otoczenie, abyś była gotowa w każdej chwili wybuchnąć śmiechem lub zrobić znaczącą minę. O wszystkim musisz pamiętać równocześnie. Krystyna zaczyna od początku: „Owszem, byłam na Bermudach, ach, jaka zachwycająca roślinność...” — Tu przerywa i mówi: — Ale ja nie byłam nigdy na Bermudach, Marcinie, przecież to jest kłamstwo. Nie martw się — mówi Marcin — to jest tylko konwersacja, tu się kłamstwa nie liczą, najważniejsza jest poza. Bądź bardziej wyprostowana, tak jakbyś była sztywna, a odwracaj się dyskretnie tylko głową, jeśli na przykład zechcesz wiedzieć, czy służąca przyszła z winem. Jakie to śmieszne! Czy na pewno muszę to umieć, Marcinie? Musisz być też przygotowana na najbardziej niespodziewane sytuacje. Na przykład zbliża się dygnitarz w czarnym fraku i celuje okiem w ciebie, wtedy z miejsca udajesz, że jesteś prawie zachwycona, iż spotyka cię takie szczęście, że dygnitarz zwrócił na ciebie uwagę, i uśmiechasz się do niego, i podchodzisz dyskretnie, tak aby miał okazję coś do ciebie powiedzieć. Nie — mówi Krystyna — tego nigdy nie zrobię, co mnie obchodzą dygnitarze. Może lepiej będzie, Marcinie, jak tu zostaniemy? Pomyśl, ile w tym fałszu! Powiedz, dlaczego mam się uśmiechać do takiego dygnitarza? Powiedz, Marcinie, dlaczego? Krystyna patrzy na niego takimi oczami, jakie mają przestraszone ptaki. To są tylko formy — mówi Marcin — oni o tym też dobrze wiedzą. Ale gdy dygnitarz zaproponuje mi iść z nim do łóżka, to też pójdę tam dla formy?! Zrozum, Marcinie, to, czego się tu uczymy, jest jakimś plugastwem. Forma! Forma! Nie zgadzam się na żadną formę! Będą dla formy ze mną rozmawiać, a w duchu mną pogardzać. Czułabym się jak uwięziona w szkle mucha, dla której światem jest to szkło właśnie. Marcin siedzi zamyślony. Po chwili mówi: Ale jak nie będziesz robić takich ruchów jak oni, to cię zniszczą. Wiesz, że istnieją takie prawa. Ty masz wielkie szanse, bo twoje ruchy miałyby w sobie wiele naturalności, byłabyś świeża w tym zmumiałym świecie. Nie zależy mi na tym, aby być świeżą lub nieświeżą — mówi Krystyna. — Skoro jest tak zmumiały, jak mówisz, Marcinie, to co my się tak nim przejmujemy. Prawda?! Otóż to — mówi Marcin — ty masz rację: zostaniemy sobą. Myślę, że to ten strach czyni z nas karłów. Odkryłeś wielką rzecz — mówi Krystyna — tak właśnie jest. Podchodzi do niego i zbliża twarz do jego twarzy. Powiedz, Marcinie, co czujesz, gdy widzisz mnie tak blisko siebie, powiedz, co czujesz? Czuję twój oddech — mówi Marcin. — Czuję twoje usta. Widzę twoje oczy, co są piękniejsze od Jeziora Mgieł. Powiedz, Marcinie — mówi Krystyna — czy naprawdę to wszystko czujesz? Powiedz, czy twoje słowa to nie jest konwersacja? Wierz mi, Krystyno: jesteś śliczną dziewczyną, nie widziałem kobiety tak pięknej jak ty. A w dodatku jest w tobie żar, widzę to w oczach i czuję to w rękach, kiedy cię trzymam. Masz tyle gorąca, że mogłabyś niebo ogrzać, a jeszcze mnie zostałoby tyle, że miałbym na całe życie. Twarz Krystyny czerwienieje, jej oczy, niby spłoszone ptaki, błądzą w okolicy ust Marcina, jakby ścigały tam ową srebrną księżycową przędzę. Ja jestem piękną dziewczyną — szepcze. — Widzę wciąż ten obraz z Jeziora Mgieł i myślę 0 nim: tam nie mógł być kto inny, to byłam ja. Zaczynam w to wierzyć. Patrz na moje nogi, były inne kiedyś. — Odsłania skóry 1 ukazują się białe i silne uda. — Patrz na moje piersi, były wielkie jak dojrzałe słoneczniki i wisiały jak bukłaki z winem. Patrz, daj rękę. — Bierze rękę Marcina i kładzie ją sobie na piersi. — Czujesz, że są twarde jak orzechy? czujesz, jak sa wyprężone? Tak — powiada Marcin i drugą rękę kładzie na ramieniu Krystynv. — Czuję ciebie cała w moich palcach i mojej piersi. Cieszę się — mówi Krystyna — ty nie masz pojęcia, jak sie cieszę. Urodziłam się teraz tu, w tych górach. Mówisz na mnie: Krystyna. Nie chcę tego imienia, oznacza dla mnie przykry- czas. oznacza dla mnie czas nieistnienia. Wybierz dla mnie inne imię, Marcinie. Podoba mi się imię Marta — mówi Marcin — ale jest trochę podobne do mojego. To nie szkodzi — odpowiada Krystyna — będę Martą. A teraz chcę siebie widzieć. Powiedz, jak to zrobić? Nie mamy lustra — rzecze Marcin — ale będę na ciebie patrzył i mówił to, co widzę. Usiądź tak. abvś była zwrócona w kierunku księżyca. Mogłabyś być najpiękniejszym łabędziem na jeziorze, gdyby tu teraz pływały. Mogłabyś bvć nai piękniej sza wróżką wśród innych siedzących w lesie. Mogłabyś być złotą rybką w oceanie wśród wodnej wspaniałej przestrzeni. Mów dalej — mówi Marta i kładzie dłonie na jego głowie. — Mów dalej, Marcinie, kim mogłabym być. Bardzo lubię, iak mówisz. Albo chodźmy już dziś do miasta! — wykrzykuje. Jej oczy błyszczą, jej ręce drżą. Marcin uśmiecha się. Dobrze — mówi — chodźmy. Wkładają łuki do chaty, Marcin zapiera drzwi kamieniem i schodzą w dół, w kierunku strumienia. Tam zaczyna się szersza ścieżka, która pi-owadzi prosto do miasta. Księżyc blednie, a część horyzontu robi się coraz jaśniejsza. Stoją na górze, skąd widać miasto. Marta przyciska się do Marcina. Serce ci bije — mówi Marcin. — Chodźmy. Schodzą powoli. Mija ich ciężarówka. Zwalnia. Widać twarz kierowcy, który im się przygląda. Jakieś okno się otwiera, potem drzwi. Są wśród swoich brzóz, stoją na progu domu Heleny. Kto tam? — słychać stłumiony głos. To my — mówi Marcin. Kto: my? — pyta Helena. Szczęka łańcuch, drzwi uchylają się i w głębi majaczą jej oczy. Ciebie poznaję, Marcinie — mówi Helena — ale tej dziewczyny nie znam. To jest Marta — odpowiada Marcin. A — mówi Helena — chyba że Marta, nie widziałam jej nigdy przedtem. Marta chichocze. Me poznajecie mnie, matko? Helena wysuwa siwą głowę. Ty nie jesteś Krystyną? Nie — odpowiada Marta — nie jestem Krystyną. Jestem Martą. Dziwne — mruczy do siebie stara kobieta — coś w tcbie jest znajomego, ale nie wiem co. Ale ty nie jesteś Krystyną? Nie, jestem Martą — powlarza dziewczyna. No, skoro jesteś Martą, to co innego — mówj Helena. Łańcuch spada. Chodźcie — mówi — ubierzcie się jak ludzie. Zaraz wam zrobię kawę. Idzie człapiąc, a o jej łydki uderza błękitny szlafrok. Marcin patrzy na nią i uśmiecha się. Nic się tu nie zmieniło — mówi. — Zupełnie nic. Helena stawia czajnik z zimną wodą na płomieniu i wraca. Chodźcie, otworzę wam naszą rodzinną szafę. Otwierają przyległy pokój, w którym stoi ciężka, gruba szafa i wielkie drewniane łóżko, nakryte białą kapą. Helena podchodzi do ołtarzyka w rogu, na którym leży mały, błyszczący srebrny klucz. Bierze go w pomarszczone ręce i idzie w kierunku szafy. Zgrzyta. Odchyla jedno ciężkie ramię drzwi, a potem drugie. Z rodzinnej szafy wydobywa się zapach jakby zbutwiałych liści. Marta wyciąga obydwie ręce do sukien, które tam wiszą. Jej dłonie wtapiają się w to koronkowe i miękkie tło, jakby jutrzenka rozpraszała mgły poranne. Słychać szelest. Marta przystępuje bliżej. Ogląda się na Marcina, potem na Helenę, w jej oczach jest szczęście, ciche i wielkie, jak oswojone zwierzę. Ubiorę się w nie — mówi, a żaden liść pod koniec lata nie drży tak delikatnie jak jej głos teraz, żaden wiatr letni nie porusza tak lekko wiszącej na drzewach pajęczyny, jak jej oddech te miękkie suknie. Wreszcie Marta wyciąga różową suknią, dość obszerną. To jest suknia Krystyny — mówi Heleną i patrzy swoimi starymi oczami to na suknię, to na stojącą przed nią dziwną dziewczynę. — Chwilami myślę, że to ty jesteś Krystyną — dodaje — a chwilami wydaje mi się, że jesteś zupełnie kim innym. Patrz, Marcinie — wyciąga ręce Marta — to jest moja suknia, spróbuję ją ubrać. Usta Marcina układają się w uśmiech, wypływa on z głębi serca, gdzie tyle jest pogody. .Dobrae —— mówi — u ibierz, Marto, tę suknię, zaraz rozetnę ci skóry. Wyciąga nóż zza skórzanego pasa i wtapia ostrze pomiędzy szyję Marty a twardą skórę. Słychać tylko trzask, to rozpruwająca się skórzana powłoka wydaje taki odgłos, jak pękający lód zimą. Kiedy nóż jest już na wysokości łydek, cała szorstka powłoka opada na podłogę, jak leśne zwierzę powalone jednym strzałem. Leży teraz wokół nóg Marty, tak jak grzbiety skalne wokół wscnodzącego słońca. Ona sama jest delikatna niby kiść śniegu albo kwiat jaśminu. Wychodzi z tego kięgu rozciętej i opadłej skóry i można powiedzieć, że opuszcza dziką puszczę albo zaklęty Krąg leśnego echa. Krystyna była inna — mówi Helena. — Była ciężka, gruba, miała tylko takie same włosy. Helena przygląda się niewielkim, krągłym piersiom Marty, jej ręce zaczynają drżeć. Marta patrzy na te drżące ręce, potem na oczy zamglone grubymi szkłami okularów. Chwilami wydaje się, że w tych szkłach płoną żywe ogniki, a chwilami można sądzić, że są puste. Dłonie Heleny unoszą się, zbliżają się do ramion Al ar ty. Stara kobieta czerwienieje, trudno powiedzieć, skąd tyle krwi się w niej wzięło, może zresztą gdzie indziej jest martwa, jedynie twarz pulsuje jak rozpalone słońce lipcowe. Marta przygląda się rękom matki, na ślepo zbliżającym się do jej piersi. Kiedy już mają ich dotknąć, zamieniają się w dzikie psy, drapieżne i bezwzględne. Nie może się cofnąć, bo z tyłu są suknie, a z boku drzwi szafy. Ale ręce zamiast trafić w piersi, trafiają na suknię, jest bowiem różowa jak ciało Marty. Zakrzywione palce wdzierają się w ten róż i zaczynają szarpać na ślepo, a ogniki zza okularów gasną i zapalają się. Widać, coś dzieje się w tym domu. Może wraca duch tamtego człowieka? Może czas zadzierzgnął tu sytuację nie do rozsupłania? Może też w człowieku wre nieznana, tajemnicza siła? Część tej tajemnicy posiada pewnie Helena, część Marta. Naraz Helena spostrzega, że trzyma tylko suknię, i opuszcza ręce. Opadają jak gołębie, które nagle wylocie otrzymały strzały prosto w serce. Helena odwraca się i wychodzi z pokoju. Marta ubiera suknię, która okazuje się na nią za luźna. Taka byłam — mówi, patrząc na Marcina. Taka byłaś — powtarza Marcin, śmiejąc się. — Nie jest już ta suknia dobra dla ciebie — dodaje. — Weź inną, może Heleny z lat jej młodości. Oboje wtapiają ręce w cały tłum sukien i przebierają. W szafie rodzinnej powstaje coraz większy ruch. Wreszcie wyciągają piękną, błękitną suknię na szczupłą kobietę. Słychać człapanie. Wchodzi Helena. Kiedy byłam młoda, nosiłam tę suknię — mówi. — Musi mieć jeszcze koronki wokół pasa. Marta dotyka rękami koronek i przygląda się im. To jest piękna suknia — mówi. Wciąga ją przez głowę i gdy wydobywa z niej włosy, Helena i Marcin zamierają urzeczeni. Ja tak wyglądałam, gdy byłam młoda — wzdycha Helena. Prawdziwym szczęściem jest patrzeć na ciebie — mówi Marcin. — Wiem, że piękno jest rzeczą względną, ale ty masz w sobie urok górskich jezior i ustroni, mogłabyś iść w zawody z samą jutrzenką. Cieszę się, że tak mówisz — odpowiada Marta — znaczy to, że ty potrafisz patrzeć w głąb natury i ją rozumieć, a ja jestem modelem, któremu natura nadaje szlachetne piętno. Marta schyla się, dotyka rękami nóg, tam, gdzie suknia się kończy. Jest to suknia letnia, z krótkimi rękawami i dużym dekoltem. Marcin zrzuca swoje skóry, mówiąc: Już drugi raz zrzucam coś takiego w tym mieście. Pierwszy raz była to moja kapota z pustkowia. Lekki uśmiech odsłania mu białe zęby. Skóry leżą na podłodze. Jego pierś ma miękki, czarny zarost. Jego fallus wydaje się przeciągać jakby ze snu. Marta patrzy na jego ciało, potem ich oczy spotykają się. Mógłbyś skały kruszyć — mówi Marta — takie masz szerokie i silne ramiona. Marcin wciąga szerokie spodnie, zasuwa zamek błyskawiczny, potem ubiei*a koszulę w szerokie pasy i marynarkę. Helena stawia na stół jakby rzeźbione małe filiżanki z dymiącą kawą. Każda z filiżanek ma na boku bukiet malowanych kwiatów. Zapach kawy rozchodzi się po pokoju. Marta wyciąga rękę w kierunku stołu i niesie do ust czarną jak smoła kawę. Błękitny szlafrok Heleny jest wytarty na łokciach, którymi opiera się ona o stół, przy końcach rękawów ma srebrne guziki. Mam pocztę dla ciebie — mówi Helena, zwracając swoją starą twarz w kierunku Marcina. — Zaraz ci podam — dodaje, wyjmując z szuflady plik rozmaitych kopert. Kładzie je przed Marcinem, między jego dłonie a filiżankę kawy. Marcin bierze z wierzchu białą kopertę. To od ojca — mówi. Rozrywa ją obiema rękami, tak jakby to był orzech kokosowy, w którego wnętrzu mieszka słodki napój. — Wszyscy żyją — informuje, przebiegając rządki niezdarnego pisma. — Małgorzata wyszła za mąż za Augusta. Jak wiele zmian nastąpiło na pustkowiu! Jak długo byliśmy w górach! Podnosi wzrok na Martę. Jest zamyślony. W zamyśleniu oczy jego są jakby zamglone, niektóre dnie wczesnej jesieni są takie o zmierzchu. Marta siedzi wtulona w róg starego, pluszowego fotela. Jedna jej ręka leży na błękitnym udzie, a druga niesie do ust kawę. Usta dotykają złotej prążki na fiLżance i wydaje się, że złoto zostawia na nich znak. Ręka i filiżanka mają trochę podobne kształty, z tą różnicą, że jedna jest żywa, a druga martwa. Błękit sukni sprawia, że wydaje się, iż na ten stary, wypłowiały fotel spadł ruchomy kawałek nieba. Jego krawędzie iskrzą się życiem i pięknym odcieniem młodego ciała Marty. Marcin rozrywa drugą kopertę, tym razem szarą. Sprawa zatrudnienia, dawno nieaktualna. Potem jest wielka szara koperta. Marcin rozrywa ją obiema rękami, tak jak pies drze mięso na sztuki. Wydobywa biały, zapisany maszynowo papier. Jego oczy biegną jak zwariowane. Jednocześnie wyjmuje plik papierów, zapisanych takim samym pismem maszynowym. To jest moje — mówi. — Zwrot. — I odrzuca gruby plik, zatrzymując tylko biały papier, opatrzony pieczątką wydawniczą. — Słuchaj, co piszą — mówi, a głos ma pęknięty, nieraz wiatr tak chrypi między domami uwięziony. — „Jest Pan absolutnym ignorantem w dziedzinie literatury. Tu liczy się talent, a więc zwielokrotniona wrażliwość na przypadki tego świata, a Pan pisze jakieś dęte komunały, które nigdy nikogo nie zainteresują. Pan z takimi zdolnościami nadaje się do archiwum, gdzie człowiek uczy się skromności i cierpliwości. Nie chcielibyśmy więcej otrzy- mywać takich bzdur, w przeciwnym razie na widok samego Pańskiego nazwiska na kopercie pójdą one do kosza. Życzymy Panu powodzenia w innym zawodzie. Z poważaniem — redakcja. P.S. Niech pan pozna najlepsze dzieła naszej literatury, skoro interesuje Pana pisarstwo, ale szczerze Panu odradzamy zajmowania się pisaniem”. Zapisana maszynowo kartka opada na kolana, twarz Marcina robi się biała jak papier. Marta patrzy to na jego ręce, to na twarz. Milczenie. Wierzę, że jest naczej — mówi Marcin. — Wiem na pewno, że oni nie mają racji. Pojmuję smutek rzeczy, odczuwam chropowatość życia, a to, co piszę, jest objawieniem. Helena wstaje, bierze w pomarszczone ręce porcelanowy dzbanek ze złotą obwódką i dolewa Marcinowi kawy. Kawa s^czy się do filiżanki podobna do czarnego, gorącego węża. Ręce Heleny drżą i wąż robi się przez to ruchliwy. Gdy filiżanka jest już pełna, Helena dolewa kawy Marcie. Wąż tym razem jest jeszcze bardziej ruchliwy. Z odu filiżanek unosi się para, to w kołach, to prosto nioy słup. Czuję wokół siebie zimną pustkę — mówi znów Marcin — czuję gęstą jak noc obojętność. Czuję, że ludzie potrafią zniszczyć migotliwe ziarnko świeżości, ziarnko życia, obracając się w zaklętym kręgu konwencji, które już dawno straciły jakikolwiek sens. Ja to widzę, potrafię poznać samo jądro prawdy, a ci usiłują mnie zabić. Wydaje mi się, że mam ręce splątane i nogi, i cokolwiek zrobię, to będzie według nich fałszywe, nieautentyczne. Ja pozostanę roznosicielem mleka, a świat zostanie parszywy, jak jest. Marta wybucha śmiechem. Ty przecież nie jesteś światem. Dlaczego utożsamiasz swoją przemianę z przemianą świata? Ja chcę przez swoje książki stworzyć nowy świat, Marto. Wiesz przecież, że może on być bardzo różny od tego, w którym żyłem. Porównaj choćby świat Krystyny i twój. I my dokonaliśmy tei przemiany, my we dwoje, tam w górach. Helena coraz baczniej przygląda się Marcie, naele mówi: Starłaś moją winę. Nigdy nie myślałam, że to się stanie możliwTe, ale widzę, że stało się. Nie istnieje żadna wina — mówi Marta swvm dziewczęcym głosem i uśmiecha się. Może masz rację — rzecze Helena — ale teraz mi się podobasz, a przedtem wstydziłam się ciebie. To jest naturalne — mówi Marta — przedtem byłam skazana na zagładę, a teraz zdobyłam swoje życie. Dzięki niemu — dodaje, wskazując ręką na Marcina. Sama mówisz, że człowiek samotny skazany jest na zagładę — mówi Marcin — a zatem istnieje konieczność zmian w świecie ludzkim. Chcę tego dokonać, a oni wtrącają mnie w o-oary samotności. Nie chcę być tym, kim jestem, a nie mogę być tym, kim chcę. Naraz zgniata kartkę i wybiega na drogę. Kobiety patrzą przez okno. 11. Okrucieństwo... 161 Idzie w kierunku jeziora — mówi Helena. — Szkoda go. On przeciął zaklęcie naszego domu, to jest wielki człowiek. On chce, aby go tak nazywać — mówi Marta — ale nie wystarczy, że my to powiemy. Pragnie zdjąć zaklęcie z innych ludzi, nie znosi cierpienia. Ja go znam. Dałam mu kawy — mówi Helena — nawet nie umoczył ust. Nie przejrzał całej poczty — mówi nagle Marta — jest jeszcze jedna koperta, z innego wydawnictwa, cienka i jakaś dziwna. Otworzę ją. — Rozcina delikatnie kopertę i czyta. W miarę czytania oczy jej są coraz bardziej okrągłe ze zdumienia. — Słuchaj, Heleno, co piszą — krzyczy prawie. — „Z prawdziwą przyjemnością przeczytaliśmy tekst Pańskiego opowiadania. Jest wspaniałe. Zdradza wielki talent i niezwykłą subtelność. Bardzo chcielibyśmy Pana osobiście poznać i chętnie przyjmiemy każdy tekst, który nam Pan przyśle. Ten wydrukujemy w następnym numerze. Prosimy przyjąć nasze najszczersze gratulacje, jest Pan szczęśliwy posiadając tak wielki talent. Niech Pan służy nim ludziom i sobie. Widzimy tu nawet zapowiedź nowego kierunku w literaturze. Z wyrazami najgłębszego szacunku — redakcja”. Marta podskakuje tak gwałtownie, że w pokoju powstaje wiatr i wydyma firanki, i wichrzy siwe włosy Heleny. Jej zęby błysnęły, jakby wtoczyło się tu samo słońce. Marcin — krzyczy — zwyciężyłeś! Z listem w ręku wybiega w brzozy, a potem na drogę w kierunku jeziora. „Marcin!” — wyprzedza ją głośne echo, „Marcin!” — szumią brzozy, nawet słońce dziwi się, co też się na tej ziemi dzieje, taka piękna dziewczyna biegnie wśród brzóz i traw. Potem echa leśne wielokrotnie powtarzają imię: „Marcin”. Marta przybiega zdyszana nad jezioro. Marcin siedzi nad wodą z poszarzałą twarzą, skulony, podobny do zbitego żebraka. Marcinie — szepcze Marta — przyszłam do ciebie. Chcesz, żebym była z tobą? Marcin odwraca twarz w jej kierunku i Marta otwiera usta w zdumieniu. „To nie jest Marcin” — szepcze. Siwe włosy. Tamten miał włosy czarne, ten ma siwe. Tamten miał oczy jasne, ten ma zapadnięte. Patrzy dłużej. To ty, Marcinie — mówi wreszcie. — Przez chwilę myślałam, że tu siedzi kto inny. Wiesz, że posiwiałeś? Wiesz, jak wyglądasz? Nie do poznania. Teraz to nieważne — mówi Marcin takim głosem, jakby to żaba skrzeczała w sitowiu. — Teraz to nieważne. Jestem trup, straciłem radość życia i będę się dziwił każdemu kolejnemu dniu, który przyjdzie mi przeżyć. Będę na siebie patrzył jak na obcego człowieka, będę się z siebie śmiał. Nieważne, Marto. Jestem trup. Tak jak wrak zatopiony, którego czeka coraz dalsze rdzewienie. Jestem wrak, jestem trup. Nic nie możesz dla mnie zrobić, zajmij się sobą, bo ja idę na dno, czemu masz iść ze mną? Marta siada przy nim i dotyka rysów jego twarzy. „To jest Marcin z gór” — mówi z usta- mi uśmiechniętymi, a z głębokim smutkiem w oczach. Marcin postarzał się o wiele lat, wygląda na swego starszego brata, którego życie schłostało do końca. Co masz w ręku? — pyta Marcin. List — mówi Marta — z redakcji. Z redakcji — uśmiecha się Marcin. — Co oni tam piszą? Przeczytam ci — mówi Marta i czyts list pełen zachwvtu nad jego prozą. Uśmiech Marcina robi się jakiś dziwny, a w oczach Marty pojawia się przerażenie. Co tobie? — pyta. Nic — odpowiada Marcin — ale nie interesuje mnie już to. Mówisz, że mam siwe włosy. Widać dojrzałem w drodze do jeziora. Cóż mogę napisać ja, chłopak z pustkowia, który więcej lubi góry aniżeli miasto. Zachciało mi się bajeczki pisać ludziom i podbudowywałem to wszystko jakimiś teoryjkami o wielkości i o sławie. Daj ten list. Bierze list i drze go na drobne kawałki, i całą ich garść rzuca na wodę jeziora. Tam białe skrawki rozsypują się jakby pióra białego gołębia rozrzucone przez wiatr. Marta przygląda się drżącym rekom Marcina, potem patrzy na iezioro, po którym pływają skrawki listu przed chwila przez nią przyniesionego. Marcin bierze do ręki drobny kamyk. Ma on ostre krawędzie, jest w nim głęboka zaduma jeziora, mieszka w nim leśne echo minionego czasu. Kamyk leży między palcami, tak jakby to były poduszki białe z puchu i ze wspomnień. Potem Marcin przekłada go do drugiej ręki. Z dru- giej strony jest on rcizawoczerwony. Rzuca go do jeziora. Kamyk zatacza łuk nad brzegiem i nad wodą i wydaje się przez mgnienie, że jest maleńką grudką życia, bowiem obracając się wokoło swej osi, mieni się czerwienią, tak « jakby to była żywa krew. Powierzchnia jeziora zostaje w jednym miejscu przekłuta, jak gładka skóra strzykawką. Przez moment drży. Powoli wygładza się. A na dnie leży kamień, który przed chwilą tkwił w ręku Marcina. Jest cicho. Omszały, stary las stoi w milczeniu. Może to mech swą puchową zielenią tłumi wszelką brutalność świata, a może to mrok jeziora sprawia, że wydaje się tu być jak w świątyni. Stopy Marty wspierają się na piasku. Ich drobne palce są takie, aby je całować — może to robić wiatr, jezioro albo Marcin. Najgorętsze pocałunki pochodzą pewnie od człowieka. Marta wspiera głowę o jego ramię, kładzie rękę na jego kolanie. Ręka jest drobna, też akurat taka do całowania. Chcę być sam — mówi Marcin. — Jest mi żle — dodaje — nikt nie może mc dla mnie zrobić, muszę być sam. Mogę ci coś zaproponować? — pyta Marta. Mów — odpowiada Marcin. Chciałabym iść z tobą do wielkiej sali z tańczącymi ludźmi i pić wino, i gdybyś chciał, to moglibyśmy tańczyć. Marcin odwraca twarz w kierunku Marty. Naprawdę tego chcesz? — pyta. — Nigdy tam nie byłaś. Mam taką wielką ochotę — mówi Marta — że nie masz pojęcia. Chodźmy, Marcinie, bę- dzie to nasze spotkanie ze światem. Chodźmy! Boję się tego spotkania — mówi Marcin — ty wygrałaś, a ja posiwiałem. Najlepszą dla mnie muzyką jest milczenie tego jeziora, zresztą innej prawie nie znam i ty również innej nie znasz. Nie wiem, co się ze mną dzieje — mówi Marta. — Może to jakieś atawistyczne pragnienie mojej kobiecości, które dotąd było stłumione. Wolałbym być sam. Nie będę ci w niczym przeszkadzać. Możesz być zajęty wyłącznie swoimi myślami, ale możesz też patrzeć na ludzki teatr, tak jak się patrzy na publiczne widowisko, przez swoją prywatną szybę. Chodźmy więc, skoro chcesz. Zostawiają jezioro za sobą i idą przez las, potem wśród brzóz. Marcin wsadza głowę do domu i woła: Biorę twój samochód, Heleno. Helena otwiera drzwi i zdejmuje okulary, aby je przetrzeć. Bez okularów jest prawie zupełnie ślepa. Mruży oczy. Jesteś siwy — mówi, cała się trzęsąc. Potem opiera się rękami o stół i mruczy: — On jest biały jak gołąbek. Marcin z Martą wyjeżdżają na drogę i jadą w kierunku miasta. Wielkie reklamy zapraszają do sklepów, do restauracji. Zatrzymują się przed obszernym okrągłym budynkiem z czarnym dachem. Na długiej żerdzi kiwa się para tańczących ludzi. Są roześmiani, papiero- wi i otoczeni kolorowymi światełkami. Marcin z Martą wchodzą do środka. Przeważa kolor błękitny, tak że Marla stapia się niemal z tłem. Przez moment stoją zupełnie nieruchomi przy drzwiach. Nadchodzi dziewczyna w stylowym fartuchu, z gołymi kolanami, i wskazuje im wolny stolik, nakryty szarym, ozdobionym wzorami kwiatów obrusem. Siadają. W jednej części jest szary, gładki parkiet, z boku siedzą czarno ubrani muzykanci, ze srebrzącymi się w ich rękach instrumentami. Grają. Marta rozgląda się. Marcin siedzi wpatrzony w końce swoich butów. Wino — mruczy kelnerowi. — Czerwone — dodaje. Ten, kłaniając się, odchodzi, a na jego ustach jest zastygły, wystudiowany uśmiech. Dziwną duszę muszą mieć kelnerzy. Muzyka jest delikatna, cicha. Na parkiet wchodzą ludzie, o-bracają się w takt muzyki. Więc to jest ten świat, do którego tęskniłam — szepcze Marta — to jest ten mój niedościgły ideał, ta atmosfera fascynacji rzeczami kolorowymi. Marcin patrzy na nią przez chwilę i znów opuszcza głowę ze wzrokiem u tkwionym w końce swoich butów. Może mój czas fascynacji już minął — ciągnie Marta. — Może jestem jak ten stary wrak, jak ty mówisz. Może moja pełnia życia jest już poza mną. Nie chciałabym, aby tak było. Kelner przynosi dwie szklanki czerwonego wina. Oboje biorą je do rąk i niosą do ust. Wydaje się, jakby pili krew. Może moje ciało jest jak drewno? — mówi znów jakby do siebie Marta. — Muszę fó wiedzieć. Podnosi się i idzie w kierunku parkietu. Muzyka wzmaga się. Marta potrząsa głową, jak to robią górskie kozy, gdy nadchodzi wiosna. Podnosi ręce zgięte w łokciach przed sobą i kołysze się w rytm coraz głośniejszej muzyki. Jej zaciśnięte pięści wydają się zakreślać granice jakiegoś nowego szaleństwa. Tańczący ludzie schodzą jeden po drugim z parkietu. Marta zostaje sama. Siedzący przy stolikach są w nią wpatrzeni. Mężczyźni co bliżsi mają otwarte usta, co chwila przełykają ślinę, jakby im w gardle zasychało. Marta odrzuca buty. Jest boso. Jej rozwiane włosy miotają się jak płomienie podczas burzy, jej oczy płoną jak drogie kamienie w głębokiej pieczarze. Całe ciało zwija się sprężyściej aniżeli błędny ognik w wielkim, ciemnym lesie. Muzyka jest coraz głośniejsza, rytm jest szaleńczy, dwóch muzykantów jest spoconych, a dwaj pozostali wprawiają swoje ręce w taki ruch, jakby były mechanizmami włączonymi na najwyższe obroty. Marcin wpatruje się w to zjawisko, któremu aktualnie na imię Marta. Głowę wspiera na dłoni i oczy jego są już mniej zamyślone. Chwilami usta jego tworzą taki kształt jak dawniej, gdy śmiał się w górach całą piersią. Wielu z gości przenosi wzrok z szalejącej na parkiecie Marty na Marcina, widać zauważyli, że oni przyszli razem. Suknia Marty jest rozpięta i w szaleństwie tego młodego ciała przeważa raz biel, raz błękit, przecinający rozgrzane niemal do czerwoności powietrze. Nogi są śmiglejsze od brzóz w porze wiosennej. Nikt jeszcze nie widział takiego tańca, muzykanci z trudem nadążają za jej rytmem, nie znali przedtem takiego żywiołu prosto z gór. Dzikość idzie tu w zawody z pięknem. Marta dyszy, pot spływa jej z szyi. Nagle zrywa przeszkadzającą jej suknię. Suknia leci w kąt, a Marta zostaje naga i teraz dopiero widać, kim jest ta dziewczyna. Żadna górska koza nie dorówna jej swym wdziękiem ani nawet szybkością. Jeden z muzykantów zadął tak straszliwie, że główny kelner podskoczył, jak gdyby mu kto pieprzu nasypał w jakieś czułe miejsce. Któryś z gości zaczął wrzeszczeć. Niektórzy podeszli do parkietu i z rękami w kieszeniach przyglądają się tańczącej Marcie. Ktoś jedzący akurat kurczaka połknął kość i trzech kelnerów naraz zaczęło go walić po plecach. Tańcz, piękna księżniczko — krzyczy jakiś młody, zdrowy jak byk chłopak. Marta zwalnia. Całe ciało ma różowe, jest jak iskra. W każdym jej ruchu czuć głębię i piękno tańca. Trudno od niej oderwać oczy. Jej piersi są jak dwie kruche gwiazdy do siebie przypisane. Usta Marty są otwarte. Do stolika Marcina podchodzi główny kelner. Czegoś takiego jeszcze nie było. Ubiję z panem interes — mówi i wyciąga gruby plik pieniędzy. Połowę z nich kładzie przed Marcinem. Za co mi pan płaci? — pyta Marcin, patrząc na kelnera w zdumieniu. Kupuję ją — odpowiada kelner, wskazując tańczącą Martę. — Tyle za każdy wieczór, zgoda? Za parę miesięcy będzie pan bogaty. Marcin, uśmiechając się, kładzie rękę na pieniądzach. Dużo tego — mówi. Dużo — odpowiada kelner. Ale ja o niej nie decyduję — mówi Marcin. — Musi pan rozmawiać z samą Martą. Wydaje mi się, że ona się nie sprzeda. Za taką cenę? — dziwi się główny kelner. — Może posiada wielkie bogactwa i nie potrzebuje pieniędzy? Niech pan z nią porozmawia — mówi Marcin i w dalszym ciągu wpatruje się w Martę. Wokół parkietu zrobiło się gęste koło ludzi. Co wieczór tańczą tu nagie kobiety — mówi kelner — ale to przechodzi wszelkie pojęcie, żeby tak zainteresować sobą wszystkich gości. Niech pan zobaczy: wielu zostawiło swój gorący obiad i poszło do parkietu, to jest zupełnie nie do wiary. Marta porusza się coraz wolniej, ale w takim rytmie, że jej kobiecość wydaje się być wulkanem, a ona sama demonem w gorącym piekle ludzkiej żądzy. Słania się, jej uda drżą, oczy zachodzą mgłą, a piersi robią się twarde jak dwa białe kamienie wyrzucone przez morską kipiel. Klęka. Włosy spadają całą ulewą na plecy i dotykają skóry w największej pieszczocie, do jakiej tylko są zdolne. Wydaje się, że ciało Marty jest wnętrzem rozżarzonego wszechświata, promieniującym wokół gorącem. Gdy Marta zdaje się upadać, sięga w kierunku jej rozgrzanego ciała wiele rąk, grubych, silnych, chudych, owłosionych i miękkich, męskich i kobiecych. Wydaje się, że potwór dosięga jej językiem. Pierwszy łapie ją za ramiona jakiś gruby mężczyzna. Wnet zostaje powalony i trzyma ją już inny, młodszy, do połowy rozebrany, widać już jego penisa napiętego jak strzała. Dostaje on jednak w łeb i kilku rosłych, w średnim wieku mężczyzn, w kapeluszach i kalesonach, zwala się na nią z rykiem, jak dziki. Jedna z kobiet chwyta stopę Marty i liże ją. Ściąga z siebie suknię i dotyka tą stopą swoich piersi. Wydaje przy tym stłu-mioiie westchnienia, jakby zapowiedź burzy w jej silnym i rozgrzanym ciele. Młody człowiek z wypiętym penisem nie daje za wygraną i wali po szczękach trzech w kapeluszach. Ci charczą i zasłaniają twarze rękami. Jeden z nich usiłuje ugryźć Martę w szyję, ale dostaje w łeb od Marcina, aż jego kapelusz toczy się w kierunku orkiestry, która wciąż gra, jakby chciała zagłuszyć ten tumult. Nagle z tłumu zostaje wypchnięty wielki grubas, który nosem zderzył się z łonem Marty. Akurat podnosi twarz, całą czerwoną, z latającymi na wszystkie strony oczyma, gdy ktoś kopie go w kark, i ten zwala się na bok jak kłoda. Nikt nie zwraca na to jednak uwagi. Plątanina nóg, rąk i twarzy jest zawrotna. Tam lecą kalesony, tam czyjś złoty zegarek. Marcinie, ratuj! — woła Marta urywanie, bo raz po raz komuś udaje się dotknąć jej ust. — Ratuj, Marcinie! — wrzeszczy. Marcin wyciąga ją spod stosu ciał. Najtrudniej oderwać kobiety. Jedna z nich sięga już ję- zykiem pod pachy Marty. Wreszcie udaje mu się wyrwać dziewczynę. Dziwnie to wygląda, jakby wywlókł białą pestkę z jakiegoś żywego owocu. Marta wciąga na siebie suknię i oboje wybiegają z lokalu. Biegną do samochodu. Słyszą jeszcze krzyki, ale przed drzwi zajeżdżają dwa auta policyjne. Jedźmy — mówi Marta. Cała się trzęsie. — Co to było? — pyta. — Wydało mi się, że wróciliśmy do dawnych epok, gdy człowiek był zwierzęciem. Jakieś więzy zostały tu nagie zerwane. Cofnęłam tych ludz*. do epoki barbarzyństwa. Oni się z tego mogą w ogóle nie pozbierać. A może jest inaczej — mówi Marcin — może to właśnie ty jesteś objawieniem czystego człowieka, a oni na oślep szukają drogi dc ciebie i może nigdy nie uda im się jej znaleźć. Kiedy tak patrzyłem na ciebie w tańcu, właśnie to przyszło mi do głowy. Dlaczego miałoby tak być? — pyta Marta. — Czyżbyśmy przyszli z czystego źródła gór nie naznaczeni ową ślepotą, którą są naznaczeni goście tego domu tańca? Zachowaliśmy może czystość wrażeń, której tamci poszukują? Nie wierzę w to — mówi Marcin — samo obcowanie z górami nie może być źródłem czystości człowieka, i źródłem subtelności jego wrażeń. To jest co innego. Twoje ciało jest spragnione szczęścia, Marto, a oni sądzili, że potrafią je tobie dać i, jak widziałaś, powstało zamieszanie. Czy każdy z nich oddzielnie mógioy mi je dać? — pyta Marta. — Powiedz, Marcinie: każdy z nich oddzielnie, gdybym tańczyła nie na oczach tłumu, a w obecności jednego z nich? Marcin zamyśla się. Myślę, że ty mogłabyś każdemu z nich dać szczęście, ale tobie tylko niektórzy. Człowiek musi być zdolny do stworzenia własnej egzotyki, a wielu już z tego zrezygnowało, wielu nie potrafi. Im czystszy jest twój ton, tym trudniej znajdziesz kogoś, z kim mogłabyś być szczęśliwa, przez dzień, dwa, miesiąc, rok lub kilka lat. Marta zwraca twarz w kierunku Marcina i mówi: Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Pamiętasz, jak poszłam z tobą rozwozić mleko i co zrobił dziadek? Uciekł na mój widok. Pamiętasz, Marcinie, szelki mu opadły, słyszałam tylko głośny klekot jego drewniaków uderzających w drewnianą werandę. Jak bardzo bałam się wyjść zza tego słupa, chciałam mu tylko podać mleko. Nie wiem, jak to się stało, że wyszłam. Miałam w sobie wtedy tyle goryczy, że gdybym nią świat nakarmiła, to pozabijaliby się ludzie w parę godzin. Marcin włącza motor i jadą przez miasto. Twarz ma pogodną, sprawił to uśmiech Marty. Stratowaliby cię, gdybym cię z tego tumultu nie wyciągnął — mówi Marcin. — Nie czujesz do nich nienawiści? Nie — odpowiada. — Czułam nienawiść do tamtego uciekającego do swej izby dziadka, ale do nich nie czułabym nienawiści, nawet gdyby mnie stratowali. Czy to nie dziwne, Marcinie? Pomyśl, dziadek nic mi nie zrobił, uciekł tylko na mój widok, a ci byli na najlepszej drodze, aby mnie stratować. Czy to nie dziwne? Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiemy — mówi Marcin. Nie musimy rozumieć — mówi Marta — wystarczy, że mówię tobie, co czuję, a ty mi wierzysz, tym tylko nasz świat się różni od nieświadomości. Może masz rację — mówi Marcin. — Może masz rację. Jedźmy do domu. Dobrze — mówi Marta — jedźmy do domu. Patrz — wskazuje nagle koniec miasta, gdzie akurat dojeżdżają — nasz dom otoczyli policjanci. Coś musiało się stać — odpowiada Marcin — drzwi są otwarte na oścież i jacyś ludzie tam wchodzą i wychodzą. Helena ma zawsze drzwi zamknięte. Zatrzymują samochód tuż przed pierwszym policjantem. Wchodzą do pokoju, Marta przodem, a za nią Marcin. Na środku pokoju ktoś leży, wokół pełno krwi, a twarz zwrócona jest w kierunku ściany. Marcin odwraca tę twarz. Kto to jest? — pyta. To jest karzeł — mówi Marta — zobacz jego garb. On z pewnością mieszkał w tym domu. Czy znałaś go, Marto? Nigdy go na oczy nie widziałam. Może Helena go znała? Helena wychodzi z kuchni, człapiąc po swojemu. Co mówicie? — pyta. Mówimy, że może znałaś tego karła. Widzę go pierwszy raz. Dziwne — zastanawiają się oboje. Chciał mnie zabić — mówi Helena — ale zaryglowałam drzwi w swoim pokoju i wezwałam policjantów, a oni go zastrzelili. Działo się to w tym samym czasie, gdy tańczyłaś, Marto — mówi Marcin. — Tkwi w tym jakaś tajemnica, ale na razie jej nie rozumiem. Dwóch policjantów wynosi karła na mocno splecionych rękach, tak aby nie upadł na ziemię. Tuż obok drewnianej werandy stoi policyjne auto, do którego wsuwają jednym zamachem ciało zabitego, potem zatrzaskują grube żelazne drzwi i odjeżdżają. Czuję jakąś ulgę — mówi Marta — ale nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, na pewno jednak coś ciężkiego spadło z mojego serca. Marcin patrzy przez chwilę na Martę, potem na kałużę krwi na środku pokoju. Nie rozumiem, skąd się biorą karły — mówi. — W dodatku są dość nieuchwytne. A o istnieniu tego nikt nawet nie wiedział. Ciekawe, czy każdy dom ma swojego karła? Myślę, że każdy — odpowiada Marta w zamyśleniu. — Nie wyobrażam sobie domu bez karła. Możliwe — odpowiada Marcin, również zamyślony. — T to, że policja zastrzeliła naszego karła, niczego nie rozwiązuje. mówi Opowiedz, Heleno, jak to było? — Marta. Siedziałam w fotelu i czytałam książkę — mówi Helena — i nagle słyszę, ktoś schodzi ze schodów. Zobaczyłam jego twarz, była podobna do twojej, Marto, tej, którą miałaś przedtem. Nie wiem, jakim cudem znalazłam się w drugim pokoju i zaryglowałam drzwi, jednocześnie krzycząc w telefon, że chce mnie zabić i potrzebuję ochrony policji. Mówił coś do ciebie? Nie. Czy krzyczał coś albo rzucał czymś w twoim kierunku? Nie. On tylko stał i patrzył. Więc skąd wiesz, że chciał cię zabić? Może tłukł w twoje zaryglowane drzwi? Nie tłukł w drzwi, ale myślałam, że chce mnie zabić, bo tak patrzył. Marcin z Martą przyglądają się przez chwilę Helenie, jej wyblakłym jak ściana oczom, jej różowej obwódce wokół szyi. Trochę przypomina cytrynowy tort, a trochę zmierzch wśród brzóz. Jej ciało jest miękkie, niemal puszyste, jak gęsty sos, którym się zalewa budyń. Jej szerokie rękawy tworzą zakola, a ręce przypominają białe żaby, gwałtownymi skokami rzucające się na filiżankę z kawą albo na poręcz krzesła, zresztą w rozmaitych kierunkach. Nie rozumiem, dlaczego dzwoniłaś na policję, skoro karzeł nawet nie wszedł do pokoju, w którym siedziałaś. Myślałam, że chce mnie zabić — mówi Helena i jej wargi podczas tego mówienia przypominają łopoczące na wietrze stare szmaty. Ona myślała, że karzeł chce ją zabić — powtarza jak echo Marta, zwrócona twarzą w kierunku Marcina. Teraz trzeba zmyć tę krew — mówi Helena. Przynosi z kuchni ostrą szczotkę i miskę z wodą. Klęka na oba kolana obok zeschniętej świeżo krwi i macza szczotkę w wodzie. Potem zaczyna jeździć szczotką po tej plamie. Na podłodze powstaje czerwone lustro zmieszanej z wodą krwi. Widać w nim wyraźnie kontury twarzy Heleny i jej ręce, i pochylone ramiona. W głębi widać również stojących Marcina i Martę. Wydaje mi się, że twoja praca nad tą plamą nie ma sensu — mówi Marcin do Heleny. Ona podnosi na niego oczy, nic nie mówiąc, a po chwili zajmuje się dalej zmywaniem czerwonej plamy. Ręce jej zakreślają półkola, podobnie jak skaczące żaby, z tym, że żaby nie są białe. Plama jest coraz mniej czerwona, coraz bardziej podobna do szarego tła. Wreszcie zostaje tylko szarość, plama ginie bezpowrotnie. Helena podnosi się z podłogi, zbiera szczotkę i miskę z wodą i wychodzi z pokoju. Pozostaje mdły zapach wody zmieszanej z krwią i strzaskana szyba, przez którą przeleciał pocisk; z pistoletu albo karabinu. Marcin wchodzi na to wilgotne miejsce butami, a cień jego pada na ścianę. Odnosi się wrażenie, że Marcin stoi komuś na szyi, ale to jest jedynie złudzenie. To jest na pewno jedynie złudzenie. Marcin schodzi z tej mokrej plamy, tak jak się wy- 12. Okrucieństwo... 177 chodzi z lasu, i teraz Marta wchodzi na nią. Jej buty są ostrzejsze, ale też i drobniejsze. Potem i Marta wychodzi jakby z lasu. Helena zbiera odłamki szkła z rozbitego okna. Trzeba zamówić jutro szklarza — mówi. Można dziś zamówić szklarza. Dobrze — odpowiada Helena — na stoliku leży numer telefonu, zadzwoń do niego, Marcinie. Nie trwa długo, a jedzie niewielki furgon. Wysiada z niego szklarz z miarą. Mierzy okno, zapisuje w notesie rozmiary i przycina według nich szybę. Potem wstawia ją, mocując z każdej strony gwoździkami. Bierze pieniądze i odjeżdża. Plama powoli wysycha. Marta idzie do swojego pokoju. Marcin odprowadza ją wzrokiem. Stopnie schodów nie trzeszczą, bo .Marta dotyka ich jedynie palcami stóp. Cóż znaczą stopnie wobec skał, które te nogi wykształciły. Marcin wychodzi z domu. Jest w płaszczu. Rozgląda się. Ręce opiera o drewniane wiązania werandy. Patrzy na świeżo umocowane o-kno, potem na samochód stojący między brzozami. Wreszcie schodzi po schodach, wsiada do samochodu. Jedzie w kierunku jeziora. Mija las. Droga ta wiedzie na pustkowie. Pustkowie, jak wiadomo, leży w dolinie i cały horyzont to jakby delikatne krawędzie piaszczystej niecki. Tam, gdzie przerzucona jest przez horyzont droga, pojawia się pędzący samochód. To Marcin. Zatrzymuje się pod kamiennym progiem swojego domu. Wysiada. Płaszcz rozwiewa mu się na boki. Marcin zasłania sobą drzwi i trochę dachu, krytego słomą. Bierze w rękę zimną żelazną klamkę i naciska. Samochód stoi tuż przy drewnianym płocie, za którym rosną wiśnie. Marcin wstępuje nogą za próg, jakby wstępował w świat miniony. Miniony czas mieszka za tą żelazną, zimną klamką. Halo — mówi Marcin — jest tam kto?! Nikt nie odpowiada. Otwiera drugie drzwi, od kuchni. Przy dymiącym kotle stoi Katarzyna i miesza coś drewnianą chochlą. Marcin! — woła. — To ty!? Mój Marcin! — Biegnie w kierunku brata z otwartymi, gorącymi od pary ramionami. Głowa Marcina ginie w tych ramionach i przez chwilę słychać tylko szept Katarzyny: — Marcinie, czy to ty? To ja — mówi Marcin. Bierze głowę Katarzyny w ręce i całuje ją. Marcin — szepcze Katarzyna — Marcin. Tyle razy rozmawialiśmy o tobie. Mój Marcin! Teraz pozwala sobie wybuchnąć płaczem i wydaje się, że to ulewa gorącego deszczu niebieskiego. Marcin to patrzy na Katarzynę, to przyciska ją do piersi. Jego szerokie ręce leżą na jej ramionach jak cienie tamtych wielkich dębów. Przyszedłeś do nas — mówi Katarzyna. Przyszedłem. Oczy Katarzyny świecą się jak prześwitujące wśród mokradeł okrągłe pierścienie ciemnej wody. Gdzie matka? Jest w pokoju. Wchodzą do pokoju. Z powodu wąskich okien jest tu trochę ciemno. Pod piecem stoi drewniana ława, na której siedzi matka, a obok niej ojciec. Odwracają głowy niemal równocześnie. Usta matki drgają, tak jak drży napięta struna. W ogóle są to usta wąskie, ale w tej chwili przypominają brzeg morski tam, gdzie woda styka się z piaskiem. Również palce matki silniej ściskają szklane ziarenka różańca, jak gdyby usiłowały ochronić je przed rozsypaniem się. Przygarbiona matka wydaje się bardzo mała w mroku pod piecem, tym bardziej że nie jest to mrok wieczorny, który rozszerza kształty, jest to mrok powstały na skutek wąskich okien. Marcin staje nad nimi obojgiem i patrzy na głowę ojca i matki. Ojciec usiłuje wstać, ale trudno jest mu podnieść swoje ciężkie ciało. Wielkie ręce wspierają się o krawędź ławy. Marcin przygląda się jego oczom. Mieszka w nich trudny do opisania wdzięk, jakaś głęboka wewnętrzna pogoda. Marcin sięga głową kra-* wędzi pieca. Jest wysoki, co szczególnie rzuca się w oczy w tej niskiej chacie. Matka wyciąga do niego rękę i Marcin dotyka jej pomarszczonej skóry ustami. Palce matki zwisają bezwładnie i, być może, cała ręka opadłaby, gdyby jej Marcin nie podtrzymywał. Potem Marcin klęka na kolano i wtedy jest na wysokości twarzy matki. Zbliża do niej swoją twarz. Jest cicho. Tylko zegar bije. Katarzyna stoi obok z podwiniętymi rękawami, jakby miała się za chwilę boksować. Jej pięści są zaczerwienione i może z nich ulatuje para, ale w tym pół- mroku tego nie widać. Usta Marcina zbliżają się do starej twarzy matki, która przypomina papierową maskę pomalowaną na biało. Wydaje się, że za chwilę rozedrze się w tym miejscu, gdzie Marcin ją dotknie, i powstanie wielki szelest papierowy, a usta Marcina wpadną w pustkę bez dna i bez sensu. Kiedy można się już było spodziewać szumu owej pustki, następuje pocałunek. Marcin klęczy, a matka siedzi na drewnianej ławie oparta plecami o rozgrzany piec. Jedną ręką trzyma różaniec z drobnymi, szklanymi paciorkami, a druga jej ręka leży na ramieniu Marcina. Obok siedzi ojciec i przygląda się tej scenie. Wygląda, jakby się chciał podnieść. Zestarzeliśmy się — mówi ojciec. — Pustkowie jest takie, jak było, tylko myśmy się zestarzeli. To był długi czas — mówi Marcin — ledwie pamiętam ten dzień, gdy ojciec odwoził mnie do miasta. Czasem myślałem, że to nie byłem ja, a kto inny, i że pustkowie w ogóle nie istnieje. Istnieje — mówi ojciec. — Ono istniało przed tobą i będzie istnieć po nas. Wiem — mówi Marcin — czasem też odczuwam przyjemność z jego długiego istnienia, ale to są rzadkie chwile. Nie pracujecie już? — pyta. Nie — odpowiada ojciec — siedzimy przeważnie pod piecem i szepczemy zdrowaśki. Oni czasem całymi dniami do siebie słowa nie powiedzą — mówi Krystyna. Nie ma potrzeby, abyśmy do siebie mówili — odzywa się ojciec i nikły uśmiech przebiega przez jego twarz. — Powiedzieliśmy już sobie wszystko. Marcin siedzi na drewnianym prostym krześle naprzeciw nich obojga i patrzy to na jedno, to na drugie. Nie poznaję was — mówi. To czas tak ludzi zmienia — odpowiadają. Gdy wymawiają słowo „czas”, można zauważyć, że oboje seplenią, na pewno z powodu braku zębów. Marcin też kiedyś seplenił, lecz teraz mówi wyraźnie, ma miękki, delikatny głos i jeżeli dłużej rozmawia, ta 'wewnętrzna melodia jego głosu sprawia wielką przyjemność, tak jakby kąpiel w złotej fontannie. Spokój tu u was wielki — mówi Marcin. Bardzo lubimy spokój — odpowiada matka. — Nieraz siedzimy sobie przy oknie albo też na progu w cieple i patrzymy na nasz ogród z wiśniami i na pole. Czujemy ten spokój już w naszych kościach. Wy, młodzi, chętnie widzicie, że coś się dzieje, dlatego lubisz mieszkać w mieście, Marcinie. My jesteśmy szczęśliwi, że możemy patrzeć przez okno i widzieć tę samą drogę między wiśniowymi sadami i milczące drzewa. Wpatrujemy się całymi godzinami w te drzewa. Są szare, zwłaszcza gdy spadnie deszcz. Rzadko się zdarza, że siedzą na nich ptaki. Co innego latem, w^tedy siedzi tam wiele ptaków. Ale teraz gałęzie wiszą, tak jak pióra zmoczonego gołębia. Chętnie patrzymy przez okno. Gdzie Małgorzata? — pyta Marcin. Mieszka obok — odpowiada Katarzyna — jest żoną Augusta. Na ustach Marcina pojawia się uśmiech. Ach tak, wiem, pisaliście mi. A Paweł, ich ojciec? Nie żyje — mówi matka. — Byliśmy na jego pogrzebie. Chodźmy do Małgorzaty — mówi Marcin. Ciężko jest mi chodzić — mówi ojciec — ale ten kawałek przejdziemy. Wychodzą przez próg izby, potem wypchnięte zostają frontowe drzwi i wszyscy wychodzą przed dom. Matka jest skrzywiona i siwa. Mruży oczy, gdy patrzy przed siebie. Teraz dopiero widać, jaka jest mała i wysuszona. Z ojca, silnego, rosłego mężczyzny, został ułomek człowieka. Człapią oboje w kierunku samochodu, stojącego przy płocie. Ojciec dotyka go kijem. Blacha wydaje głuchy odgłos. Mijają róg ogrodu. Marcin schyla nieco głowę, bo gałęzie wiśni zwisają dość nisko. Idą wolno drogą przecinającą pustkowie. Pośrodku drogi są koleiny. Katarzyna przestępu-je je długimi krokami. Starzy idą ścieżką, twardą, wydeptaną. Idzie się tą ścieżką tak jak po podłodze w pokoju, można nawet szurać butami. Z boku tej ścieżki pozostaje ślad ojcowego kija, miejscami wyraźny, a miejscami zupełnie nieznaczny. Dom Pawła jest niedaleko, prawie sąsiedni. Jest nieco wyższy, z czerwonej cegły. Podchodzą. Marcin przytrzymuje drewnianą furtkę, aż wszyscy wejdą, potem zamyka ją na haczyk. Wewnątrz domu słychać głos Małgo- rzaty, czysty i dźwięczny. Marcin staje w ogrodzeniu i słucha tego głosu. Czerwienieje, chwyta się rękami drewnianego płotu. Palce jego rąk drżą. Wychodzi Małgorzata. Jest szeroka, ciężka, jak niegdyś ojciec. Jej twarz, rozgrzana i mioća, wydaje się wyciągnięta z ognia niebieskiego. Marcin — mówi — chodź. Marcin podchodzi do kamiennych schodów i uśmiecha się do Małgorzaty. Chodź — mówi ona i przypomina przy tym gorącą noc, która mówi do księżyca: „Chodź”. Marcin wchodzi na kamienne schody i obejmuje siostrę. Jego usta odnajdują zupełnie przypadkowo jej szyję. Całe ciało Małgorzaty wydaje się być słońcem, które wyrzuca z siebie gorący deszcz promieni. Ty jesteś prawdziwą kobietą — mówi Marcin. — Gdy jest się blisko ciebie, wydaje się, że człowiek zaraz zemdleje. — Małgorzata śmieje się. Jej białe zęby mają łagodność letniego horyzontu. — Masz w sobie tyle siły, ile miał nasz ojciec, gdy był młodszy — mówi Marcin. Zmieniłeś się — mówi Małgorzata — nie jesteś podobny do nikogo z nas, może trochę dq Katarzyny. Wysubtelniałeś. Jesteś pięknym mężczyzną. Odjeżdżałeś stąd jako dwunastoletni chłopak. Sepleniłeś trochę. Teraz gdy mówisz, robi się miło na duszy, gdy słyszę twój głos, to odczuwam taki spokój jak w Dolinie Łez letnim wieczorem. Marcin uśmiecha się. Dużo przeżyłem — mówi. Wujenka pisała, że pewnego dnia zniknąłeś i od tego czasu nic o tobie nie wie. Rozwoziłem mleko. Chciałeś być nauczycielem, nie udało się, Marcinie? Przejrzałem świat i zmieniłem swoje plany. Chodź do mojego domu — mówi Małgorzata i wchodzi do sieni, potem do kuchni, a stąd do izby. Za nią długimi krokami, schylając głowę, idzie Marcin. W pokoju siedzą już matka z ojcem na szerokich drewnianych krzesłach, jedno zwrócone jest plecami do okna, a drugie bokiem. Krzesła są tak ciosane, jakby ten, kto je robił, miał modele tych dwojga starych. Okna w izbie Małgorzaty są nieco szersze. Marcin siada na ławie stojącej wzdłuż pieca. Jest zwrócony twarzą w kierunku matki, ojciec siedzi do nich bokiem. Wtedy spod łóżka wychodzi mały, pewnie sześcioletni chłopiec. Marcin wpatruje się w tego chłopca i nic nie mówi. Widać, że chciałby doń wyciągnąć rękę, ale nie może się zdecydować. Starzy też patrzą na chłopca. On cofa się powoli. Jego oczy biegają od jednego do drugiego. Ma ra sobie krótkie spodenki z szelkami, na szyi widać czerwoną pręgę od kapoty. Jest już w drzwiach. Wszyscy patrzą na niego i nikt nic nie mówi. Twarz chłopca jest zaczerwieniona, oczy zapełnione melancholią właściwą Dolinie Łez. Ręce jego są chude, jest raczej drobny. Kiedy jest już za drzwiami, odwraca się dość szybko i długimi krokami, tak jak idą dorośli mężczyźni, wychodzi z domu. Za oknem nie widać go, bo jest jeszcze za mały, aby jego głowa mogła pojawić się na tej wysokości. Niemniej wzrok wszystkich siedzących pada właśnie na okno. Widać tam akurat szyję Małgorzaty, zasłania wiśnię rosnącą w ogrodzie. Patrzą teraz na tę szyję, a w zasięgu wzroku mają też wiśnię. Wszystko to się na siebie nakłada i wygląda, jakby należało do jednego świata: szyja Małgorzaty biała jak mleko i kora wiśni przypominająca roztrzaskane przez piorun niebo. Wszystko to może stanowić swego rodzaju jedność, gdy się tak patrzy przez okno. Małgorzata puka w okno zgiętym palcem i mówi, aż się rozlega po pustkowiu: Chodźcie zobaczyć łabędzie na jeziorze, chodźcie. Idź, Marcinie — mówi matka — nam jest bardzo ciężko chodzić. Idź, zobacz te łabędzie. Małgorzata puka drugi raz, mówiąc jeszcze głośniej: Chodźcie zobaczyć łabędzie na jeziorze, chodźcie. W takim razie musimy iść — mówi ojciec i podnosi się ze swojego drewnianego krzesła. Oboje idą człapiąc przez kuchnię, a za nimi Marcin. Potem wychodzą na drogę i zaraz jest wzniesienie, z którego dobrze widać jezioro. Widać też wyraźnie białe ptaki. Rzadko tu przylatują — mówi ojciec. — Widziałem je zaledwie kilka razy w moim życiu. Wydaje mi się, że to jezioro jest dla nich za małe, takie wielkie ptaki potrzebują wielkiej przestrzeni. Co innego kaczki, tym jest tutaj dobrze. Kiedy ojciec mówi, to jego dolna szczęka chodzi w górę i w dół, tak jak młockarnia. Dolina Łez — mówi Marcin — prawie o niej zapomniałem. Poza tym — dodaje ojciec — łabędzie nie znajdą w tym jeziorze pożywienia, bo jeżeli na dnie nie ma żwiru, to jest torf, a one potrzebują bogatej roślinności. Moja Dolina Łez — szepcze Marcin do siebie. To Pawełek przybiegł mi powiedzieć, że tam są łabędzie — mówi Małgorzata — tak bym nie wiedziała, byłam rano na wzgórzu, ale nie patrzyłam w tamtą stronę. Nad wodą widać sylwetkę chłopca. Stoi jak wyrzeźbiony z mgieł i echa tej doliny. Jest niewiele większy od łabędzia, a mniejszy od olbrzymiego głazu, który leży niedaleko niego. Nieco z boku, od jeziora, stoją trzy dęby. Chwilami Marcin patrzy w tamtym kierunku, potem znów zwraca wzrok ku łabędziom. Bardzo rzadko przylatują tu łabędzie — mówi matka. — Chodźmy do domu — dodaje — jest chłodno. Nad jeziorem pozostaje sylwetka chłopca. Marcin schodząc z pagórka mówi jakby sam do siebie: „Zupełnie zapomniałem o istnieniu Doliny Łez”. Mijają wiśniowe sady, a Marcin przygląda się domom stojącym w głębi tych sadów i ogrodów. Jest cicho. Zostawiają na drodze ślady. Ojciec kłuje laską, tak jakby chciał tę drogę przekłuć na wylot. Wchodzą do domu Małgorzaty. Ojciec pierwszy, potem matka, następnie Marcin i Małgo- rzata. Marcin schyla głowę, jest bowiem tu najwyższy. Starzy siadają na drewniane, ciosane krzesła, jedno plecami do okna, a drugie bokiem. Marcin siada na ławie stojącej wzdłuż pieca. Patrzą pod łóżko, a stamtąd wychodzi chłopiec. Ma krótkie spodenki na szelkach i gołe ręce. Twarz jego jest zaczerwieniona, a w oczach mieszka melancholia Doliny Łez. Chłopiec cofa się do drzwi, potem odwraca się i idzie tak, jak dorosły mężczyzna. Za oknem zamiast jego głowy jest szyja Małgorzaty. Wszyscy patrzą na tę szyję i na wiśnię rosnącą zaraz za nią w ogrodzie. Szyja podobna jest do mlecznej mgły, a wiśnia do rozłupanego przez burzę niefefl. Małgorzata zn-nv puka zgiętym palcem i mówi: Auto policyjne zajeżdża do waszego domu. Dziwne — mówi ojciec — dopóki żyję, żadne auto policyjne nie zajeżdżało do naszego domu. Małgorzata znów puka do okna mówiąc: Otoczyli wasz dom, ojcze, i kilku z odbezpieczonymi automatami wchodzi do środka. Matka i ojciec patrzą na Marcina. Ręce Marcina zaczynają drżeć, w oczach pojawiają się iskry niepokoju. Nikt nic nie mówi. Małgorzata znów odzywa się przez okno*: Sąsiedzi pokazują im nasz dom. Oni prowadzą psy na smyczy. Otaczają... Małgorzata nie kończy, widać tylko sylwetkę policjanta p^zoz okno. Wydało się, jakby jej zakrył usta swoją szeroką dłonią, ubraną w czarną rękawicę. Dwóch innych wpada do pokoju, w którym siedzą starzy na ciosanych szerokich drewnianych krzesłach i Marcin na ławie stojącej wzdłuż pieca. Słychać tylko szczęk kajdan i Marcin leży na podiodze skrępowany. Ojciec wstaje, opiera się na lasce i głównemu policjantowi mówi w ucho: Co on wam zrobił? Zastrzelił karła — odpowiada główny policjant. Jakiego karła? — pyta ojciec. — Maicin tego zrobić nie mógł, ja go dobrze znam. Oskarża go Helena — odpowiada dalej policjant — sąd wykaże jego winę. Dlaczego ta Helena cię oskarża? — pyta matka. — Kto to jest? To jest stara kobieta — mówi Marcin — u której mieszkałem. To z jej winy karzeł został zastrzelony przez policjantów. Nie rozumiem więc, dlaczego ciebie oskarża? — mówi matka. Ja też nie rozumiem — mówi Marcin — ale to wiem, że ona się czegoś bardzo boi i szuka winy we mnie. Dobrze, że u nas na pustkowiu nie ma takich karłów jak tam w mieście — mówi ojciec — nie istnieje więc potrzeba szukania winy u kogoś innego. Myślę, że nie masz racj± — mówi Marcin. — Dziwię się nawet, że tak mówisz. Leży twarzą do podłogi, a jego ręce, skrzyżowane na plecach, ściskają kajdany. Są nowe i błyszczą tak jak nowa uprząż konia. Dwaj policjanci stoją na środku izby. Jeden jest zwrócony do Marcina bokiem, a drugi zasłania całe okno plecami. Sądzisz, Marcinie, że się mylę? — mówi ojciec. Jesteś bardzo mądry, ojcze — mówi Marcin — i dziwię się, że tego nie wiesz. Wiedziałem, że przenikasz świat ludzki głęboko — mówi ojciec — dlaczego jednak pozostałeś samotny? Dlaczego nie wymawiają twojego imienia z szacunkiem, tak jak chciałeś? Dlaczego teraz jesteś w kajdankach? Nie potrafię tego tobie wytłumaczyć, ojcze — mówi Marcin — musisz tylko uwierzyć, że oskarżenie Heleny jest fałszywe. Wierzę ci, skoro tak mówisz, Marcinie — rzecze ojciec. — Będziemy czekać na ciebie. Wracaj na pustkowie i ukaż nam to, czego myśmy przez nasze życie nie potrafili dostrzec. Przyjdę — mówi Marcin. Jeden z policjantów pomaga mu wstać i wyprowadzają Marcina z domu Małgorzaty. Małgorzata wszystkiemu się przysłuchiwała i teraz stoi obok głównego policjanta na kamiennych stopniach swojego domu. Jest silna i pięści ma niemal takie jak główny policjant. Tyle tylko że jej pięści są białe, a policjanta ubrane w czarne rękawiczki. Stoją obok siebie, ramiona policjanta błyszczą jak skórzana uprząż czarnego konia, ręce Małgorzaty tkwią w różowych rękawach do łokci, a od łokci są gołe. Przypominają dwie białe letnie chmury nad pustkowiem. Policjanci z Marcinem schodzą z kamiennych stopni, a u góry zostaje Małgorzata. Marcin ogląda się na nią. Mogłaby być łabędziem na jeziorze albo owcą na pastwisku Doliny Łez, ale ona nie jest łabędziem ani owcą, ona jest kobietą, siostrą Marcina, która stoi teraz na kamiennych schodach i patrzy za nimi. Jeden z policjantów otwiera drewnianą furtkę. Przechodzą. Drugi zamyka ją na żelazny haczyk. Jeden z policjantów prowadzi wóz, którym przyjechał Marcin. Marcin siedzi pomiędzy głównym policjantem a tym drugim. Wjeżdżają do miasta. Jacyś ludzie — mówi kierowca — zatarasowali całą drogę. Objechać ich — mówi główny policjant. Nie można ich objechać — mówi kierowca — jest ich wszędzie pełno, nawTet między brzozami, które otaczają dom Heleny. Dziwne — mówi główny policjant — gdy wyjeżdżaliśmy, nie było tu tych ludzi. Oni coś krzyczą — mówi kierowca — oni czegoś od nas żądają. Musiało się tu coś stać podczas naszej nieobecności — mówi główny policjant. — Zapytaj ich, czego chcą. Czego chcecie? — pyta tamten głośno. Obiegli auto Marcina i przekrzykują się wzajemnie. Co oni krzyczą? — dziwi się główny policjant i wysadza głowę przez okno tak, że może się wydawać, że ta jego głowa rośnie krzy- wo. — Chcą czegoś od ciebie — zwraca się do Marcina. Czego oni chcą ode mnie — dziwi się Marcin. — Pójdę ich zapytać. Główny policjant patrzy na niego, mówiąc: Nie radzę ci iść, mogą cię zlinczować. Ale nie rozumiem dlaczego? — dziwi się Marcin. — Dlaczego ci ludzie mieliby mnie zlinczować? Nie znam ich nawet. Ale oni znają ciebie, wyraźnie wykrzykują twoje imię. Marcin wychodzi z samochodu i idzie w stronę wrzeszczących ludzi. Ręce ma założone do tyłu i przytwierdzone do siebie kajdanami. Policjanci stoją obok samochodu z odbezpieczonymi automatami. Marcinie — woła młoda kobieta i rzuca się na kolana, łapie jego nogi i przywiera do nich twarzą. Wśród ludzi rozchodzi się szmer, tak jakby łan żyta szumiał latem. Mężczyźni zdejmują czapki z głów. Widać wzruszenie w ich twarzach. Co się stało? — mówi Marcin. Jego głos, czysty jak srebrne drżenie leśnego sitowia, rozchodzi się daleko. — Może się pomyliliście? Ja mam wprawdzie na imię Marcin, ale nie rozumiem, dlaczego mnie witacie tak, jakbym był królem. Żaden król nie był tak wielki jak ty, Marcinie — mówi młoda kobieta, klęcząca przed nim. Ale ja mam kajdany na rękach — mówi Marcin. Zaraz cię rozkujemy — mówi dwóch mężczyzn rosłych jak tury. Jeden bierze ciężki klucz z samochodu Marcina, a drugi lewarek i po chwili dwie żelazne obręcze leżą przy jego nogach. Jestem wolny — mówi Marcin patrząc na swoje ręce. Potem spogląda na policjantów. Helena musi najpierw cofnąć oskarżenie — mówi główny policjant — wówczas dopiero będziemy mogli odjechać. Jacyś ludzie wyprowadzają Helenę na drewniany ganek i główny policjant, przekrzykując zgiełk, krzyczy: Czy cofasz swoje oskarżenie wobec Marcina, Heleno? Cofam — mówi Helena cicho, ale głos jej tu dochodzi. — Nigdy zresztą o nic Marcina nie oskarżałam — dodaje. Marcin patrzy na policjantów. Dlaczego więc zabraliście mnie z pustkowia, skoro ona nigdy mnie o nic nie oskarżała? — pyta. Ale był telefon z jej domu — mówi główny policjant — a nikt inny tam nie mieszka. Dziwne — kręci głową Marcim — może to był karzeł? Jakże to mógł być karzeł, skoro został zastrzelony — mówi policjant. Prawda — przytakuje Marcin. — Kto więc mógł to być? Musisz to pytanie sam rozwikłać — powiada główny policjant. Wsiadają do swojego samochodu i odjeżdżają. Z trudem torują sobie drogę wśród tłumu. 13. Okrucieństwo... 193 Marcin pozostaje na drodze. Obok jego nóg leżą kajdany, a przed nim tłum ludzi, gorączkowo coś wykrzykujący. Mówcie w końcu, co się stało, przecież prawie się nie znamy, tyle co z porannych spotkań przy podawaniu mleka. Wyglądałoby mi to na jakiś cyrk, gdyby nie autentyczne wzruszenie na waszych twarzach. Czyżbym ja je wywoływał swoją obecnością? Przecież tyle razy podawałem wam mleko i nikomu nawet ręka nie drgnęła, a teraz patrzycie na mnie jak cielęta na malowane wrota, chociaż jestem tym samym człowiekiem, nie innym. Powiedzcie, co się stało podczas mojej nieobecności. Ta sama kobieta, która przedtem klęczała u nóg Marcina, mówi: Ukazała się w naszym mieście twoja książka. Już nie ma ani jednego egzemplarza w żadnej księgarni, wszystkie rozkupiliśmy. Wzniosłeś się na takie wyżyny jak żaden człowiek. Odkryłeś nam świat, którego istnienia nie podejrzewaliśmy. Przyszedłeś do nas z głębi tajemnicy, skąd jeszcze nikt nie przyszedł. Chcemy cie zaprosić do naszych domów. Nie rozumiem — mówi znów Marcin — chodziłem do was z mlekiem i nikt mnie nie zapraszał. A byłem przecież ten sam. Myślę, że siebie oszukujemy: widzicie teraz we mnie jakieś bożyszcze okryte tajemnicą, a ja widzę przed sobą setki wyciągniętych drapieżnych rąk. Pewnie byście mnie tak zapraszali i karmili jak wołu na rzeź, potem przyszliby rzeźnicy i poświęcilibyście mnie na ofiarę. Nie podobają mi się takie zbiorowe histerie, one są wy- nikiem waszego lenistwa i waszej ograniczoności. Jesteś rozgoryczony, Marcinie — mówi młoda kobieta. Ma długie białe włosy spadające na ramiona. — Na pewno zależało tobie kiedyś na takim uznaniu, ale my reagujemy prymitywnie i nie tak, jak byś tego chciał, i to cię najbardziej boli. Poza tym tłum nie ma twarzy, jest bezkształtny i ktoś go musi formować, a ty boisz się, że nie starczy ci na to sił, i to jest to drugie, co cię boli. Może masz rację — mówi Marcin — i dlatego muszę wasze zaproszenie przyjąć. Ale nie będziecie potrzebowali przysyłać waszych rzeź-ników, potrafię się bronić sam przed prymi-tywnością i przed ni jakością. Hura! — wrzasnęli wszyscy i ponieśli Marcina na rękach do miasta. Przyjdę do was wieczorem — mówi Marcin — teraz chciałbym się zobaczyć z Martą. Wiemy, gdzie jest Marta, zaprowadzimy cię do niej. Wiodą Marcina prosto przed żółty o zielonych oknach dom i przystają. To jest burdel — mówi Marcin — dlaczego tu przystanęliście? Bo tu jest Marta — odpowiadają ludzie. Otwierają Marcinowi drzwi burdelu i mówią: — Zobaczymy się wieczorem, czekamy na ciebie. Marcinem zakołysało: różowe, przyćmione światło, niezliczone firanki, w których jakby się skryły wszystkie tajemnice świata, wreszcie gryzący w oczy dym z kadzidła czy fajki. Rosła, o nagich piersiach kobieta zbliżyła się do niego i nic nie znaczącym uśmiechem zaprasza go do środka. Chcę się widzieć z Martą — mówi Marcin. Zaraz będziesz się mógł zobaczyć z Martą, koteczku, tylko teraz ona załatwia klienta. Ja tego klienta załatwię — ryczy Marcin i rzuca się jakimiś schodami w górę. Za nim pędzi dwóch mężczyzn i tamta kobieta, cała czerwona. Inni goście, siedzący naokoło barku, rechoczą. Marta! — ryczy Marcin na cały głos. Jestem tu — słychać zza jednych drzwi. Marcin wpada jak burza. Marta leży pod wielkim mężczyzną i kiwa spod niego rękami, że zaraz będzie wolna. Zasapana kobieta dobiega do Marcina, usiłując go wyrzucić, a dwaj mężczyźni jej pomagają. Marcin odtrąca ich łokciami i staje tuż obok głowy Marty. Goły mężczyzna spada na podłogę, rycząc jak zarzynane prosię: Ratunku, on mnie zabije! Nic się panu nie stanie — mówi kobieta z gołymi piersiami. — Psujesz nam interes — zwraca się do Marcina. Nie dbam o wasz interes — mówi Marcin — chodzi mi o Martę. — A zwracając się do Marty pyta: — Dlaczego jesteś tutaj, Marto? Nie znałam życia — mówi Marta — teraz chcę go mieć aż po uszy. I dlatego przyszłaś do burdelu? Mężczyzna był dla mnie czymś nieosiągalnym, Marcinie, ty wiesz. Teraz upajam się tym, jak płaszczą się przede mną. Mam ich tylu, że się w tym pławię. Nie sądzisz, że oni nic ci nie dają? — mówi Marcin. — Nie czujesz, że ubożejesz? Rozumiem, gdybyś kogoś kochała do szaleństwa, wtedy stawałabyś się bogatsza, a tak stajesz się coraz bardziej prymitywna. Czy ty tego nie pojmujesz? Mam pewną przyjemność — mówi Marta — ale nie wiem, dlaczego potem zawsze płaczę. A poza tym nie mamy pieniędzy, Marcinie. Chciałabym dla nas zarobić pieniądze. Marcin klęka obok łóżka Marty i całuje jej włosy. Mam dla ciebie dobrą wiadomość — mówi — sprzedałem swoją książkę, będziemy mieli dość pieniędzy. Ubierz się i chodź. Wychodzą z żółtego domu. Marta ma zieloną suknię, sięgającą do kostek. Na bosych nogach ma sandały z błyszczącymi spinkami. Wydaje się, że idąc rozciera na miazgę słońce, które oświetla betonowy chodnik. Chociaż kto wie, smukłe ciało Marty jest tak lekkie, że, być może, między podeszwami sandałów a betó-nowym chodnikiem leżą promienie wcale nie uszkodzone. Kto to może wiedzieć? Możliwe, że Marta sama o tym nie wie. Jej czarne włosy zasłaniają całe plecy, tak że suknia tam nawet nie prześwituje. W ogóle suknia Marty jest miękka jak skóra i wszystkie załamania są bardzo łagodne. Tak spływa w dół fontanna w ogrodzie albo śpiew z koron starych dębów. Czasem też fala zboża kładzie się tak pod wiatrem. Może w tej zieleni istnieje jakieś zaklęte echo wieczności albo modlitwa dziecka płynąca spomiędzy świeżych ust? Może też ma owa zieleń coś wspólnego z lotem małej sikorki albo z błyskawicznym skokiem wiewiórki wśród gałęzi? W głębokich oczach Marty przegląda się słońce. Jest niczym nie skażone. Odbijają się też w nich kamienne domy, Marcin i skrawek nieba. Wszystko to ma jeden kolor, kolor jej oczu. Są nieme, jak morze podczas ciszy, ale zamiast mroku mają w sobie jasność właściwą leśnym jeziorom. Stopy Marty przecinają skórzane rzemienie i można sądzić w pierwszej chwili, że są to cienie, których nie sposób usunąć. Zupełnie inaczej jest ze spinkami — są jak wielkie błyszczące oczy. Nieraz ptaki mają takie oczy, zwłaszcza wielkie ptaki, i nie wiadomo wówczas, na co patrzą. Marcin kładzie rękę na jej ramieniu. Marta spoziera na niego. Jej twarz pokrywa mgła wiosennej ciszy. Usta stają się podobne do strumienia szemrzącego w lesie. Przyszedłeś — mówi. Tak. Powiedzieli mi ludzie, że tu jesteś. Marcin idzie z tyłu, tak że zasłania sobą cały żółty dom, a Marta, kiedy do niego mówi, ogląda się. Wsiadają do samochodu, stojącego przy krawężniku ulicy. Ulica kawałek dalej tworzy zakole jak rzeka, tak że samochody pędzące z przeciwka wypadają jakby z próżni, kierując się wprost na nich, ale to jest jedynie złudzenie. Ramię Marty wspiera się o zamknięte drzwi samochodu, tworząc biały łuk triumfalny, pod którym mogą przechodzić spojrzenia. Druga ręka leży na kolanie, tworząc taki ślad, jak leżąca na miękkim mchu brzoza. Wiesz — mówi Marcin — przeżyłem dziwną scenę. Policjanci aresztowali mnie na pustkowiu twierdząc, że Helena oskarża mnie o zabicie karła. Potem, gdy dojechaliśmy pod wasz dom, Helena się tego wyparła. Jak to było dokładnie? — pyta Marta. — Czy Helena zaprzeczyła wszystkiemu, czy cofnęła oskarżenie? Cofnęła oskarżenie. Rozumiem, więc ona cię faktycznie oskarżyła. Myślę, że tak — przytakuje Marcin w zamyśleniu. — Nie sądziłem, że ona to zrobi. Jednocześnie byłem przygotowany, że ktoś musi to zrobić. Przypuszczałem, że zrobi to ktoś młodszy, wydawało mi się, że Helena jest za stara. Więc sądziłeś, że ja to zrobię? Tak sądziłem. I jak ci już powiedziałem, byłem na to przygotowany. Ale nie jest tak źle, ona cofnęła w porę to oskarżenie. I wiesz, że nie stało się to przypadkowo? Zawdzięczam to dość groteskowej scenie, po której nie mogę jeszcze ochłonąć. Widzisz, moja książka, którą pisałem jako roznosiciel mleka, przyniosła niespodziewany sukces. Gazety szaleją na ten temat, a ludność miasteczka witała mnie jak bohatera. Była to niezwykle groteskowa scena. Trwała zresztą krótko, bo byłem niespokojny o ciebie. Krzyczeli „niech żyje”, co odczułem jako obelgę rzuconą mi przez całą ludzkość. Nie mogę się z tych myśli w żaden sposób wyplątać. Nie martw się — mówi Marta — przecież nie takie uznanie miałeś na myśli pisząc swoją książkę. Jest to wszystko takie dziwne — mówi Marcin — zaczynam zupełnie inaczej patrzeć na świat. Jaką rolę spełnia w tym Helena, jaką spełniam ja, jaką spełniasz ty? Możesz mi to powiedzieć, Marto? Chciałabym to wiedzieć — mówi Marta. — Może ta rola jest nieistotna? Nie mogę zrozumieć tej groteski — zastanawia się Marcin. — Mamy zaproszenie dziś na kolację — dodaje nagle. Robi się wieczór — mówi Marta — może nie warto się zastanawiać tak jak my, jest czas iść na tę kolację, więc jedźmy. Marcin włącza motor, który ciężko bulgocze w samym wnętrzu żelaznej maszyny. Zatrzymują się przy końcu miasta, obok wysokiego, murowanego domu. Jesteś pewien, że to tutaj? — pyta Marta. Słychać tu muzykę — mówi Marcin — więc nie może to być gdzie indziej. W tamtych domach też słychać muzykę -zauważa Marta. Istotnie wiele domów ma okna otwarte i wypływa z nich delikatna jak brzęk pszczół muzyka. Dziwne — mówi do siebie Marcin teraz zupełnie nie wiem, do którego domu jesteśmy zaproszeni. Myślę jednak, że powinni nas ocze- kiwać. Zobacz, Marto, na werandzie tego murowanego domu ktoś stoi. Przed drzwiami każdego domu ktoś stoi — mówi Marta. Rzeczywiście — stwierdza Marcin i oboje rozglądają się naokoło, patrząc po wszystkich domach. — Może przygotowują dla nas jakiś specjalny znak? — zastanawia się Marcin. — Rozglądaj się dobrze, Marto, po domach, ja będę obserwował ten z murowanej cegły. Wyrzucają jakąś kukłę ze świecącymi oczami — zauważa nagle. — Czy z tamtych domów też wyrzucają kukły? Tak — odpowiada Marta — i wszystkie wydają się jednakowe. Ale skoro przyjąłem zaproszenie, to musimy iść — mówi Marcin. — Co robić? Nie ma takiego głosu, który wskazałby nam drogę — mówi Marta — nie ma takiego znaku, który moglibyśmy rozpoznać jako nasz. I dlatego wybór, do kogo pójdziemy na kolację, jest może bez znaczenia. Chodźmy więc do tego murowanego domu — decyduje Marcin — stoimy bowiem najbliżej niego właśnie. Wychodzą z auta i zatrzaskują za sobą drzwi. Naokoło domu rosną wysokie, smukłe jodły. Omijają jedną z nich, bo rośnie akurat na drodze, w prostej linii między samochodem a drzwiami domu. Dom jest wysoki, z cegły i z czerwoną dachówką. Jest czworokątny, z wieloma oknami. Wszystkie okna są oświetlone. Na wysokie ściany domu jodły rzucają cienie. Są to cienie wieczorne, trochę zaćmione i stłumio- ne. Nie można się dziwić, bo słońce schowało się już za horyzontem. Chwilę stoją w takim cieniu. Włosy Marty zlewają się zupełnie z tłem, podobnie jak koszula Marcina. Patrzą oboje na oświetlone okna, potem przenoszą wzrok na szczyty jodeł. Na twarzy Marty zjawia się uśmiech. Jest mi tak dobrze — mówi. Marcin przygląda się jej chwilę, potem znów patrzy w oświetlone okna. Najchętniej bym ci coś zaśpiewała — mówi Marta. — Będę ci śpiewać cicho, tak aby nie spłoszyć tutejszego mroku z cieniami. Marcin uśmiecha się. Zgoda — mówi — skoro odczuwasz tę atmosferę z cieniami, śpiewaj, chcę usłyszeć, jak twój głos wibruje i faluje wśród nich. Rozumiem, że jest ci teraz dobrze. Drżysz jak każda drobna igła na tych jodłach, masz bowiem w sobie wielkie zwierciadło życia. Chcę się w nim przejrzeć, jeżeli mi na to pozwolisz. Marta dotyka drżącymi palcami czerwonych cegieł, tak jakby była świętą i dawała znaki komuś wewnątrz albo wariatką, która zamierza drzeć pazurami te ściany. To tylko cienie mogą sobie pozwolić na taki bezruch — mówi Marcin — my musimy iść schodami do środka. Chodźmy — mówi Marta. Wstępują na stopnie i wchodzą, tak jak ćmy, w zimną poświatę księżycową. Przez szklane drzwi widać długi stół zastawiony jedzeniem i siedzących naokoło niego ludzi. Co chwila wstaje jeden i podnosząc kielich mówi donoś- nie, prawie krzycząc: „Za zdrowie dam po raz pierwszy”. Po chwili inny robi to samo. Usiądźmy sobie pod tymi drzwiami — mówi. Marta. Siadają i patrzą na ucztujących. Kobiety mają białe, nagie ramiona i udrapowane na piersiach suknie, zwykle długie, zakrywające kostki. Dość często wybuchają śmiechem i tez piją zdrowie „dam po raz pierwszy”. Mężczyźni mają zaczerwienione twarze i nachylając się do siebie, coś zawzięcie mówią. Nie znasz nikogo z nich? — pyta Marta. Nie — odpowiada Marcin — nie znam przecież ludzi z miasteczka, urodziłem się na pustkowiu. Ja również nikogo nie znam — mówi Marta — chociaż się urodziłam tutaj. W pewnej chwili jakaś kobieta wstaje od stołu i idzie prosto do szklanych drzwi. Otwiera je i przygląda się Marcinowi i Marcie. Nie chcecie wina albo chleba z mięsem? — pyta i widać w jej ustach dwa białe rzędy zdrowych zębów. Bardzo chętnie wypijemy sobie wina i zjemy chleba — mówi Marcin. Kobieta odwraca się z głośnym szumem długiej aż po kostki sukni, woła córkę i mówi: Oni chcą wina i chleba z mięsem, przynieś im. Córka jest roześmiana od ucha do ucha. Ma krótszą suknię niż matka, ale tak samo szeleszczącą. Przynosi wino i chleb z mięsem i podaje to wszystko Marcinowi, a potem Marcie. Oboje wyciągają ręce do góry, tak jak to robią dzieci. Niosą najpierw do ust chleb, a zaraz potem popijają winem. Córka uśmiecha się do nich, a wtedy dołeczki w jej pulchnej, białej twarzy robią się bardzo głębokie. Jej szyja i ramiona są czerwone, jakby była tym winem albo krwią oblana. Ma takie same białe zęby jak matka. Kiedy będziecie potrzebowali jeszcze wina albo chleba z mięsem, to krzyknijcie w moją stronę, a wówczas przyniosę. Cieszymy się, że nam przyniosłaś wino i chleb z mięsem — mówi Marcin — i gdy będziemy potrzebowali więcej, to zawołamy na ciebie po imieniu. Moje imię jest Joanna — mówi dziewczyna. __Krzyknijcie tylko głośno moje imię, tak abyście przekrzyczeli ten zgiełk, a usłyszę was i zaraz przyjdę. Na pewno krzykniemy — mówi Marcin skoro będziemy tylko czegoś potrzebować. Po chwili matka Joanny mija oboje siedzących pod drzwiami i śmieje się. Ma te same dołeczki w policzkach co córka, może tylko głębsze, bowiem jej twarz jest o wiele bardziej pulchna. Zamyka drzwi i idzie, szeleszcząc suknią, na miejsce, które poprzednio zajmowała. Jej córka siedzi w drugim końcu stołu, można je obie rozpoznać przez szybę w drzwiach. Chciałbyś jeszcze wina i chleba z mięsem? pyta Marta. Tak — odpowiada Marcin. Krzyknę do Joanny — mówi Marta i przekrzykując zgiełk woła: — Joanno. Młoda dziewczyna wstaje i podchodzi do drzwi, otwierając je. Odbiera wielkie kielichy i idzie je napełnić. Po chwili Marta z Marcinem znów wyciągają ręce w górę i otrzymują grube pajdy chleba z mięsem oraz głębokie kielichy wina. Skoro tylko będziecie chcieli jeszcze, to krzyczcie do mnie po imieniu — mówi Joanna i zamykając za sobą drzwi, idzie do stołu na poprzednie miejsce. Dziwne — mówi Marta — niby jesteśmy na uczcie, a naprawdę to na niej nie jesteśmy. Ja też odnoszę takie wrażenie — mówi Marcin. — Zauważ, ludzie ci mają niby swoje imiona, a nie sądzisz, że właściwie ich nie mają? Mnie się też tak wydaje — odpowiada Marta — nie wiem tylko, czemu to przypisać. To oni krzyczeli tobie „niech żyje”? — pyta. Tak — odpowiada Marcin. Teraz rozumiem, czemu odebrałeś to jako groteskę, Marciniei Myślę, że ja róiwnież to rozumiem. Musimy im podziękować za poczęstunek — mówi Marta i oboje krzyczą, ile mają tylko sił: — Dziękujemy tobie, Joanno. Już idziemy. Joanna odwraca głowę i śmieje się do nich, kiwając ręką na pożegnanie. W tej ręce trzyma grube szkło napełnione winem, a światło przenika je, wzniecając całe kaskady drżących i kolorowych błysków, które odbijają się od zębów Joanny i od jej białych, delikatnych policzków. Marcin z Martą wstają, stawiają puste kielichy pod drzwiami, jednocześnie pozdrawiając rękami Joannę. Wychodzą razem ze swymi cieniami i znów są wśród jodeł. Oddychają głęboko. Rozglądają się. Za długimi koronami jodeł świeci księżyc na niebie. Wszędzie jakby opadało srebro w długich zwojach, tak przezroczyste, że wszystko można przez nie zobaczyć. Gałęzie jodeł są zupełnie nieruchome, mają w sobie wiele majestatu, podobnie zresztą jak dom, z tym, że dom jest kryształo wy. Bardzo lubię takie noce — odzywa się Marta. — Bardzo lubię śledzić księżyc na niebie, czuć jego chłodny dotyk na policzku, czuć też ową srebrną przędzę wokół szyi. Bardzo lubię moje życie wtedy. Dziwna to była uczta — mówi Marcin. Nie myśl o tym. Patrz na tę noc i oddychaj, tak jak oddychają te jodły. Patrz, ile w nich piękna, a myślę, że życie jest też piękne. Ja też tak sądzę — mówi Marcin. — Wiesz, że dobre było wino, które nam dała Joanna, i chleb z mięsem też. Dobre było — dodaje w zamyśleniu Marta — dlatego tak chętnie wzięłam jeszcze raz. — Patrzy w kierunku ulicy i wskazując ręką mówi: — Spójrz, Marcinie. To nasz samochód — mówi Marcin — wygląda jak drugi księżyc. Można by tą smugą pewnie dojść do nieba albo na pustkowie — dodaje śmiejąc się. Nie rozumiem wielu rzeczy — mówi Marta. Nie myśl o tym — odpowiada Marcin — nie warto sobie tym głowy zawracać. Nie widzę tu miejsca dla siebie — dodaje — w tym mieście. Ty — to co innego, tyś się tu urodziła. Chciałabym zobaczyć pustkowie — mówi Marta — jedźmy tam. Ale oni cię nie przyjmą — mówi Marcin. — musiałabyś być moją żoną. Dobrze, mogę być twoją żoną — mówi Marta — to przecież nic nie znaczy. Dla ludzi z pustkowia znaczy — mówi Marcin. — Dziwię się, że chcesz zostać moją żoną jedynie dlatego, aby zobaczyć pustkowie, dla kaprysu. Wiesz, że ja jestem stamtąd i również dla mnie jest to ważne. Skoro uważasz, że to jest ważne, to chodźmy pod tamtą jodłę, pomódlmy się i zostańmy mężem i żoną. Idą oboje pod jodłę. Gdy rozpoczynają modlitwę, wybiegają biesiadnicy w wielkim galopie, każdy z kielichem czerwonego wina. Wylewają to wino na ich głowy, krzycząc: „Niech się stanie wola wasza”. Marcin i Marta całują się, a z głów ściekają im strumienie wina, spadając na ramiona, które robią się od tego czerwone. W świetle księżyca wygląda to tak, jakby całe niebo zalało się krwią. Biesiadnicy biorą się za ręce i tańczą naokoło nich wrzeszcząc jak dzicy, tak że niedawna cisza pryska. Po kilku okrążeniach wbiegają, trzymając się za ręce, do domu. Marta z Marcinem strząsają się jak psy i krople wina upadają pod jodłę. Idą do samochodu, a wydaje się, że ich nogi skrzypią. Samochód stoi w cieniu jodeł jak zwierzę, które przysiadło na nocny odpoczynek. Marcin kładzie głowę na kierownicy. Krople wina na jego włosach połyskują jak kry lodowe. Kilka z nich spada na podłogę, inne wsiąkają we wło- sy. Marta opiera się o szybę drzwi i zamyka oczy. Część jej twarzy jest ocieniona, a usta i szyję oświetla księżyc, można sądzić, że ktoś z innego świata przygląda się tym ustom i szyi. Mam takie wrażenie — mówi Marta — jakbym ten dom i te jodły gdzieś widziała, zwłaszcza te cienie są mi znajome. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że wokół naszego domu rosły jodły, lecz gdy ojciec umarł, to ścięto je i na to miejsce posadzono brzozy. Kto to zrobił? — pyta Marcin. Helena — odpowiada Marta — ja byłam bardzo mała, tak że nawet tego dobrze nie pamiętam. Jodły dają zupełnie inną atmosferę aniżeli brzozy — mówi Marcin. — U nas, na pustkowiu, w ogrodach wokół domów rosną drzewa owocowe, a jodły rosną w lesie. Leśne jodły to zupełnie co innego — mówi Marta — one rosną same dla siebie. Co innego te tutaj, patrz, jak stoją cicho, nieruchomo. Marcin podnosi głowę z kierownicy i przygląda się jodle. Część jego twarzy jest ocieniona, tylko na usta i na koszulę pada światło księżyca. Nie dziwię się, że tego nie pamiętasz — mówi Marcin — to było tak dawno. Zresztą razem z jodłami wokół twojego domu zginęło coś, czego nie byłaś jeszcze świadoma. Zobacz, Joanna wychodzi, staje między dwoma jodłami i zdejmuje suknię. Idę do niej — mówi Marta. Wychodzi z samochodu i mijając jodły zbliża się do Joanny. Jej sandały skrzypią na żwi- rze, zostawiając ślady lekko wklęśnięte w ziemię. Marcin przygląda się tej scenie. Joanna jest już naga i wygląda jak biały burzliwy wodospad, który niesie echo wielkiej mocy i wielkiego zniszczenia. Srebrna przędza księżycowa muska jej ramiona, piersi, uda i Joanna wydaje się być zaklęta cała w bursztynie. Jej włosy są podobne do tych cichych jodeł i gdyby był wiatr, szumiałby i tu, i tam jednakowo. Jesteś bardzo piękna — krzyczy Marcin z samochodu — jesteś piękniejsza od tych jodeł. Joanna śmieje się w stronę Marcina i krzyczy: Dziękuję ci, Marcinie, jest mi dobrze, gdy tak mówisz, twój głos był potrzebny w tej ciszy. Czy takie noce się powtarzają? — pyta Marcin. Nie, każda noc jest inna — mówi Joanna — ale tyś pewnie ich dotąd nie widział, bo pracowałeś nad swoją książką. To prawda — odpowiada Marcin. — Dla Marty jest to również pierwsza taka noc. Myślę, że tak — odpowiada Joanna. — Nie znałam Marty wcześniej ani nikt w mieście jej przedtem nie widział. Marta śmieje się swoim srebrnym głosem, aż wydaje się, że jodły przed nim ustępują, tyle tam piękna. Widziałaś kiedyś karła? — zwraca się Marta do Joanny. Nie — odpowiada Joanna — słyszałam jedynie o jego istnieniu. Wiem też z gazet, że został zabity w domu Heleny, ale szczegółów nie podali, więc Me wiem, jak to się stało. 14. Okrucieństwo... 209 Nie mówcie teraz o tym — krzyczy do nich Marcin, wychylając głowę z samochodu. Marta odpina dwie srebrne klamry na ramionach i wśród błysków owych klamer suknia z niej opada, jakby była skórą węża. Spadając szumi trochę, ale tak lekko, jakby przebudzony nagle ptak potrącił gałąź jodły. Leży teraz w miękkich fałdach, jej zieleń zmieszana ze światłem księżyca ma kolor szarej przestrzeni albo morza jesienią. Nie widziałem nigdy piękniejszej kobiety od ciebie, Marto — mówi Marcin. — Nie gniewaj się, Joanno — dodaje — ale jesteście obie tak różne i tak inne, jak noce, o których mówisz, że się nie powtarzają. Marta stoi pod jodłą, cała w cieniu. Joanna zbliża się do niej. Wchodzi w krąg zakreślony przez koronę jodły. Jest blisko Marty. Wydaje się, jakby Droga Mleczna nagle runęła na ziemię i oblała ją swym wewnętrznym mlekiem życia. Tak właśnie Joanna wchodzi do cienia i dotyka ciała Marty. Może się wydawać, że piersi ich to dwie góry lodowe, które zderzają się pośrodku oceanu. Uda obu są tak samo muskularne. Przywierają do siebie. Jest cicho. Ale w samym wnętrzu tej ciszy ułamki czasu rozrywają się na wielkie przestrzenie, w samym wnętrzu tej ciszy słychać, jak echo przeszłości grzmi i przewala się w czas dzisiejszy. Marcin wychodzi z samochodu, zostawia drzwi otwarte i idzie śladem Marty. Podchodzi do owego cienia, w którym stoją splecione ze sobą kobiety, i patrzy na nie. Nie śmie przekroczyć granicy cienia. Przygląda się młodym, prężnym ciałom, podobnym do wielkich białych niedźwiedzi. Kiedy góry lodowe kruszą się w gwałtownym spotkaniu, to również słychać taki ciężki oddech. Marcin siada na granicy cienia i patrzy. Nic nie mówi. Jego ręce drżą. Chce chwycić źdźbło trawy, ale mu się to nie udaje, zaciska więc palce i policzki jego robią się szare. Ramiona obu kobiet rozplatają się, aby z jeszcze większą mocą zewrzeć się, niczym dwie gwiazdy, które znienacka wpadają na siebie. Marcin wczołguje się w krąg cienia, zbliża twarz do rozgrzanych nóg obu kobiet i przywiera do nich wargami. Joanna i Marta przytomnieją. Schylają się do Marcina, biorą jego rozpaloną głowę w swoje ręce, mówiąc: Dobrze, że zdecydowałeś się przekroczyć granicę tego cienia. My jesteśmy w jego wnętrzu zaklęte, a ty skazany byłeś na to, abyś go przekroczył. Dobrze, że do nas przyszedłeś, obiecujemy ci złagodzić twoją tęsknotę za nową granicą cienia. Jesteś, Marcinie, na to skazany i my to dobrze rozumiemy, tak jak ty rozumiesz nasze zaklęcie wt tym kręgu. Poczułyśmy od razu twoje usta na naszych nogach i od razu wiedziałyśmy, że to ty. Nie byłeś pewny, że do nas dotarłeś, dlatego zacząłeś całować nasze nogi. Dobrze to rozumiemy. Obie pieszczą Marcina, rozczesując palcami jego włosy. Wreszcie Joanna rozpina mu koszulę, potem skórzany pasek spodni i z Marcina opadają okrycia, niby powłoka chmur z horyzontu. Marcin jest silnym i pięknym mężczyzną. Na jego piersi z powodzeniem zmieściłby i się księżyc, a muskularne nogi gotowe są zaprowadzić go do piekła. Stoją teraz troje w cieniu jodły. Nie jest tu zupełnie ciemno, raczej lekki półmrok, bowiem srebrna przędza księżycowa przedostaje się pomiędzy gałęziami. Kiedy Marcin jest tutaj, czuję się zupełnie inaczej niż przedtem — mówi Joanna. — Czuję się tak, jakby sam księżyc spadł w krąg naszego cienia. Czy ty odczuwasz to samo? — zwraca się do Marty. Tak — odpowiada Marta. — Byłyśmy cały czas w cieniu jodły, teraz jego cień spada na nas. Joanna dotyka Marcina obiema rękami. Błądzi palcami wokół jego ust, szyi. Jej nogi drżą, jakby w jej wnętrzu wybuchł sztorm. Jest coraz bliżej Marcina, jej uda wydają się gorętsze niż rozpalone wnętrze drżącej gwiazdy. Dotyka końcami palców penisa Marcina. Marcin przechyla Joannę i oboje staczają się w cień, jak skały spadające w przepaść. Marta siada obok i dotyka ręką uda Joanny. Jest zakrwawione. Ręka też jest we krwi. Podnosi tę rękę przed oczy swoje i Joanny mówiąc: „Krew”. Kilka kropel spada na piasek. To boli — mówi Joanna. — Nie znoszę bólu. Mam wrażenie, że jestem zakrwawioną szmatą — skarży się. — Chciałabym leżeć nieruchomo jak ten piasek wśród jodeł. Piasek też kiedyś będzie starty na pył — mówi Marta. Oczy Joanny robią się wilgotne. Ty płaczesz — mówi Marta. Jestem szmatą — mówi Joanna — starą, skrwawioną szmatą. Wszystko, co miałam w sobie świeżego, prysło jak bańka mydlana. Czuję, że do moich piersi wszedł cień, taki sam, jaki nas otacza. Wiesz, Marto, nie chcę już wstać, na pewno już z tego się nie podniosę. To było takie piękne, a teraz tak mi źle. Wydaje mi się, że jestem rozdartą skórą jakiegoś biednego zwierzęcia. Dlaczego tak się to skończyło? Nie wiem — mówi Marta, podając suknię Joannie. Ta drze ją na długie łaty i wyciera krew spomiędzy ud. Potem wyrzuca to poza granicę cienia, który przesunął się już nieco dalej. Joanna sprawia teraz wrażenie obalonej brzozy, którą piorun rozszczepił od korzeni. Zwraca głowę w stronę Marcina. On patrzy na nią. Oboje przez chwilę patrzą na siebie. Wyglądasz jak upadły bóg — mówi Joanna. — Byłeś taki potężny, że nie mogłam dojrzeć księżyca spoza twoich ramion, a teraz leżysz powalony jak władca piorunów po burzy. Myślę, że powaliło cię zmęczenie, rozbiłeś przecież dawny świat. Masz rację, Joanno — mówi Marcin — czuję tylko wielkie zmęczenie, nic więcej, ale wiem też, że podniosę się stokroć silniejszy aniżeli przedtem. Pozwoli mi to przekroczyć granicę cienia, ale już bez ciebie. To nie ma dla mnie znaczenia — mówi Joanna — ja mam swój cień i istnieje tylko jedna możliwość, abyś go przekroczył, jedna jedyna. Zapomnieliście o mnie — mówi Marta — przecież byłam z Joanną w tym samym cieniu. To są tylko słowa — mówi Joanna — na ich dnie nie ma nic, niech więc zginie zmartwienie z twoich oczu. Marta wstaje i bierze za rękę Marcina. Pomogę ci wstać — mówi. Wlecze go w swoją stronę i jest naprężona, jak młoda brzoza zgięta przez wichurę. Marcin wstaje jak z głębokiego snu, dotyka pnia jodły. Opiera się ramieniem o Martę. Ona patrzy na jego twarz. Jesteś jak byk i czuję od ciebie woń byka. Granice cienia nie istnieją — szepcze gorąco Marcinowi w pierś. Przywiera do niego całym ciałem, Marcin zwala się na nią i wydaje się, że wszystkie jodły runęły w tę księżycową przestrzeń. Zduszony krzyk Marty zostaje zagłuszony przez głuchy jęk wydobywający się z piersi Marcina. Silne białe ramiona zdają się zgniatać sobie wzajemnie kości, czasem białe niedźwiedzie tak walczą, jeżeli są oszalałe albo zrozpaczone. Białe muskularne nogi przypominają wielkie skrzydła łabędzie w locie. Po niejakim czasie Marcin klęka i dotyka rękami ud Marty. Jesteś zalana krwią — mówi. Drze jej suknię na szmaty i wyciera krew. Joanna wyrzuca te skrwawione szmaty poza siebie. Przez chwilę patrzy w tamtym kierunku. Potem odwraca twarz do Marcina. Wiesz — mówi — nie ma cienia. Dziwne, byłam bardzo do niego przywiązana. Marcin patrzy na miejsce, gdzie przedtem była granica cienia. Siedziałem na jego granicy — mówi. Oczy Marty błyszczą jak dwie gwiazdy. Jej usta drżą. Bardzo lubię zapach krwi — mówi Marta. — Czuję się jak wykąpana w krwawej zorzy. Nieraz myślałam, że czerwone zorze mają strukturę szkła, ale teraz wiem, że mają strukturę krwi. Byłam tam na samym dnie i chciałam tak leżeć przez całą wieczność. Lecz nagle ktoś mnie wziął w ręce i wyciągnął na powierzchnię. Zobaczyłam jodły, promienie księżyca rozsiane w ich gałęziach i wiedziałam już, że wróciłam z owej zorzy, która ma strukturę krwi. Marta przypomina wielkiego ptaka, którego burza rzuciła o skały. Czuje, że jest inna aniżeli przed burzą, że zderzenie ze skałami coś w niej złamało, ale nie wie właściwie co, sądzi, że było to złudzenie. A może też duch gór trzymał ją w swoich niewidzialnych rękach i oszołomił? Marcin podnosi się. Zaraz potem podnoszą się obie kobiety. Księżyc zbladł — mówi Marcin — robi się ranek. — Wciąga spodnie i koszulę. Przyniosę ci suknię — mówi Joanna do Marty- Po chwili wybiega z domu trzymając rękę w górze, a w niej zwisającą suknię. Suknia jest biała i nieco za długa na Martę. Z tamtej została tylko klamra — mówi Marta — wezmę ją ze sobą. W oknach domu światła są już pogaszone. Marcin idzie w kierunku samochodu. Wygląda w tej scenerii zupełnie inaczej niż przedtem, tak jakby szedł przez pustynię. Jego kroki są wydłużone i powolne. Za nim idzie Marta w nowej sukni, wygląda, jakby szła z balu. Joanna nie jest jeszcze ubrana, stoi i patrzy to na jodły, to na oddalających się Martę i Marcina. Kiedy siedzą w samochodzie, Marta mówi: Czujesz coś, Marcinie? Tak — odpowiada Marcin — czuję zapach krwi, cały ten jodłowy ogród jest nim przesiąknięty. Zobacz, jak Joanna się zmieniła w tym przedświcie, jest sina jak niebo przed wschodem słońca. Czasem brzeg morski ma taki nijaki kolor. Powiedz coś do niej — mówi Marta — może ona boi się tej ciszy. Boisz się tej ciszy, Joanno? — pyta Marcin, wychylając głowę przez boczne okno samochodu. Niczego się nie boję — odpowiada Joanna — nie martw się o mnie, Marcinie, ja jestem częścią tej ciszy, nie istniałabym bez niej. Tak właśnie myślę — krzyczy Marcin — że nie istniałabyś bez niej. Marta jedzie ze mną, bo chce zobaczyć pustkowie, na którym wyrosłem, zresztą Marta nie jest częścią tej ciszy. Masz rację — mówi Joanna — Marta nie jest częścią tej ciszy. Czy jutrzejszej nocy będziesz znów w cieniu tej jodły? Będę — odpowiada Joanna. — Ten cień jest wieczny i ja też. Tak myślałem — mówi Marcin. — Powiedziałaś mi coś bardzo ważnego. Wiem, że to ważne — odpowiada Joanna — dlatego musiałam ci to powiedzieć. Joanna uśmiecha się w kierunku Marcina i wchodzi schodami do wnętrza uśpionego czerwonego domu. Marcin włącza motor, naciska na pedał gazu i rusza w głąb miasta. Świateł już nie potrzeba, bo jest jasno. W sklepach robi się ruch. Zwolnij — mówi Marta — ludzie przechodzą. Marcin zwalnia. Mijają wielkie stosy owoców, już odkryte. W głębi widać chleb i orzechy. Przystańmy — mówi Marta — kupimy coś. A potem pojedziemy na pustkowie. Marcin przystaje. Bierze do ręki wielkie pomarańcze. Pachną ziemią — mówi Marta. Wkłada je do papierowej torby. Sprzedawca patrzy na nich przez chwilę, potem zajmuje się układaniem bananów. Musimy każdemu cos kupić — powiada Marcin. — Wezmę jeszcze jedną torbę, to na pewno wszystkich obdzielimy. Sprzedawca życzy im dobrego dnia i wsiadają do samochodu. Mijają uśpione domy miasteczka, a na końcu dom Heleny między brzozami. Drzwi są zamknięte. Spi — mówi Marta. — Ma bardzo lekki sen, żeby jej tylko nie obudził warkot naszego silnika. Jest do tego przyzwyczajona — mówi Marcin. __ prZez tyle lat można się do wszystkiego przyzwyczaić. Mijają zakręt ulicy wypadającej z miasta, tak jakby minęli zakole rzeki na szybkiej, długiej łodzi. Do wnętrza samochodu dostaje się lekki wiatr przez uchylone okienko boczne w drzwiach. Włosy Marty lekko drgają, jakby w nie wstąpiło życie i zapragnęły za wszelką cenę podnieść się. Dłonie Marcina leżą niedbale na kierownicy, siedzi jakby pół leżąc i raz po raz patrzy przez boczną szybę tam, gdzie zaczynają się wąwozy i przepaści. Mgła wisi nad tą poszarpaną okolicą i wygląda tak, jak welon panny młodej rozwieszony na drewnianym płocie. Można też zamiast płotu wyobrazić sobie gałęzie wiśni, są tak samo omszałe, ale wewnątrz nich kipi życie, czego nie ma w płocie. Suknia Marty jest dość szeroka i jej fałdy spadają na boki siedzenia. Ciało dziewczyny wygląda w niej jak dojrzałe żyto w obrębie jasnego nieba. Obie ręce Marty leżą na kolanach. Tak czasem leżą białe pnie brzóz w mchu takim puszystym, że mogłyby się w mm zagrzebać po same korony. Gdy Marta z takimi rękami ukazała się nagle nad skałami, mogłaby wypuszczać gołębie do woli według swojej fantazji i mogłaby na te gołębie patrzeć ponad mgłą. Wracasz na swoje pustkowie — mówi Marta. — Co odczuwasz? Myślisz wciąż o pustkowiu jak o swoim domu? Jesteś zamyślony. Jedź ostrożnie, Marcinie, może nagle ktoś zza zakrętu wypaść. Marcin odwraca głowę w stronę Marty, patrzy na jej włosy, potem dalej siedzi jak poprzednio, niedbale obserwując drogę. Zobacz to wszystko naokoło — mówi — nie masz wrażenia, że moglibyśmy zatańczyć tam w tej mgle? Nie sądzisz, że moglibyśmy być widoczni z pustkowia i z miasteczka? Dziwne masz myśli — mówi Marta — bardzo dziwne. Chciałabym z tobą tańczyć na skałach, ale byłoby mi obojętne, czy jestem widoczna z miasteczka, czy nie. Nosisz w sobie coś, czego nie rozumiem. Przypuszczam, że tajemnica tkwi na pustkowiu. Masz rację — odpowiada Marcin — i przekonasz się o tym. Marta odwraca głowę w jego stronę, a włosy spadają na jej piersi jak górskie ptaki. Na dnie jej oczu rozpościera się cisza z zaklętą w niej wiecznością. Jakie głębie mają w sobie te oczy! Może są tam krużganki wielkich zamków, a może chaty pierwszych pasterzy, ale jedno jest pewne, że istnieją tam echa przeszłości. I z takimi oczami jedzie Marta na pustkowie. Usta jej drgają, jakby się całowała z wiatrem. Są one tak żywe, jak dwie jaskółki albo gołębie, nie wiadomo, czy to przestrzeń, którą przecinają, w nich drga, czy owa smuga życia, którą wloką za sobą. Zresztą kto to wie? Może te usta są bardziej miękkie aniżeli mgła ponad górami? Może mają jeszcze w sobie urok głębokiego, dębowego boru? Urok boru, miękkość mgły — nie może istnieć nic piękniejszego. Marcin odwraca głowę w jej stronę. Pytałaś, jak się czuję teraz, jadąc na pust- kowie — mówi. — Czuję się tak, jakbym jechał szukać siebie samego, i rozpiera mnie ciekawość, kogo właściwie odnajdę. Nie boisz się tego? Dlaczego miałbym się bać? Żyłem na pustkowiu prawie nieświadomie, a w ogóle nie byłem odpowiedzialny za to, co się tam działo. Rejestrowałeś po prostu życie — mówi Marta w zamyśleniu. Patrzy przed siebie, a w jej oczach pojawiają się cienie mijanych gór i znikają, pojawiają się i znikają, nie zatrzymując się na dłużej ani też nie nakładając się na siebie widać, że przestrzeń tych oczu jest nieograniczona. Opowiedz mi, jak wygląda twój dom — mówi Marta. Jedna ręka Marcina leży na krawędzi drzwi, a druga spoczywa niedbale na kierownicy. Kiedy mijają zakręt, Marcin jakby od niechcenia zdejmuje nogę z pedału gazu, wygląda to tak, jakby w tej nodze była zardzewiała sprężyna. Mój dom jest bardzo prosty — mówi Marcin — nawet podłoga w kuchni jest z gliny. Jest w nim tylko jedna izba i zaledwie dwa łóżka, tak że jako dzieci spaliśmy wszyscy razem. Nie rozumiem — mówi Marta — dlaczego nie kupiliście sobie trzeciego łóżka, to przecież jest zupełnie proste. Ludzie na pustkowiu są biedni — mówi Marcin — i całe życie ciężko pracują. Są szorstcy i twardzi. Ty też taki byłeś — mówi Marta. Marcin uśmiecha się. Jeszcze taki jestem — mówi — i nigdy nie będę inny. Nigdy więc chyba nie wyszedłeś z tego swojego pustkowia. Marcin zamyśla się. Może masz rację — mówi po chwili — czuję się dobrze na pustkowiu, chociaż nie mogę zaakceptować tamtejszego życia. A żyć osobno tam nie można, znam dobrze surowe prawa pustkowia. Tak — mówi Marta — przypuszczam, że pustkowiem rządzą surowe prawa. Dla kogoś z zewnątrz mogłyby to być kajdany. Ale dla ciebie, skoro się tam urodziłeś _ i przeżyłeś dzieciństwo, powinno to być zupełnie naturalne. Kiedyś marzyłam o tym, aby mieć na pustkowiu dom, cały z drewna, powała z ciosanych belek, dach z gonta i okna obramowane belkami. Patrzyłabym sobie przez nie na pustkowie, na las, myślę, że tam jest las. Jest — odpowiada Marcin. Potem wyszłabym sobie na próg i pozdrowiła słońce obiema rękami, a ono weszłoby za mną do mojej drewnianej chaty. Masz czysto idylliczny stosunek do pustkowia — mówi Marcin. — Oprócz słońca są tam stare, plotkujące baby, durne dzieci i chłopi przekli-nający dzień w dzień ten świat. Ale wszystko to jest surowe, świeże i piękne. Chłopi mają w sobie jakąś pasję, a z dzieci mogą wyrosnąć poeci. Jednak nawet największy poeta urodzony na pustkowiu zachowa na dnie swego serca strach, który go będzie krępował, i taki nigdy nie stworzy piękna doskonałego. Może nie ma piękna doskonałego — mówi Marta. Może nie ma — powtarza jak echo Marcin. — Jeżeli chcesz, mogę ci zbudować dom taki, jaki sobie wymarzyłaś, ludzie z pustkowia pomogą mi. Chcę — mówi Marta i klaszcze w ręce. Jej oczy błyszczą silniej niż gwiazdy. — Chcę! — krzyczy, to kładzie głowę na ramieniu Marcina, to macha nogami, zupełnie jakby zwariowała. Widzę, że bardzo tego chcesz — mówi Marcin — dobrze więc, będziesz miała swój dom, cały z drewna. Uważaj tylko, bo wypadniesz z samochodu. Marta obejmuje obiema rękami Marcina za szyję i całuje go. Jej włosy zasłaniają mu cały świat i w tym momencie słychać pisk hamulców i gwałtowne uderzenie. Martę rzuca na siedzeniu, Marcin zaciska tylko zęby i gwałtownym ruchem skręca na sam skraj szosy. Po lewej ich stronie stoi długi, biały samochód, zupełnie w poprzek szosy. Wychodzi wysoki mężczyzna w białych spodniach i ciemnej, w wielką kratę koszuli. Marcin otwiera drzwi. Wszystko dobrze? — pyta mężczyzna. Tak — odpowiada Marcin — a u was? Nic się nie stało — odpowiada mężczyzna. — Dlaczego tak jechałeś? — pyta. Nie widziałem was — odpowiada Marcin — ona zasłoniła mi świat swoimi włosami. Piękna dziewczyna — mówi mężczyzna — nie dziwię się tobie. Dobrze, że nic się nie stało. Masz trochę blachę rozbitą, ale to drobiazg. Nie ma o- czym mówić. Podają sobie dłonie, tak samo silne i tak samo szorstkie. Marta patrzy na te dłonie i na białe spodnie mężczyzny, reszty nie widzi, przeszkadza dach samochodu. W tamtym aucie siedzą kobieta i dwoje dzieci. Przyglądają się mężczyznom stojącym na szosie. Obaj są tak samo wysocy, zasłaniają skały pokryte mgłą, obaj mają silne, muskularne ramiona i takie same szczęki. Jeden jedzie w kierunku pustkowia, a drugi stamtąd wraca. Marcin — woła Marta — skoro on wraca z pustkowia, może też stamtąd pochodzi. Nie znacie się? Marcin przygląda się twarzy nieznajomego i po chwili mówi głębokim głosem, jak po przebudzeniu ze snu: Paweł!? Marcin — mówi tamten. — To ty, Marcinie?! Obejmują się za szyję, puszczają się, mają czerwone twarze jak po ciężkiej pracy, potem znów obejmują się, widać tylko ich muskularne ramiona i kolorowe koszule, na które padają pierwsze promienie porannego słońca. Paweł — mówi zdumiony Marcin, tak jakby imię „Paweł” było święte. Wracam z pustkowia — mówi Paweł drżącym głosem, jak panna przed nocą poślubną. Ja tam jadę — odpowiada Marcin. — Postaw swój samochód z boku i chodź tam, w dolinę, chcę wiedzieć, co robisz. Wszyscy schodzą w zieloną dolinę. Stopami strącają chłodne krople rosy, rozbijając swoje w nich odbicia. Towarzyszka Pawła jest wysoka i ma jasne włosy, niemal tak jasne jak wisząca nad skałami mgła. Chłopiec i dziewczynka mają trykotowe sweterki z wielkimi czerwonymi wzorami ptaków na plecach. Są szczupli, o twarzach tak pogodnych, jak ten ranek. Rozmawiają z sobą. Wszyscy idą w stronę strumienia w dół tej zielonej doliny. Marta i tamta kobieta siadają i nie włączają się do rozmowy. Przyglądają się dzieciom i skałom. Paweł z Marcinem patrzą na siebie jak para kochanków i co chwila wybuchają śmiechem. Rozsadza ich to wielkie wzruszenie, które nie wiadomo, skąd się bierze. Szukają wspólnie minionego czasu i obaj są coraz bardziej zdumieni, że on istnieje. Wydawało im się, iż czas ten jest bezpowrotnie zatarty. W pewnym momencie ów bezładny potok wspomnień urywa się i obaj patrzą na siebie tak, jak dzikie zwierzęta, które węszą pułapkę. Doszli właśnie do odjazdu Marcina z pustkowia. Żaden nie wypowiedział nic o kamieniu, którym Marcin dostał w plecy. Marcin nie jest pewien, czy rzucił go Paweł, a tamten nie wie, że Marcin go podejrzewa. Cisza jest tak przejmująca, że obie kobiety jednocześnie na nich spoglądają. Mężczyźni wyciągają nogi przed siebie, usiłując w ten sposób wyjść z przykrego zakłopotania. A co teraz robisz? — pyta w końcu Marcin. Urządziłem się w mieście — odpowiada Paweł — pracuję w znanej ci na pewno firmie samochodowej, objeżdżam nowe modele i biorę udział w wyścigach. Dobrze się stało, Marcinie, że trafiłeś na mnie w tej twojej ślepej jeździe. Dzięki temu teraz tu siedzimy i żyjemy. Masz rację — odpowiada Marcin — dzięki temu siedzimy tu i żyjemy. Mgła wciąż wisi nad tym poszarpanym zakątkiem górskim, choć słońce już wyszło za horyzont. Obie kobiety siedzą nieruchomo, wpatrzone w góry i w mgłę. Tworzą piękną kompozycję z tymi górami i mgłą. Można je widzieć jako białe drzewa wiśniowe w czasie kwitnienia albo kiście śniegu spadłe tu podczas śnieżycy. Ostatnio w mieście wiele się mówi o jakimś wybitnym pisarzu — mówi nagle Paweł — który nazywa się tak samo jak ty, na pewno o nim słyszałeś? Monika jest nim zachwycona. Ja, wiesz, niewiele mam czasu, ale koniecznie chcę go poznać. Ostatnio przygotowali mu jakąś manifestację, gazety o tym pisały. Musisz go poznać choćby dlatego, że nosicie to samo imię. Marcin patrzy na siedzącego obok Pawła, na jego zaczesane do tyłu włusy, na pozbawione wyrazu oczy. W oczach tych odbija się on, Marcin, i część gór, ale sprawiają wrażenie, że na samej powierzchni wszystko się kończy. Ani Marcin, ani góry nie mają tam wdzięku, jaki daje życie, są wyprani z ruchu, jakby wystrzyżone nożyczkami kawałki nieba. Tak samo mogłyby wyglądać oczy szklane. Niemniej mają delikatny zielonkawy kolor, są podobne do rzęsy pływającej w zacisznym stawie. Marcin przenosi wzrok na siedzącą obok kobietę. Dziwna rzecz, że i u niej oczy są po- 15. Okrucieństwo... 225 dobne do szlachetnego, ale martwego szafiru. Teraz, kiedy kobieta ta patrzy na mgłę, szafir nabiera szarego odcienia, ale na tym wszystko się kończy, nie widać w nich nawet zamyślenia. Marcin nie może oderwać od niej oczu. Wiesz. Pawle — mówi Marcin — to ja jestem tym pisarzem. Zarówno Paweł jak i Monika zdają się jakby ogłuszeni. Paweł mruga dziwnie oczami, chociaż słońce wcale go nie oślepia, wschodzi bokiem do miejsca, w którym siedzą wszyscy czworo. Ty?! — mówi zdumiony Paweł. — Czyż to możliwe? Z pustkowia? Wiesz, co ludzie mówią? że to cudzoziemiec, bo ma dziwny jakiś akcent. Ten akcent wyniosłem z pustkowia — mówi Marcin — tak jak i ty. Paweł i Monika patrzą na Marcina jak na kogoś, kto spadł z nieba. Monika uśmiecha się i jest w tym uśmiechu jak ów strumień nad ranem, gdy nad nim wiszą gęste mgły. To wprost niemożliwe — mówi Paweł — do tego trzeba mieć talent i wielką wiedzę. Tak — odpowiada Marcin — wszystko to prawda. Pracowałem ciężko, w dzień rozwoziłem mleko, a resztę czasu siedziałem jak galernik nad książkami. Docierałem do istoty współczesnego poznania, aż postanowiłem poznać więcej, a do tego potrzebna była mi kreacja mojego świata. Mówisz to tak, jakbyś to ty był naprawdę — szepcze w zdumieniu Paweł. Pragnę cię poznać — wyciąga dłoń Monika. Marcin bierze tę dłoń, tak jak się zrywa biały kwiat, lilię albo jaśmin. Widać tylko, że i ręka, i usta drżą mu trochę. Znam twoją książkę — mówi Monika — jest to świat niepowtarzalny. Nigdy nie sądziłam, że cię spotkam. Paweł kiedyś wspominał o Marcinie, ale uważałam, że tamten to zupełnie kto inny. W oczach Moniki zapalają się jarzące ogniki, owa martwota niby kamienna pryska, rodzi się życie. Po twarzy Marcina przebiega dreszcz, jest to tak, jakby szczytami skał przebiegł nieznanego pochodzenia wstrząs. Monika wstaje, opiera się ręką o kamień. Ma białe pończochy jak dziewczynka i spodnie do kolan. Piersi ma jakby zawiązane w chustę, a plecy nagie. Siada u stóp Marcina i mówi: Chcę słyszeć twój głos, Marcinie, mów tylko do mnie. Powiedz, jak jest w twoim świecie, czy tam mieszkają żywi ludzie, czy manekiny, czy czujesz się w nim dobrze, czy jest twoim więzieniem, czy często go zmieniasz i o ile liczysz się z opinią innych ludzi. Tyle tego wszystkiego na raz — odpowiada Marcin — ale chętnie będę do ciebie mówił, Moniko. Z tego, co robię, wynika, że nie jest tak łatwo tworzyć siebie. Tak też myślę — mówi Monika — ale kiedy jestem sama, nie odczuwam żadnej potrzeby, aby kreować siebie. Dopiero gdy czytam twoją książkę albo gdy słucham, jak mówisz, czuję na dnie tego jakiś głęboki niepokój. Dlaczego ty go masz, a ja nie? Nie wiem — odpowiada Marcin — tego właśnie nie wiem. Myślę jednak, że ten niepokój istnieje w każdym. Może po prostu boisz się poruszyć te warstwy swojej duszy. Być może — odpowiada w zamyśleniu Monika. — Lubię wygodę, beztroskę, cierpię, gdy zaczyna się dziać coś przykrego. Lubię też wiedzieć, co jest na końcu mojej drogi, jestem wtedy zadowolona i pewna siebie. Było mi bardzo smutno, gdy czytałam twoją książkę. Smutek ten był we mnie, ale dopiero ty uświadomiłeś mi to. Podobał mi się tytuł twojej książki: „Zapomniany dom”. Co myślisz o istnieniu ludzi takich jak ja? — pyta Marcin. Siedzi wpatrzony w Monikę jak w szumiące źródło, usiłując odkryć jego język. Zdarzają się rzadko — mówi Monika — zdarzają się bardzo rzadko. Marta bierze do ręki okrągły, szary kamień, przypominający kurze jajo. Być może, płynęła tędy potężna rzeka i jej wody wygładziły ten kamień. Drobne jego ziarenka są ze sobą tak zbite, że sprawiają wrażenie grubej zapory między światami. Dłoń Marty tworzy wgłębienie, w którym kamień wsłuchuje się w szum krwi, tak jak kiedyś w piekielny łoskot rwącej rzeki. Marta bawi się tym kamieniem, przekładając go z ręki do ręki, potem kładzie go obok siebie, niemal w to samo miejsce, w którym, leżał poprzednio. Naokoło leży wiele kamieni, również okrągłych, ale zdarzają się też kanciaste, jakby niedawno oderwane od skał, te bardziej rzucają się w oczy, jako że ich nie-foremność nie pozwala na zdobycie tła idealne- go. Marta rozgląda się po tych kamieniach, patrzy na przeciwległe skały, w jej oczach odbija się to wszystko jak diamentowa mozaika. Gdyby poruszyć jeden z tych kamieni, zaczęłaby spadać cała ich lawina. Teraz więc leżą na granicy spadania, zadumane nad przemijaniem. Marta podnosi się, staje na szerokim, płaskim kamieniu i można by sądzić, że kamienie tak nieraz biało zakwitają. Właśnie te płaskie kamienie wypłukane przez czas. Monika patrzy na nią przez chwilę. W jej oczach jest ta śnieżna biel, ale pośród- cieni, kryjących tajemnicę, której w rzeczywistości nie ma. Monika odwraca oczy z powrotem w kierunku Marcina. Kładzie dłoń na jego kolanie. Jej palce są jak białe zwierzątka, trochę wystraszone i rozglądające się ciekawie po okolicy. Oczy Moniki mają w sobie teraz głębię leśnego jeziora i są jak wielkie zwierciadła zesłane tu ze światów istniejących poza gwiazdami. Dno tych oczu wyłożone jest diamentami, takimi jakie wypala słońce albo ogień piekielny. Monika klęczy na okrągłych kamieniach, a jej suknia tworzy miękką granicę między tą pra-doliną a światem Marcina. Wynika stąd po prostu, że taka miękka granica istnieje, nic więcej, cóż zresztą mogłoby jeszcze z tego wynikać? Marta idzie w kierunku samochodów. Macha do kogoś ręką, kto z wielką szybkością minął ją, stojącą na skraju szosy. Paweł idzie również w górę. Strąca swoimi grubymi butami kilka kamieni, które toczą się, klekocząc jeden o drugi, jak bocianie dzioby. Paweł staje obok Marty i jego twarz jest pełna uśmiechu. Jesteś piękną kobietą — mówi do niej. — Nie widziałem nigdy nikogo takiego jak ty. Musisz być z daleka, Marcin spotkał się na pewno w odległych stronach. W miasteczku musiałbym cię zauważyć. Mieszkaliśmy w górach — odpowiada Mar-ta* — Czy znasz dom Heleny stojący wśród brzóz, zaraz gdy się wyjeżdża z miasteczka? Znam — odpowiada Paweł — to bardzo stara kobieta, a jej dom przypomina trumnę. Nie sądzisz jednak, że to jest piękne miejsce? Myślę, że tak — odpowiada z wahaniem Paweł — nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale Helena mieszka sama w tym domu, to prawdziwa pustelnia. Zawsze wzruszają ninie tacy ludzie — dodaje. — Kiedy przechodzę obok takiego domu, czuję niepokój. Odczuwam go też, gdy mijam dom Heleny. Czy wiąże cię coś z tym domem? Tak — odpowiada Marta — to jest mój dom. Lekki wiatr rozwiewa jej włosy, które wyglądają teraz jak skrzydła ptaka, znoszonego przez burzę wbrew jego woli. Takie ptaki są narażone na roztrzaskanie się o skały. Tu zamiast skały stoi Paweł. Włosy Marty swymi koniuszkami są niedaleko jego ust, gdyby zrobił jeszcze jeden krok, to skrzydła te, ruchome i wietrzne, mogłyby go z łatwością okryć. Marcin z Moniką idą w górę rozmawiając. Monika jest lekka i zwiewna jak mgła i wy- daje się, że towarzyszy mu tak, jakby była mgłą. Marcinowi raz po raz zdarza się, że strąca kamień w dół, natomiast Monika potyka się tylko raz. Nie mogę jeszcze uwierzyć, że cię poznałam — mówi Monika. Co tobą tak wstrząsnęło, Moniko? — pyta Marcin. — Doprawdy chciałbym wiedzieć. Kiedy siedziałeś obok i rozmawiałeś z Pawłem, byłeś obcym mi mężczyzną. Nie wiedziałam, że cię znam tak dobrze. Zainteresowanie zwykle budzi ktoś, kogo się nie zna — mówi Marcin. To prawda — odpowiada Monika — znałam cię trochę i pragnęłam cię poznać bliżej. Wchodzą na skarpę, a potem na szosę. Zapraszamy was do naszego domu w miasteczku — mówi Paweł. Rozjeżdżają się w przeciwne strony. Masz przedsmak sławy — mówi Marta. — Jak się czujesz w tej roli? Czuję się jak małpa na targowisku — odpowiada Marcin. — Również odczuwam rodzaj lęku przed rozszarpaniem, wydaje mi się, że oni patrzą mi na ręce i myślą, co dałoby się z nich wydrzeć. Sądziłam, że będziesz zadowolony — mówi Marta. Myślałem tak samo — odpowiada Marcin. — Gdybym był tylko błaznem, czułbym się na pewno szczęśliwy, ale nie jestem błaznem, poszukuję świata prawdziwego, dla siebie i dla ludzi takich jak ja. Na ustach Marty pojawia się uśmiech. Ciekawe, czy zapominasz kiedykolwiek, że jesteś z pustkowia? — pyta. Ja zapominam, ale wątpię, aby moja podświadomość o tym zapomniała. Nie jesteśmy odpowiedzialni za naszą podświadomość. Jestli to szczęście czy klęska? — pyta w zamyśleniu Marta. Myślę, że dla jednych szczęście, a dla innych klęska — odpowiada Marcin. Naraz w dali widać szerokie rozwidlenie dróg. Marcin skręca w węższą drogę, wyboistą i nieasfaltowaną. Rosną przy niej pojedyncze sosny i brzozy. Ich korony są z jednej strony bogatsze, gęstsze, a z drugiej jakby wyliniałe. Samochód wpada w wyboje i od razu, jakby stał się kangurem, zamiast jechać, skacze do przodu. Marta łapie się za poręcz drzwi, usiłując głębiej wcisnąć się w siedzenie. Jesteśmy na drodze do pustkowia — mówi Marcin. — Już lepszej nie będzie, taka jest aż do końca. Te rzadkie sosny pomieszane z brzozami sprawiają wrażenie dzikości — mówń Marta. Masz rację — odpowiada Marcin — nigdy jednak nie zwracałem na to uwagi. Gdyby nie te wyboje — mówi Marta — można by sobie to wszystko lepiej obejrzeć. Głos jej rwie się przy silniejszych wstrząsach. Nagle wpadają w wielki dół i zawadzają przodem o wielki kamień. Słychać zgrzyt i uderzenie. Marcin gwałtownie skręca w lewą stronę i wyjeżdża z dołu. Wjeżdżają na równinę. Dość daleko przed nimi stoją domy pustkowia. Stoją cicho pod błękitnym horyzontem, jak stado dzikich ptaków, które przysiadły w dolinie. Trwają. Marta patrzy w dół i nic nie mówi. To jest pustkowie — szepcze wreszcie — Nie sądziłam, że jest takie małe. To stąd tak wygląda — odpowiada Marcin — jesteśmy jeszcze dość daleko. Podoba mi się tu — mówi Marta — tu jest pięknie. Wydaje mi się, że w tych domach mieszkają brodaci mężczyźni i piękne dziewczęta, które co rano wychodzą nago w ulewę słoneczną przed ten swój drewniany próg. Chcę być jedną z nich. Natura przemawia przez ich ciała nie skażonym niczym językiem, kochają życie i tych brodatych mężczyzn, kochają siebie, lubią pławić się w słońcu i patrzeć na swoje brązowe ciała. Tak — dodaje — tam będzie nasz dom, cały z drewna, i będę jedną z nich. Będziemy śpiewać wieczorami, zobaczysz, że znajdziesz swoje szczęście na pustkowiu, Marcinie. Kiedy tak mówisz, to widzę wszystko inaczej — odpowiada Marcin. — Zrobimy, jak chcesz, tylko zanim podejmiemy ostateczną decyzję, radziłbym ci poznać pustkowie z bliska. Dobrze — mówi Marta — ale to niczego nie zmieni, zobaczysz. Zjeżdżają powoli w dół, coraz bliżej domów pustkowia. Na progu jednego z domów stoi człowiek zauwraża Marta — poza tym nawet psa tu nie widać. To jest mój brat, Franciszek — mówi Marcin — patrzy, kto przyjechał, nie spodziewa się, że to ja. Zatrzymaj się na chwilę — prosi Marta — chcę to pustkowie objąć wzrokiem. Tego się nie da objąć wzrokiem stąd, musiałbym się cofnąć. Nie szkodzi. Zobaczę, co się da, zatrzymaj się. Zatrzymują się niedaleko domu Marcina, na którego progu już nikt nie stoi. Wiesz — mówi Marta — potem to będzie już dla mnie zwykłe, normalne, ale tego momentu nie mogę zlekceważyć. Rozgląda się naokoło. Schyl głowę — mówi Marcin, gdy Marta usiłuje przejść próg chaty. Akurat drzwi się otworzyły i byłaby się zderzyła z Franciszkiem, ale on szybko cofnął się do tyłu. Witam — mówi Marta i wyciąga rękę w stronę Franciszka. Ten wyciera prawicę o spodnie i bierze białą dłoń dziewczyny jakby w obcęgi. Przypomina niedźwiedzia o szerokich łapach i łagodnych oczach. Ma zdziwiony wyraz twarzy i raz dziwi się więcej, a raz mniej. Jego silna sylwetka wygląda jak skała, z tym samym spokojem i z tym samym dzikim, nie znanym nikomu wnętrzem. Jestem Marta — mówi dziewczyna i przygląda się twarzy Franciszka. Proszę, wejdźcie do naszego domu — mówi Franciszek. — Chodź, Marcinie — i bierze go za rąk*?. Dwaj bracia, a tak różni, jeden wysoki, prawie szczupły, drugi zwalisty jak roboczy koń. Jeden ubrany w modnie skrojony garnitur, a drugi mający na plecach kożuch, odwieczny znak chłopskiego życia. W izbie siedzi dwoje staruszków i gdy drzwi się otwierają, oboje odwracają głowy w tamtą stronę. W drzwiach ukazuje się Marta. Staruszek wypuszcza z rąk różaniec i usiłuje się podnieść. Podczas upadku różańca daje się słyszeć głuchy gruchot, jakby odgłos ziemniaków sypanych na drewnianą podłogę albo stukot drewnianego łańcucha, którym rzekomo diabeł pęta nieszczęśliwą duszę. Stara kobieta podnosi różaniec z podłogi i kładzie go na stół. Weź kij — mówi. On bierze kij w obie ręce i wstaje. Jest niższy od Marty, kiedy chce zobaczyć jej oczy, podnosi lekko głowę do góry. Jego oczy są wyblakłe jak niebo, na którym nie ma słońca. Wydaje się nawet, że za tą bladą zasłoną niczego nie ma. Usta jego drżą, a w niektórych momentach robią się na nich podłużne zmarszczki, wtedy można sądzić, że usta te są wykute z kamienia, a owe rysy powstały od silnych uderzeń ostrego dłuta. Ale po chwili usta są już inne, chociaż nie ma takiego momentu, aby były w ogóle bez zmarszczek. Jesteście ojcem Marcina — mówi Marta. Stary człowiek kiwa głową, a z jego ust wychodzi chrząknięcie. Teraz chciałby coś puwie- dzieć, ale już kiwnął głową, tak że to w zupełności wystarczy. Kim jesteś? — pyta dopiero po chwili. Jestem Marta — odpowiada dziewczyna i na jej twarzy widać wyraz głębokiego przejęcia. Na policzkach pojawiają się czerwone jak krew wypieki, również na szyi powstają różowe plamy. Kim jesteś dla Marcina? — pyta ojciec. Jestem jego dziewczyną — mówi Marta. — „Ojciec Marcina” — szepcze do siebie drżącymi ustami. Co mówisz? — pyta stary człowiek. — Musisz mówić nieco głośniej, nie dosłyszę. Cieszę się, że jestem w waszym domu — mówi Marta. — Ja miałam zupełnie inny dom — dodaje — nie taki jak wasz. Jaki miałaś dom? — mówi bardzo głośno stary człowiek i nastawia ucho w stronę ust Marty. Miałam taki dom — mówi Marta —■ który był jednocześnie moim grobem. To dziwne — mówi staruszek — widzę, że w twoich oczach jest szczęście, jak to mogło być, że za młodu mieszkałaś już w trumnie? — Śmieje się pokazując bezzębne, starcze dziąsła, które wyglądają jak wypłukane szmaty. Sama nie wiem — odpowiada Marta — ale tak było. Wchodzi Marcin. Bierze głowę matki w ręce i wygląda to tak, jakby niósł do ust białą skorupę świata, tak kruchą, że aż dziw, iż wciąż istnieje. Dotyka pomarszczonego czoła ustami. Nikt nic nie mówi. Patrzą na ten pocałunek. Kiedy głowa zostaje wypuszczona z rąk, wszyscy oddychają z ulgą, jako że na dnie ich duszy jawi się świadomość przezwyciężenia granic między pustkowiem a resztą świata, między duchem a materią. Wróciłeś — mówi matka — to pewnie była pomyłka, że cię stąd zabrali w kajdanach. To nawet nie była pomyłka — odpowiada Marcin. — Rzucono na mnie oskarżenie, jakobym ja zastrzelił karła w jej domu — wskazuje Martę. Dziwne oskarżenie — mówi matka w zamyśleniu. — Dlaczego musiałbyś go zabijać? To dziwne oskarżenie, nigdy nie słyszałem o takim zdarzeniu. Zresztą wieści z miasteczka prawie do nas nie docierają. Oni mają swoje sprawy, a my swoje. Dlaczego jednak rzucono na ciebie takie dziwne oskarżenie? — pyta ojciec. Myślę, że chciano mnie zabić — mówi Marcin — ale nie znam jeszcze sprężyny, która się za tym kryła. Myślisz, że to była sprawa ukartowana? — pyta ojciec. To na pewno nie był przypadek — mówi Marcin. — Może to miało jakiś związek z tym, że opuściłem pustkowie — dodaje w zamyśleniu. Sądzę, że nie — mówi matka — to jest zupełnie naturalne, że dzieci opuszczają swój dom, nie sądzę, aby to miało jakiś z tym zwią- Z6$£ Czy nadal rozwozisz mleko? — pyta ojciec. Nie, ojcze. Ostatnio stałem się głośnym pisarzem i mam na razie dość pieniędzy. Umyślnie pytam cię o to — mówi ojciec. — Przypominam sobie naszą podróż do miasta i twoje plany, które się, jak widzę, spełniły. To na pewno ma związek z zabójstwem karła, nie wiem jaki, ale czuję, że ma. Marcin patrzy zdumiony na siwą głowę ojca, potem na Martę. Skąd wiesz, ojcze — pyta, a głos jego staje się głęboki, szorstki. — Skąd możesz o tym wiedzieć, przecież żyjecie tu własnym życiem, nawet chyba nie pamiętasz, kiedy ostatni raz byłeś w miasteczku. Powiem ci jeszcze coś — mówi ojciec — otóż to twoje marzenie o sławie okazało się marnością, musiałeś to bardzo boleśnie odczuć. Marcin siada na ławie pod piecem i pocierając czoło obiema rękami mówi: Gdzie jestem: na swoim pustkowiu czy na sali wykładowej jakiegoś uniwersytetu? Marto, on tak mówi, jakby był świadkiem tej groteskowej sceny, której dotąd nie potrafię zapomnieć. To prawda, ojcze — zwraca się do starego człowieka — przeżyłem bardzo giębokie rozczarowanie. A przy tym wszystkim jestem już znudzony życiem. Na pewno jest ci ciężko — mówi matka, a jej oczy płoną drobnymi iskierkami. — My nie jesteśmy znudzeni — dodaje — my po prostu jesteśmy zmęczeni. Marcin przygląda się ich twarzom, są podobne do pól po burzy, z wypłukanymi bruz- darni, do pól, które nie robiły nic całą wieczność, tylko płakały. Oczy są jak kałuże w jesiennym pejzażu. Czekają na coś, ale nie na słońce, które już nie ma sił, lecz na gwałtowne wiatry, które je zniszczą. Dziwne, że wszystko tak się zmienia — mówi Marcin. Zostaniecie tutaj? — pyta ojciec. Tak! — wykrzykuje Marta. — Oczywiście, że zostaniemy. Matka patrzy przez chwilę na Martę, a potem na Marcina. A ty co myślisz? — zwraca się ojciec do Marcina. Zostaniemy — odpowiada Marcin. Wiem, dlaczego wróciłeś — mówi ojciec — ale wydaje mi się, że nie będziesz się tu czuł dobrze, w dodatku Marta nie zna pustkowia. Kiedy patrzyłam na nie z daleka, bardzo mi się podobało — mówi Marta. — Postanowiłam, że będziemy mieli tu drewniany dom. Ojciec uśmiecha się, ale w jego uśmiechu więcej jest smutku aniżeli pogody. Dobrze — mówi — na pewno Franciszek i siostry pomogą ci, Marcinie, postawić ten dom, skoro tak chcesz, ale tobie nie będzie tu dobrze, a Marta jest obca. Rozumiem cię, ojcze — mówi Marcin — ale muszę zbudować ten dom, muszę znaleźć swoje miejsce na świecie, nie podoba mi się tamten zgiełk, nie jestem błaznem, będę szukał w tym drewnianym domu religii naszej epoki, a Marta tymczasem pozna pustkowie, na to trzeba długiego czasu. Drzwi od izby otwierają się i wchodzi Katarzyna. Niesie przed sobą na drewnianej taty filiżanki z dymiącą kawą. Para unosi się najpierw zakolami, a potem prosto, daleko poza głową Katarzyny. Dziewczyna bierze filiżanki kolejno w dwa palce i ustawia je na okrągłym stole, stojącym tuż pod oknem. Kiedy tak nachylona stawia filiżanki, można sądzić, że jej twarz wzięła coś z dzisiejszego pogodnego poranka, tego z gór, z samych szczytów, gdzie srebrzy się diamentowy śnieg. Jej suknia ma krótkie rękawy, na ramionach marszczone, że wyglądają jak rzeźbione. Włosy Katarzyny są zaplecione w warkocz, gruby i ciężki jak snop pszenicy. Wszyscy przyglądają się jej rękom i kawie parującej z białych filiżanek. Zmieniło się u was — mówi Marcin — nie przypominam sobie, aby pito przy tym stole kawę. Przecież to jest wspaniałe napić się gorącej kawy w takiej starej chacie — mówi Marta. Tak — odpowiada Marcin — ale widzisz, kiedyś tu było inaczej. Katarzyna staje przed Martą. Jest wyższa od niej, więcej ma ciała, a jej usta wydają się być podobne do dojrzałej jarzębiny z jej krwawymi rumieńcami. Katarzyna wyciąga rękę mówiąc: Witaj, Marto, w naszym domu. Marta, zamiast podać rękę, obejmuje Katarzynę i teraz dopiero widać, że obie mają jednakowe włosy. Warkocz Katarzyny spadł na prawe ramię, bo jest w tę stronę nachylona. Włosy Marty wzięły w posiadanie szyję Kata- rzyny i wyglądają teraz jak cienie leśne, którym granice lasu nie wystarczają. Marta dotyka policzkiem ramienia Katarzyny i trochę szyi, oczy ma zamknięte jak chłopka śpiąca na sianie po gorącej nocy Kupały. Biodra Katarzyny są szerokie i Marty za nimi nie widać. Jesteś Katarzyną — szepcze Marta — znam cię z opowiadań Marcina. Jesteś jego młodszą siostrą. Wydaje się, że izba jest rozpalona jak czerwony piec, że wiruje w większym pośpiechu aniżeli śnieżny bałwan wśród gór. Dobrze, że przyjechaliście — mówi Katarzyna. Siadają naokoło stołu wiankiem. Stary ojciec trzyma laskę w lewej ręce, drugą trzęsącą się ręką sięga po białą filiżankę i niesie ją do ust. Głośno siorbie. Siedząca obok Marta rozgląda się wokół siebie przestraszona, nie wie bowiem, co się stało. Wreszcie zauważa, że to straszne siorbnięcie ojca. Uspokojona uśmiecha się do Marcina. Inni też biorą filiżanki w ręce i niosą do ust. Kawa jest gorąca — mówi Marta — robi się coraz cieplej. Tak — odpowiada matka. Trwa długa cisza. Wchodzi Franciszek. Wszyscy przesuwają nieco swoje krzesła, ścieśniając się, i zostaje jedna głęboka wnęka — miejsce dla Franciszka. Wsuwa on swoje krzesło w głąb tej wnęki i rozgląda się po stole. Jego twarz jest szeroka i czerwona od 16. Okrucieństwo... 241 ostrego powietrza. Zmierzwione włosy przypominają nie plewiony ogród. Katarzyna stawia przed nim filiżankę, a jej ręka przypomina szyję łabędzią podczas leniwej drzemki tego ptaka na nieruchomej wodzie. Franciszek siorbie jeszcze głośniej niż ojciec, jest to tak straszny odgłos, że gdyby na ścianach siedziały pluskwy, na pewno spadłyby na podłogę. Na plecach Franciszka wisi kołyszące się źdźbło słomy. Marta przygląda się chwilę tej słomie, po czym mówi: Masz słomę na plecach, Franciszku. Franciszek patrzy na Martę i trudno powiedzieć, co kryje się na dnie jego spojrzenia. Jedno oko jakby mruga gdzieś w kierunku szaty, a drugie jest zupełnie spokojne. Grube usta, rozgrzane od kawy, robią się wielkie jak balony, polem wypada język jak szynka i następuje oblizywanie. Czoło, wydaje się, nie byig nigdy zmarszczone, jest gładkie jak zad koński. Marta wciąż obserwuje owo kołyszące się źdźbło słomy, widać usiłuje złowić moment, gdy oderwie się od kożucha i zacznie spadać. Jej ręce drżą, ale pomiędzy Franciszkiem a nią siedzi ojciec, kto wie, czy nie obaliłby się, gdyby Marta rzuciła się w kierunku opadającego źdźbła słomy. Franciszek siorbie znów tak strasznie, że źdźbło na jego plecach idzie w młynka, jak podczas sztormu. Marta śmieje się patrząc na to zjawisko. Dziwne — mówi — ono nie spada. Nie — odpowiada matka. Wszyscy wstają, podchodzą do źdźbła i wy- trzeszczają na nie oczy. Franciszek siedzi nad swoją kawą. Ojciec nachyla się i mówi: Ono się kręci. Dlaczego nie ma się kręcić? — mówi Franciszek. Nie ruszaj się — mówi matka — my to złapiemy. Wszyscy wypuszczają otwarte ręce w kierunku wirującego źdźbła. Potem niosą zamknięte pięści przed swoje oczy i otwierają je powoli. Dłonie są puste. Myśmy za szybko zamknęli ręce — mówi ojciec — spróbujmy jeszcze raz. Tym razem impet jest tak wielki, że wszystkie pięści trafiają Franciszka w plecy. Słychać tylko głuche uderzenia i stęknięcia. Co wam zrobiłem? — skarży się Franciszek. — Jeżeli chcecie to źdźbło wymłócić, to wiedzcie, że ono jest puste. A — mówi ojciec — skoro jest puste! Siada przy stole obok Franciszka. Myśleliśmy, że nie jest puste — mówią inni. Siadają na swoje imejsca. Franciszek patrzy trochę zdziwionym spojrzeniem na Martę. Drugi raz, jak zobaczysz źdźbło na moich plecach, to wiedz, że ono jest wymłócone — mówi. Będę o tym pamiętała — mówi Marta. — Musisz wiedzieć, że jestem zaledwie od godziny na pustkowiu — dodaje — nie mogę więc orientować się, co jest wymłócone, a co nie. Teraz Franciszek z ojcem rozpoczynają takie siorbanie, że tynk odpada z powały, a Marta robi tak wielkie oczy jak bąble gotującego się rosołu. Zaraz potem Franciszek pierdzi tak strasznie, że wyrywa dziurę w podłodze. Wszyscy zaglądają w tę dziurę i każdy widzi co innego. Marta widzi zamek w górach z diamentowymi wieżyczkami, Marcin widzi stary dzwon kościelny, który spadł ze spróchniałej dzwonnicy, gdy on był małym chłopcem. Ojciec widzi wronie gniazdo i nie może się temu nadziwić, matka widzi wielkie oko, które na nią łypie, więc ona też łypie jednym okiem. Potem każdy robi wielki krok, taki, że pułk wojska mógłby tamtędy przejść, i w ten sposób bardzo niebeżpieczna dziura zostaje zręcznie ominięta. Wychodzą przed chatę, ojciec przeciąga się, wygięty do tyłu jak stara sosna, i trzeszczy przy tym, jakby się miał za chwilę złamać. Ale z tyłu jest mur, tak że nawet gdyby się złamał, to nie byłoby tak źle, gorzej byłoby bez tego muru. Kiedy jest przegięty, w jego otwarte usta zagląda słońce i powoduje takie odbicie, że oślepiona matka siada na drewnianym progu i kręcąc głową mówi: Dziwne, taki straszny blask, skąd on się mógł wziąć? Podczas gdy matka tak siedzi i dziwi się, całe pustkowie wygląda jak wypolerowane, a ludzie przypominają cienie. Zamknij usta, ojcze — woła Marcin. On sam nie potrafi — mówi Katarzyna — jego szczęka opadła, musicie mu pomóc. Marcin więc z Franciszkiem przynoszą cepy, dają je matce i Marcie mówiąc: Młóćcie to leżące światło, wymłóćcie sobie łaskę u boga albo nowe suknie, te, które macie, są już sfatygowane. Obie kobiety młócą, a Marcin z Franciszkiem drągami usiłują podnieść ojcowską szczę-kę. Żeby chociaż przymknąć — mówi Marcin. Nie dacie rady — mówi Katarzyna. — Pomogę wam. Przysiada obok ojcowskich nóg i szczypie go w pięty. Ten śmieje się i w ten sposób szczęka sama opada na swoje miejsce. Wymłóciłyśmy — mówi Marta — matka łaskę u boga, a ja suknię. Zobacz, Marcinie, jaka piękna, ma tyle złotych cekinów, że w życiu nie widziałam czegoś tak pięknego. Udało się — mówi Marcin. Teraz Franciszek ziewa tak, że lecące nad horyzontem ptaki biorą zunełnie inny kierunek, myśląc, że to piekło. Potem odpina rozporek i szczy, każda kropla uderza z taką siłą, jakby chciała rozbić kulę ziemską. Marta idzie z przodu i przygląda się. Nie idź tam — mówi matka — bo będziesz oszczana. Oczy Franciszka są okrągłe jak księżyce, jednym patrzy na Martę, a drugim na stodołę. Ten samochód jest opryskany — mówi Marcin, wskazując na stojący wzdłuż progu długi samochód. Franciszek zapinając rozporek mówi: To nie szkodzi. Marcin patrzy raz na Francisźka, a drugi raz na samochód, jakby się temu wszystkiemu ogromnie dziwił. Wiesz, Marcinie — mówi Marta — zanim cię poznałam, pustkowie zawsze kojarzyło mi się z kukułką. Ale teraz na pewno tego ptaka nie usłyszę. Co o tym sądzisz? Gdy tylko Marta skończyła, wszyscy zaczęli kukać jeden przez drugiego, a Marcin z Franciszkiem aż przysiadali. Nawet z kuchni dochodziło stłumione kukanie Katarzyny. W pewnym momencie ojciec kuknął tak potężnie, że jedna ze świń wywaliła drewniane drzwi chlewa i ruszyła w pole, jakby nagle odezwała się w niej krew przodków. Nikt nie mógł ojcu dorównać, a kiedy kuknął jeszcze raz, stokroć głośniej, Marta popatrzyła na chlew, czy nowa Świnia nie pogna w pole. Tym razem wyjrzał wielki pająk, chwilę rozglądał się i cofnął swoje wielkie oczy. Świnia nie wybiegła — mówi zawiedziony ojciec. Nie szkodzi — odpowiada Marta — napatrzyłam się dość za pierwszym razem. Skoro nam tak pięknie wyszło to kukanie — mówi ojciec — to zażyjemy sobie tabaki. Wyciąga zakrzywiony róg z tabaką i stuka weń zgiętym palcem, z czego powstaje taki hałas, jak na wojnie podczas strzelania artyleryjskiego. Potem dwoma wyschniętymi palcami wyciąga kurek, to znaczy kawałek drewienka tkwiącego w dziobie tego rogu. Wysypuje kupkę proszku na rękę i podaje Franciszkowi, ten podaje Marcinowi, Marcin Marcie, a Marta matce. Wciągają jednocześnie ten proszek w nozdrza i w tej samej chwili następuje tak potworne kichnięcie, że najgrub- sze drzewa het w górach zostają połamane, a w przepaści sypią się zwały kamieni. Gęsta smuga tabaki wisi nad pustkowiem. Półmrok. Słońce wydaje się zaćmione. Kiedy już wszyscy nosy wytarli, ojciec zwraca się do Marcina z pytaniem: Gdzie miałby stanąć twój dom? Na skraju Doliny Łez — mówi Marcin. — Rośnie tam kępa wysokich świerków, chciałbym, aby nasz dom stanął w ich' cieniu. Wszyscy idą w kierunku świerków. Marcin obejmuje jedno z tych wysmukłych drzew i przyciska doń twarz. Zawsze tu wracam — mówi — widocznie nie mogę inaczej. Delikatna kora świerku wydaje się pieścić twarz Marcina. Z samego wierzchołka jakby spoglądało ciekawe oko w dół i przyglądało się temu człowiekowi opartemu o pień. Być może, jest to oko jakiegoś ptaka albo może wierzchołki drzew mają swoje oczy. Ojciec staje przy kępie świerków i stuka laską w drzewo, które rośnie na samym skraju. Podchodzi bliżej pnia i znów stuka wierzchem laski. Ziemia jest tu porośnięta długą trawą, w której nogi giną niemal po kostki. Skoro chcesz tu budować — mówi ojciec — to ten plac jest twój. Marcin krzyczy coś na całą Dolinę Łez, a echo jego głosu wraca w świerki. Jutro rozpoczynamy zwozić drzewo — mówi Marcin do Franciszka. Ten kiwa głową, jakby już dawno wiedział, że tak będzie. Marta zanurza ręce w gęstej trawie, siada, opierając się plecami o pień wysokiego świerku. W pewnej chwili Katarzyna wskazuje coś ręką. Patrzcie, tam, nad wodą, co to jest? Nad wodą chodzi coś małego i patrzy w kierunku lasu. To dziwne — mówi Marcin — zupełnie przypomina karła. Wszyscy wytężają wzrok. Tak — mówi matka — to jest karzeł. Skąd on się tu wziął? — mówi Marta. — Widziałam na własne oczy, jak leżał zastrzelony u Heleny. Ty też tam byłeś, Marcinie. Tak — odpowiada Marcin — widziałem go na własne oczy. Podobno karły boją się swoich imion — mówi ojciec — wymieniajmy rozmaite imiona, a on zginie, jedno z nich na pewno okaże się prawdziwe. Wszyscy zaczynają krzyczeć rozmaite imiona i w pewnym momencie karzeł niknie. Nie ma go nigdzie — mówi ojciec, rozglądając się naokoło. Ja również go nie widzę — - mówi Franciszek. Mija czas. Jest znów kępa wysokich świerków, a wśród nich drewniany dom z dachem wyglądającym jak szlachetny grzyb. Świeżo ciosane ściany przylegają do siebie, drzwi, choć skrzypią, przypominają wejście do małego pałacu. Wokół ziemia jest stratowana. Marta równa tę ziemię łopatą i rękami. W jednym końcu rosną kwiaty, w innym wyrasta trawa. Nadchodzi wieczór. Marcin składa swoje papiery i zapala lampę. Wychodzi na próg i siada. Pali fajkę. Wiaać stąd jezioro i trzy dęby rosnące na skraju gęstego lasu. Dym unosi się prosto do góry, jest nieco ciemniejszy aniżeli ten półmrok. Marcin wyciąga nogi przed siebie, obserwuje zalany czerwienią horyzont i ręce Marty. Ręce Marty mają coś z tej czerwieni. Dziewczyna patrzy kątem oka na Marcina. Jesteś dziś z siebie zadowolony — mówi — to widać po tym, jak trzymasz fajkę. Zresztą twoje oczy są uśmiechnięte, widzę to poprzez ten nadchodzący półmrok. Kiedy Marta wyprostowuje się, można sądzić, że to rozkwita czerwona lilia, że ręce ma zanurzone w cieniach i za chwilę wyciągnie stamtąd wielką tajemnicę. Marcin siedzi wpatrzony w dziewczynę i nawet jeden mięsień twarzy mu nie drgnie. Marta uśmiecha się do Marcina i wydaje się, że w tej krwawej łunie pojawiają się dwa rzędy diamentów, to są jej zęby. Masz całe ręce ubabrane w ziemi — mówi Marcin. Lubię dotykać tej lepkiej gleby — mówi Marta — jest ciepła, zwłaszcza pod wieczór, odczuwam taką przyjemność, jakbym dotykała brzucha kobiety. Właśnie teraz paruje i czuję się tak, jak jeden z tych świerków, wsłuchana w echa, które tu mieszkają. Nie spodziewałem się — mówi Marcin — że będzie to dla ciebie tak wielka przyjemność. Widzę, że nawet swój oddech’ chcesz dostosować do oddechu ziemi. Zgadłeś — mówi Marta. — Skąd wiesz, sko-* ro jesteś tak daleko ode mnie? Czuję twój oddech — mówi Marcin — a oddech ziemi znam od dzieciństwa. Teraz rozumiem, że trzeba urodzić się kobietą, aby te dwa oddechy miały jednakowy rytm. Twarz Marcina ma kolor brązowy, a okna płoną, wszystko jest skutkiem czerwonej łuny. Powiedz, o czym pisałeś dziś? — pyta Marta. Pisa łem o nasz} m pustkowiu — mówi Marcin. Marta patrzy na jego twarz, potem na fajkę. Powiedz mi, Marcinie, na co to piszesz, dlaczego chcesz, aby ludzie to czytali? Czy sądzisz, że pustkowie ma w sobie coś powszechnego? Moje pustkowie jest inne aniżeli to, które ty widzisz — mówi Marcin — przeczytam ci o nim wieczorem i jestem pewien, że go nie poznasz. Czy twoje pustkowie jest piękniejsze? — pyta Marta. Nie — odpowiada Marcin — ale ma ono pewien wymiar czwarty, którego tu nie ma, a wymiarem tym jest moje życie. Teraz rozumiem — mówi w zamyśleniu Marta. — Ten twój wymiar własny może okazać się nowym wymiarem świata, tak sądzisz? Tak sądzę — odpowiada Marcin — ale na to odpowie dopiero czas przyszły. Nie martw się o czas przyszły — mówi Marta — nie może być piękniejszy niż ten. Ziemie będzie taka sama, pulchna i ciepła, ale moje ręce już tego nie odczują tak gorąco, kocham więc czas ten, który jest. Tak długo jeszcze do momentu, kiedy łuna nad horyzontem zgaśnie, tak długo, możesz sobie zapalić jeszcze jedną fajkę, a ja posadzę cały rząd lilii, tych ceglanych, królewskich, bardzo je lubisz, Marcinie, wiem o tym. Lubię je, Marto — odpowiada Marcin —• lubię wszystko, czego dotkną twoje ręce. A teraz rzeczywiście zapalę sobie drugą fajkę. Puka fajką o drewniany próg i wysypuje z niej sczerniały popiół. Nie ma wiatru, tak że popiół pozostaje na jednym miejscu, tworząc podłużny stożek. Wygląda to jak świeży wulkan, bo i lekki dym unosi się z tej czarnej górki popiołu. Ręce Marcina są owłosione i silne, jak grube konary dębu, fajka wydaje się być w nich zabawką. Próg, na którym siedzi Marcin, wydaje się być przegrodą między tą krwawą łuną a tajemnicą wnętrza każdego. Marta jedną ręką odkłada skibę ziemi, tak jak się odchyla suknię, aby dojrzeć ciało kobiety, drugą ręką układa zielony pęd na samym dnie tego niewielkiego dołu, rozgarnia palcami korzenie, aby wzajemnie sobie nie przeszkadzały i mogły rozpościerać się każdy w swoją stronę. Potem tą samą ręką przysy-puje korzenie, jakby soliła mięso na zmię, i wreszcie przywala chudy zielony pęd ową czarną skibą, która się przy tym dzieli na cztery części. Cienie świerków przecinają ogród w kilku miejscach, a jeden z nich przechodzi przez ramię Marty i dochodzi do nóg Marcina. Marcin przez chwilę przygląda się temu ocienionemu ramieniu Marty* a potem przenosi wzrok na wierzchołek cienia, który kończy się tuż obok jego butów. Gdy ostatnia lilia jest już posadzona, Marta wyprostowuje się i odgarnia włosy z czoła. Marcin wynosi drewniane wiadro z wodą i polewa jej ręce, spłukując z nich ziemię. Stoi pochylony nad tymi rękami jak czarodziej, z którego dłoni wy trysku je złota fontanna. Fontanna ta ma zupełnie taki sam kolor jak woda w jeziorze, a drewniane wiadro mogłoby być wielką niecką wszechświata, z której wypływają wszelkie dary. Zresztą kto to wie, czym mogłoby być jeszcze drewniane wiadro? Ręce Marty wydają się być podobne do gałązek brzozy o poranku, są tak samo bezradne w tym swoim trwaniu i tak samo spragnione pieszczot dalekiego słońca. Marta uśmiecha się i wygląda przy tym jak dzikie zwierzę, które się na tym pustkowiu uchowało. Wiesz — mówi Marcin — czasem myślę, że masz te twoje silne zęby po to, aby w pewnej chwili przegryźć mi gardło. Marta śmieje się pełnymi ustami. Ty też masz zdrowe, silne zęby — mówi — ale nie przyszło mi nigdy na myśl, abyś mógł mi przegryźć gardło. To jest właśnie to, że jestem skazany jako mężczyzna na to, abyś ty to zrobiła, tak to urządziła natura, nie ty. Czuję w tobie jakiś niepokój — mówi Marta — tak się wsłuchujesz w echa natury... Ale nie czuję do ciebie żalu — ciągnie Marcin. — Nawet moje własne położenie uważam za naturalne. Jestem naznaczony męską brutalnością, która prędzej czy później zabije mnie samego. A ty nosisz w sobie łagodne trwanie natury, do którego tęsknię, ale nigdy nie będę go miał w sobie, jedynie ty możesz ofiarować mi je na chwilę i za tę chwilę jestem ci wdzięczny. Jesteś taki subtelny — mówi Marta — dlatego tak dobrze odczuwasz męską naturę, dzięki której potrafisz pchnąć mnie w nowy świat, za co ja jestem ci wdzięczna, w przeciwnym razie byłabym podobna do rafy koralowej, która buduje swoją wielką potęgę nieświadomie i też nieświadomie ginie. Oboje siadają na progu i patrzą na zasadzone przed chwilą zielone pędy lilii. Marta obejmuje rękami kolana i opiera na nich brodę, wygląda jak zwinięta jaszczurka z tymi błyszczącymi oczami. Marcin porusza pa jkiem, który leży tuż pod progiem, podnosi do ust fajkę i wypuszcza kłąb dymu, aż cały w nim na chwilę tonie. Nasze slKorki śpią — mówi Marta bez nich jest tak cicho. Oboje patrzą na korony świerków. Może one śpią w lesie — mówi Marcin wielokrotnie widziałem ptaki śpiące wśród liści. Ale nie widzieliśmy, aby leciały do lasu. Rzeczywiście — mówi w zamyśleniu Marcin — nie widzieliśmy, aby leciały do lasu. Muszą tu siedzieć wśród gałęzi, może prz>gu|- dają się tej czerwonej łunie albo nam. Jako mały chłopiec — dodaje — byłem przekonany, że sikorki śpią w kominie. Dziwne — mówi Marta — dlaczego tak myślałeś? Może dlatego, że w kominie jest ciepło — odpowiada Marcin. Bardzo lubię tak siedzieć na progu — mówi Marta. — Słyszę jeszcze uderzenia topora, gdy obaj z Franciszkiem ciosaliście te belki. Gdyby nie ten dom, nigdy nie wiedziałabym, że tyle mam sił, pamiętasz, jedna z belek zawisła nad oknem i musiałam wdrapać się na nią jak wiewiórka, i wydostać do góry. Masz wiele sił, Marto — mówi Marcin i patrzy na jej wystawiony w górę nos i śmiejące się, figlarne oczy. — Uderzenia topora są jakby zaklęte w tym domu i jest też w nim dusza pustkowia — dodaje. Dlaczego myślisz, że pustkowie ma duszę? — pyta Marta. Myślę, że ma — odpowiada Marcin, patrząc na gasnącą łunę. Nagle najniższa gałąź jednego ze świerków zaczyna się kołysać, jakby nabrała życia. Po chwili druga. Oboje patrzą w tamtym kierunku. Jest! — wykrzykuje Marta. — Chodź, Mario, na kolację. Po chwili wybiega z domu z kawałkiem Chleba w ręku i przysiada pod owym świerkiem. Z drzewa schodzi wiewiórka, raz błyśnie okiem z lewej strony pnia, drugi raz z prawej. Scho- dzi susami. Wreszcie jest tuż przy otwartej dłoni Marty, obwąchuje palce. Nie bój się, Mario — mówi Marta — jedz. Maria zamiata ogonem i obłapuje skórkę chleba, i wczepia się w nią zębami, wydaje się, że ją obciosuje, a oba błyszczące oczy ma wlepione w Martę. Maria przyszła dziś bardzo późno — mówi Marta — musiało ją coś zatrzymać. Myślę, że siedziała u góry i obser wowała mnie, nie chciała mi przeszkadzać. Wydaje mi się, że Maria będzie liniała — dodaje. Wyciąga do niej otwartą, pustą rękę, a wiewiórka przekrzywia łebek i przygląda się tej dłoni, wysuwa pyszczek i obwąchuje ją albo całuje, to trudno rozpoznać. Marta wydaje się być utkana z cieni i z echa budowanego niedawno domu, a Maria jest jakby wysłana przez nieznany świat na pustkowie, aby rozpoznała owego ducha, który tu rzekomo istnieje. Jedno mają pewnie wspólne: Maria przykrywa się gęstym ogonem, a Marta również ocienia swe plecy gęstą grzywą włosów. Czy to ozdoba, czy ochrona przed deszczem, kto to wie, może jedno i drugie. Maria jest dziś bardzo głodna — mówi Marta, zwracając twarz w kierunku Marcina musiała być daleko. Sądzisz, że była w lesie? — pyta Marcin. Jest bardzo prawdopodobne, że była aż w lesie — odpowiada Marta. Sylwetki Marty i Marcina powiększają się. Zlewają się ze świerkami i z drewnianym domem. Maria siedzi już dawno na gałęzi. Chodźmy do izby — mówi Marta. Wiesza lampę naftową obok okna i powstaje gęsty, niemal żółty krąg światła, wyglądający jak kryształowa kula albo złota bańka zwana światem. Marta wyjmuje wielki, pachnący chleb i kroi go w grube plastry szerokim i długim nożem. Potem smaruje plastry masłem. Stawia na stole filiżanki z kawą, do której dolewa mleka. Marcin patrzy na chleb i, widać, zastanawia się nad czymś. Marta rzuca na niego przelotne spojrzenie. Niosą oboje ten chleb do ust. Jedzą wolniej aniżeli Maria, mają może więcej czasu. Jest cicho. Czasem płomień lampy podskakuje, natrafiając na większą grudę tłuszczu, wówczas wszystkie cienie nagle poruszają się i następuje moment tajemniczego oczekiwania. Kiedy płomień się uspokaja, cienie nieruchomieją i jest jak dawniej. Całe wnętrze pachnie modrzewiem z domieszką zapachu innych drzew. Jest to jednak taka mieszanina, że nie można rozpoznać woni pojedynczego drzewa. Marta siedzi na drewnianym krześle o grubych nogach, jakby wrośniętych w podłogę, tak lekko jak Maria na swojej gałęzi. Marcin ma nogi wyciągnięte daleko przed siebie, na sam skraj owego oświetlonego koła, tak że czubki butów są już poza tym kołem. Ma silne, szerokie usta i spojrzenie, na którego dnie mieszka sam bóg słońca. Wiesz — mówi Marta — musimy je wyprowadzić. Tak — odpowiada Marcin i oboje wstają, i idą do drugiej izby, otwierając szeroko drzwi. Po chwili wychodzą obładowani czymś, czego nie widać. Idź przodem — mówi Marcin — te twoje są bardziej żywe i mogą się zabić. Marta wychodzi pierwsza. Za nią Marcin. Oboje schylają się, sadzając to, czym są obładowani, na ziemię. A teraz dookoła domu — mówi Marcin. Oboje z Martą śledzą wzrokiem, jakby szło coś dookoła domu. Tam na rogu sikać — mówi Marcin. Zobacz, jak te nasze duchy pięknie sikają mówi Marta — tylko nogi podnoszą, jak psy, bardzo wysoko, aż pod dach. Rzeczywiście można by sądzić, że nadciągnęła ulewa, choć niebo jest raczej pogodne. To duchy sikają. Chodźmy za nimi — mówi Marcin i oboje z Martą idą naokoło domu, pokazując sobie tłum duchów i wymieniając na ich temat uwagi. Zobacz — mówi Marta — ten chudy trzyma wciąż ręce do tyłu, jak sądzisz, co to może być? Może ma reumatyzm — mówi Marcin. — U nas w domu jest sucho, ale tak długo mieszkał przecież pod gołym niebem wśród tych świerków. To jest na pewno reumatyzm — mówi Marta — szkoda, taki młody duch. Nic na to nie poradzimy — mówi Marcin. — Zobacz, one śpiewają. Otwierają usta jak wrota i wszystko aż drży od tego ich śpiewu. Niech się jeszcze pogonią — mówi Marta — a wtedy weźmiemy je do domu. Zobacz, jak 17. Okrucieństwo... 257 skaczą — dodaje — ten gruby biegnie aż pod same świerki, żadnego wieczoru się tak nie bawiły jak dziś. Są tak rozbrykane, że ich nie pozbieramy — mówi Marcin — przynieś worek albo płachtę. Marta przynosi płachtę, którą oboje rozpościerają, i wtedy napędzają duchy. Te kwiczą i uciekają, ale w końcu wszystkie zostają wpędzone na płachtę. Marcin zawiązuje rogi i zarzuca ją sobie na plecy, a Marta, idąc z tyłu, opowiada im bajki o krasnoludkach i o złym czarowniku. Kiedy Marta jest w tym miejscu, kiedy zły czarownik chciał zniszczyć świat, duchy zasłaniają sobie oczy. Ale bajka dobrze się kończy i wszystkie wybuchają gromkim śmiechem. W izbie płachta zostaje rozwiązana i duchy rozchodzą się spokojnie po kątach. Jest cicho i ciemno, tylko trochę światła sączy się z drugiej izby. Mamy swoje duchy — mówi Marta. Tak — odpowiada Marcin stojący przy oknie. Z okna widać jezioro i ciemne pasy na nim. — Jezioro jest dziś ciemniejsze niż zwykle — mówi. W rogu obok drugiego okna stoją dwa dębowe łóżka. Są ciężkie jak sanie, którymi chłopi wożą drzewo. Patrz, księżyc — mówi Marta, wskazując niebo nad jeziorem. Księżyc zostawia na jednym z łóżek dziwną plamę, niby to siną, a właściwie przypominającą wrzos późną jesienią. W załamaniach śpią cienie. Nie mają oczu, zapachu, ale wydaje się, że pochodzą wprost z księżyca, stąd tyle w nich tajemnicy. Widzisz coś na jeziorze? — pyta Marcin. Tam są jakieś wielkie ptaki — mówi Marta — może łabędzie? Tak, to łabędzie — odpowiada Marcin — rozpoznaję je po tym, że są nieruchome jak kamienie, to znak, że śpią. Sylwetka Marcina zasłania całe okno. Drobniejsza sylwetka Marty stoi obok niego, jak mała brzoza wyrosła niespodziewanie tuż obok dębu. Bardzo lubię taki półmrok — mówi Marta — jest iakieś ukojenie wszędzie, oczekiwanie czegoś dobrego. Sny wałęsaja się pod oknami albo nad brzegiem jeziora i rozmyślają o swoich sprawach. Ja też lubię taki półmrok — mówi Marcin — myślę wt,edv o mieście albo o wielkich przestrzeniach. Wyobraź sobie, że naokoło tamtej