Henryk Mazie juk Jan Mazie juk Tekst, zdjęcia i reprodukcje J A G O D N I C A Ludzie. Architektura. Historia. Wydarzenia Pamięci tych, którzy odeszli stąd na zawsze Jagodnica 2004 Wydawca Henryk Maziejuk Jan ^Maziejuk SKŁAD KOMPUTEROWY I ŁAMANIE, Skanowanie zdjęć, PROJEKT OKŁADKI Michał' VWosfk Wydanie I Nakład 250 egz. Podziękowania Autorzy serdecznie dziękują za udostępnienie zdjęć i konsultacje Teresie i Stanisławowi Szoluchom, Eugenii Chalimoniuk, Stanisławowi Czerkiesowi, Mieczysławowi Kawce, Stefanowi Wadowskiemu, Edmundowi Polakowi, Mariannie i Bronisławowi Piewniczukom oraz Ryszardowi Koszołce. Wydano nakładem autorów Na OKŁADCE: Akwarela Antoniego Dmochowskiego nie istniejącego już domku babci Jakubowej w Jagodnicy. ISBN 83-9203-96-1-0 Druk: ARW "LENART" Głobino Copyright Henryk Maaziejuk, Jan Maziejuk WSTĘP Nasz matecznik Najmniejsza nawet wieś, a do takich należy nasza Jagodnica, ma swoją historię, którą dobrze jest poznać i utrwalić w druku. Jakkolwiek ani stara i zasłużona, ani powstała z królewskiego nadania czy też będąca kiedyś miastem, ani też taka, która by szczyciła się wielkimi rodakami - Jagodni-ca nie jest pozbawiona przeszłości. Skromna i mała, zagubiona, leży siedem kilo- da się wykluczyć, rozwinie się bardziej, niżby można sądzić, korzystając z dobrego położenia. W przeszłości ominął ją szczęśliwy los, chociaż niewiele brakowało, aby zrobiła karierę. Figuruje tylko na mapach szczegółowych, zwłaszcza drogowych i sztabowych, ale zapisała się trwale w dokumentach i biografiach swoich mieszkańców. Ludzi prostych i rzetelnych, bo nie wywodzą się stąd uczeni i odkrywcy, wspaniali dowódcy czy artyści, choć wielu zdobyło wyższe wykształcenie, szanowane zawody i uzyskało liczącą się pozycję społeczną. Bez wstydu zapisała się Jagodnica w Fragment niemieckiej mapy wojskowej w języku polskim, wydanej w 1916r. metrów na północny-zachód od powiatowej Białej Podlaskiej. Znalazła się w otoczeniu wiosek dużo starszych i większych, bardziej prężnych, które zdążyły wpisać się na karty historii. Jak bliski Witulin, związana z nią ściśle Leśna Podlaska, Bordziłówka Stara, Swory, Worgule, Sitnik albo Hrud, nawet Te-rebela, jak - trochę dalsze -Huszlew, Kornica albo Konstantynów. Zawsze była i jest, ale czy na pewno pozostanie? Co do tego brakuje całkowitego przekonania, ponieważ ostatnie lata nie wróżą jej wiele dobrego, gdyż popadła w głęboką stagnację. Bardzo chciałoby się jednak, aby nie zaginęła. A może, tego też nie sercach i wspomnieniach zarówno tych, którzy w niej mieszkają, jak i tych, którzy wyszli stąd w Polskę, ale mogą wyznawać z dumą, że mają rodzinną wieś, o której myślą i do której chętnie powracają, jakby do swego matecznika. Jagodnica zapisała się w biografiach wielu pokoleń. Ludzi, których już nie ma wśród nas, o których pozostały wspomnienia w rodzinach, bliskich i znajomych, bądź tacy, o których już bardzo mało wiemy, albo i nic. Zatarły się po nich wszelkie ślady. Czasem nawet cmentarne. Pozostawione na starym i nowym cmentarzu leśniańskim, nawet bialskim, albo gdzieś daleko od rodzinnych stron. Tam, dokąd rzu- J A G O D N I C A : Ludzie. . Historia. ^Wydarzenia cił ich los, gdzie polegli i gdzie przyszło im żyć. Tak długo pozostaną z nami, jak długo zachowamy ich w swojej pamięci. Czasem zostały po nich stare zdjęcia, listy i urzędowe dokumenty, jakieś zapiski, meble, narzędzia, święte obrazy. Zostało to, co zrobili za życia, co zbudowali. Zostały drzewa, jakie posadzili. Najściślej związała się jednak Jagodnica z parafialnym cmentarzem w Leśnej Podlaskiej, na którym spoczywają kolejne pokolenia tej wsi. Pomysł tej książki zrodził się zbyt późno, aby w realizacji mógł okazać się pełniejszy i bogatszy. Taki zapis, słowny i fotograficzny, należało poczynić znacznie wcześniej. Gdy jeszcze żyło wielu ludzi cie- Rozdział I. Wieś na szlaku Co wierny? W Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego z 1882 r. znajduje się lakoniczny zapis o Jagodnicy: „Wieś i folwark, powiat bialski, gmina Sitnik, parafia Biała Podlaska. W 1827 r. było tu 22 domów i 154 mieszkańców. Obecnie 11 domów, 139 mieszkańców i 573 mórg obszaru”. Niewiele, ale zawsze coś. Jagodnica jest oczywiście dużo starsza od tego zapisu. Została założona w wieku XVII, a mówiąc bardziej ściśle przed 1777 Z dawnego folwarku w Jagodnicy pozostały ruiny i resztki zabudowań pochodzących z XIX wieku. Fragment dawnej stodoły i obory, które po parcelacji przejęła rodzina Kawków. kawych i barwnych, których można było utrwalić i którzy mogliby dać świadectwa dla zdarzeń interesujących i związanych z naszą - i nie tylko - Jagod-nicą. Lecz czas, jak życie, upływa szybko i bezpowrotnie. Lepiej jednakże, jak się wydaje, zrobić coś późno niż wcale. Jest to więc, z czego autorzy zdają sobie sprawę, dokument dalece fragmentaryczny i ułomny, w którym nie sposób było pomieścić nawet to wszystko, czym dysponujemy i co mogłoby się w nim znaleźć. Ale, pytamy siebie i innych, czy w nieodległej przyszłości nie mógłby zostać wzbogacony i pogłębiony? Ważne, jak sądzimy, jest to, że on w ogóle powstał. Niech stanie się zatem skromnym zapoczątkowaniem pełniejszego dokumentu czasu - i we wsi, i w rodzinach - aby następne pokolenia Jagodnicy mogły wiedzieć coś więcej o rodowodzie swoich rodzin i swojej wsi. I niech będzie ta książka podzięką, taką na jaką nas stać, dla bliskiej nam Jagodnicy. rokiem, gdy te tereny były zasiedlane, co wiązało się z wyrębem lasów; choć może jej rodowód jest odleglejszy. Wówczas, jak i długo potem, gdyż do pierwszych lat po drugiej wojnie światowej, Jagodnica należała do gminy Sitnik, a jej macierzystą parafią była Biała Podlaska. Zobaczmy jeszcze, aby mieć porównanie, co napisano wtedy o sąsiednich wioskach. Z Jagodnicą wiążą się zwłaszcza Worgule: „Wieś i folwark, powiat bialski, gmina Sitnik, 49 domów i 470 mieszkańców”. A więc, jak teraz, była to wioska dużo większa od Jagodnicy. W roku 1827 były tam 32 domy i 210 mieszkańców”. Zatem Worgule się rozrastały. Dobra Worgul składały się w 1884 r. z folwarku Worgule i Jagodnica oraz przysiółków Ludwinów i Zaberbecze, zwane inaczej Sobszczyzną, i lasu Floria. Folwark Worgule liczył z przyległościa-mi 623 mórg gruntów i ogrodów, „łąk miał mórg 134, pastwisk mórg 231, lasu mórg 330, nieużytków mórg 24, budynków murowanych 6, drewnianych 19”. Folwark Jagodnica z przyległym Zaberbeczem „gruntów ornych i ogrodów miał 650 mórg, łąk miał Rozdział I. Wieś na szlaku Tablica z nazwą wsi pojawiła się przy drodze z Witulina, kiedy dawny bruk został pokryty asfaltem. Zabudowania Kazimierza Czyraka. Do tego końca wsi tradycyjnie odprowadza się zmarłych, grzebanych na cmentarzu parafialnym w Leśnej Podlaskiej. mórg 296, pastwisk mórg 328, nieużytków mórg 25, budynków murowanych 7, drewnianych 14; las urządzony, pokłady torfu”. Natomiast wieś Worgule miała w tym czasie 53 osady, w tym 11 budynków murowanych, podczas gdy wieś Jagodnica - „osad 20 i 1 budynek murowany”. Czy chodziło o karczmę? Zaberbecze nosiło w przeszłości różne nazwy. W jednym miejscu wspomnianego słownika figuruje jako Zaberbecze, w innym - Zaberbecie, Zaberw-cze, lub Sobszczyzna. Znajdujący się tam folwark miał 340 mórg, 4 mieszkańców i jeden dom. Z kolei Terebela, wcześniej znana jako Terebe, według urzędowych zapisów miała dwa folwarki - w Terebeli Starej i Terebeli Nowej. Zaznaczono, że wieś i folwark znajdują się nad rzeką Białką, bo tak nazywała się kiedyś nasza Klukówka. Terebela, jak Jagodnica, wchodziła w skład gminy Silnik. Wieś ta posiadała w analogicznym okresie 22 domy i 185 mieszkańców. W skład gminy Sitnik wchodziły wówczas -według encyklopedycznego zapisu - „Cicibór, Ci-ciborek, Jagodnica, Józefek, Pohulanka, Porosiuki, Sitnik, Sławacinek, Starzyniec, Terebela, Worgule wieś i dwór, Wygoda i Zaberbecie.” A więc wsie, których nazwy nierzadko zmieniły się lub całkowicie zanikły. Dodajmy, że okręgowy sąd gminny znajdował się w Horbowie a stacja pocztowa w Białej. Klukówka, wcześniej zwana Białką, wyznaczała krótko granicę między Koroną, do której należała Jagodnica, a Litwą, w skład której wchodził Witu-lin. Prezentując w tekście i drzeworytach historię Witulina, a ściślej tamtejszego dworu i jego dóbr, których właściciele często się zmieniali, Józef Loski m.in. napisał na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” z 8 stycznia 1876 roku: „Z tym zczerniałym od starości dworem doskonale harmonizuje otaczający go ogród. Z lewej strony domu obszerny trawnik okolony jest alejami z odwiecznych lip i grabów, których połączone z sobą gałęzie tworzą wspaniałe sklepienia. Największą jednak ozdobą jest szpaler olbrzymich świerków, jakich w żadnym nie widziałem ogrodzie. Było ich kilkadziesiąt, ale burze panuj ą-ce w tych stronach w latach 1853 i 1855 większą ich część zwaliły. Będąc zaraz po tym wypadku w Witulinie, naliczyłem na leżących jeszcze pniach przeszło 200 słojów drzewnych, świadczących, że ogród ten rzeczywiście sięga czasów Jana Kazimierza. Wpatrując się w sadzone po trawnikach drzewa, widzimy że te plantacje tworzą rozmaite figury, naśladujące jakby szereg różnego wymiaru i kształtu salonów. Ogród ten ciągnie się wzdłuż rzeczki zwanej Białką, która w tych stronach odgraniczała Koronę od Litwy. Dodać winienem, że dzisiejsi właściciele Witulina starannie pielęgnują ten szacowny zabytek dawnego ogrodnictwa, który już znacznie był uszkodzony przed 20 laty, gruntownie odrestaurowali”. Jagodnica i Witulin, przedzielone krótko graniczną rzeką, stanowiły dwa odrębne światy. Jakie informacje znajdujemy tedy o Witulinie we wspominanym już „Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego”? „Wieś i folwark - czytamy - nad rzeką Białką, powiat konstantynowski, gmina i parafia rzymsko-grecka Witulin, rzymskokatolicka Bordziłówka, po- Antoni Maziejuk zmarł w kwietniu 1993 r. Został odprowadzony przez mieszkańców na pożegnanie pod Krzyż koło Czyraka. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wydarzen/a wiat Biała. Posiada cerkiew parafialną, szkołę początkową, ma 61 domów i 492 mieszkańców. W roku 1827 domów było 39 i 247 mieszkańców. Cerkiew parafialna została zbudowana w 1666 r. W roku 1887 folwark Witulin z przyległą Pasieką posiadał 1746 mórg”. „Wieś Witulin liczyła 60 osad i 913 mieszkańców. Dobra Witulina, pierwotnie składające się ze wsi:0sówka, Nosów, Bukowice, Nosowska Wólka, Rzeka Klukówka, w miejscu gdzie brzegi łączył (widoczne jego resztki) stary most, po zmeliorowaniu łąk stała się zwyczajowym rowem Komarno i Kozierady - kupione zostały w roku 1642 od Koniecpolskich przez Jana z Dąbrowy Firleja, wojewodę sandomierskiego. Zostały chwilowo w posiadaniu jego zięcia Krzysztofa Sapiehy, podczaszego Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale już w roku następnym nabył je Krzysztof Piekarski, wojewoda brzeski ...” Nie będziemy przedstawiać historii Witulina, jednej z naj starszych wsi na południowym Podlasiu. Jest ona długa i bogata w nazwiska znane z przeszłości. Zwłaszcza, że właściciele jego dóbr, jak to wtedy bywało, zmieniali się często, albo w wyniku ożenku, albo w drodze zakupu. Witulin przechodził więc z rąk do rąk, zatem i służba dworska miała coraz to zmieniający się nadzór. Może jeszcze tylko warto zauważyć, iż pamiątką po Krzysztofie Piekarskim był istniejący dotąd ogród i park, znajdujące się już w fatalnym stanie. Hrabia Siedlnicki herbu Odrowąż zbudował natomiast w roku 1720 nad rzeką okazały dwór modrzewiowy, w miejscu spalonej dawnej rezydencji. Kościół w Witulinie, zbudowany jako cerkiew greko-katolicka w 1666 roku, jest jednym z najstarszych drewnianych obiektów sakralnych w tej części Podlasia Modrzewiowy dwór w Witlulinie zbudowany w 1720 r., spalony podczas okupacji. Widoczna po prawej stronie dworska oficyna stała się po wojnie szkołą Dwór ten, który byłby cenionym zabytkiem, podobnie jak dworską stajnię i oborę spalili pod koniec niemieckiej okupacji uciekinierzy z obozu jenieckiego dla żołnierzy radzieckich w Kaliłowie koło Białej Podlaskiej. Była to zemsta na Niemcach, zajmujących wówczas pałac i zarządzających majątkiem, którzy podczas obławy zabili dwóch ukrywających się jeńców. Należeli do grupy, którą kierował Ukra- Rozdział I. Wieś na szlaku iniec Michaił Mykyciuk, inżynier metalurg z Urala, znający dobrze język niemiecki. Podpalenie tych zabudowań nie było wobec tego, jak się nagminnie uważa, dziełem polskiej partyzantki. Spośród wielu dziedziców Witulina najbardziej utrwalił się w historii Kazimierz Wężyk, którego jednym z synów był Franciszek Wężyk, znany dyplomata, poeta i pisarz epoki romantyzmu, a ponadto podróżnik, urodzony w witulińskim dworze w roku 1785. Jego książki, kiedyś poczytne, można odszukać w niektórych bibliotekach, podobnie jak przeczytać literackie opracowania o nim samym, ponieważ długo uchodził za jedną z czołowych postaci przełomu wieków. Stare meble stylowe, bogaty księgozbiór, ryciny i portrety przodków oraz znakomitych ludzi odwiedzających dwór i zaprzyjaźnionych z Wężykami, jakie zgromadził ów ród, które znajdowały się tam, doszczętnie strawił ogień. Sędziwe drzewa, zwłaszcza świerki, o których z lubością wspominał w książkach Franciszek Wężyk, rosnące w alejce i okalające dawny ogród, jak też w pobliżu pałacu, jedynie w szczątkowym stanie zachowały się do współczesnych czasów i na naszych oczach były wycinane. szowego . Jaka była struktura wyznaniowa dawnych miesz- Podlasiacy byli zawsze wierni polskości i wierze katolickiej, broniąc się przed rusyfikacją i narzucaniem prawosławia. Na czterech obrazach dużego formatu eksponowanych na ścianach Kaplicy Objawienia, wybitny malarz Ludwik Maciąg, profesor warszawskiej Akademii Sztuk Plastycznych, przedstawił dzieje erygowanej w 1695 r parafii leśniańskiej, klasztoru i Ojców Paulinów. Jeden z nich (z lewa u góry) przedstawia wkroczenie legionistów Józefa Piłsudskiego na teren dawnego klasztoru leśniańskiego, który był przebudowany (czego dowodzą kopulaste wieże) na prawosławny monastyr i cerkiew. Zdjęcie drugie (u góry, po prawej) przedstawia wnętrze monastyru, a mówiąc dokładnie - ikonostas ustawiony w miejscu dawnego ołtarzu. Wedle zamierzeń carskich władz i hierarchów rosyjskiego prawosławia Leśna stała się wspieranym przez nich ośrodkiem rusyfikacji i krzewienia prawosławia. Jak dalece było to sprzeczne z odczuciami ludu podlaskiego świadczy to, że tuż po odejściu wojsk rosyjskich nastąpiło (zdjęcie dolne, lewe) obalenie krzyża prawosławnego, który został postawiony w 1912 r. z okazji ustanowienia Gubernii Chełmskiej. A tak właśnie (zdjęcie dolne, prawe) była prezentowana w rosyjskiej grafice świątynia leśniańska w cerkiewnej szacie. Skra- wek Pod- lasia mina Witulin. której urząd wtedy i potem mieścił się w Leśnej Podlaskiej, w 1877 roku liczyła 3080 mieszkańców, spośród których „2415 było wyznania pra-wosławnego,718 rzymskokatolickiego, a 16 mojże- kańców Jagodnicy nie wiemy, bo nie zachowały się takie zapisy. Dużo wskazuje jednak na to, że byli to w zdecydowanej przewadze katolicy, w części również unici. Należeli, jak wspomnieliśmy, do parafii bialskiej, chodzili więc do kościoła w odległej Białej Podlaskiej albo w Bordziłówce Starej. Dopiero w 1920 r. Jagodnica weszła w skład parafii w Leśnej J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Podlaskiej. Parafia ta wznowiona została w maju 1919 r. Wyznawcy wiary rzymsko-katolickiej trochę wcześniej odzyskali swoją świątynię, która uprzednio była zamieniona na cerkiew prawosławną. Dzieliła los wielu innych kasowanych zakonów katolickich na terenie Królestwa Kongresowego. Będąc uosobieniem głębokiej wiary rzymsko-katolickiej ludu podlaskiego, leśniańska osada poddana została wzmożonej rusyfikacji i silnej presji prawosławia. Po upadku Powstania Styczniowego, które również w tej części Podlasia spotkało się z dużym poparciem ludności, klasztor Paulinów został skasowany. Paulinów wywieziono na Syberię, a le-śniański kościół wraz z całym wyposażeniem decyzją cara Aleksandra II dnia 15 kwietnia 1875 r. przeszedł na własność prawosławia. Rosjanie dokonali w latach następnych przebudowy leśniańskiego kościoła, wzniesionego w latach 1730-36, na cerkiew prawosławną. Wprowadzili zmiany w partii szczytowej fasady świątyni, dali ce-bulaste kopuły na obu wieżach i nawie głównej, w Leśna, aby nadać jej cechy ośrodka prawosławnego, zabudowana została bardzo wieloma krzyżami prawosławnymi i kilkunastoma cerkiewkami. Ta widoczna na zdjęciu, stojąca na dziedzińcu klasztoru, jedna z większych, została rozebrana do fundamentów po odzyskaniu niepodległości przez Polskę. miejsce ołtarza wstawili ikonostas. Ponadto kościół otoczono 6 małymi cerkiewkami, a oprócz tego w osadzie stanęły dalsze cerkiewki, których łącznie było kilkanaście. Znaczniejsza stała między murem a południowym szczytem okazałego gmachu, który przez długie lata stanowił siedzibę seminarium i liceum pedagogicznego, a potem stał się zespołem szkół rolniczych. W roku 1884 mniszka, zwana przeoryszą, Katarzyna Jefimowska, pochodząca z domu Rurykowiczów, osoba dobrze wykształcona i światła, założyła tutaj żeński klasztor prawosławny. Pokrewieństwo i rozległe wpływy sprawiły, iż miała zapewnione duże wsparcie i pomoc władz carskich, które bardzo liczyły na efekty upowszechniania prawosławia w tej "Pasąc bydło w południe i szukając zabłąkanego bydlęcia w tych wałach, gdzie było dosyć gęstwiny, obaczyłem Obraz piękny, jasny na gruszce, ale przestraszony pobiegłem uświadomić sąsiadów o tem Obrazie, którzy, gdy się zeszli, temuż Obrazowi się dziwowali..." - zeznał jeden z dwóch pastuszków, wyjawiając tajemnicę objawienia 26 września 1683 r. Matki Boskiej Leśniańskiej. Obraz jest płaskorzeźbą wykonaną przez nieznanego ludowego twórcę w kamieniu z odcieniem czerwonym. Jego wymiary: szerokość 29,3 cm, wysokość 31,4 cm, grubość 4,6 cm, a ciężar 9,5 kg. Odnowiony fronton leśniańskiej świątyni w latach 70. ubiegłego wieku. Podniesiona później przez Jana Pawła II do rangi bazyliki mniejszej ta świątynia jest coraz bardziej doceniana i nawiedzana przez wiernych. Leśna Podlaska stała się ważnym na Podlasiu - i nie tylko - ośrodkiem Kultu Maryjnego. części Podlasia. Dwukrotnie odwiedził ją tutaj, będąc przejazdem w Białej Podlaskiej, car rosyjski Mikołaj II, co potwierdzało jak duże znaczenie temu ośrodkowi przypisywał dwór carski w Petersburgu. A był to chytrze i podstępnie pomyślany sposób na Rozdział I. Wieś na szlaku krzewienie prawosławia, dzięki czemu Leśna bardzo się rozrosła. W murach monastyru przebywało w jednym czasie prawie 700 mniszek, więcej niż w jakimkolwiek innym ośrodku, które prowadziły sierociniec dla 300 sierot, szpital, aptekę, ambulatorium, szkołę nauczy- kiedy wzmogło się wrzenie społeczne i doszło do wybuchu pierwszej wojny światowej. Latem 1915 r. mniszki opuściły Leśną i udały się w głąb Rosji, a następnie stamtąd do Serbii. Trzy lata później przybyli do Leśnej żołnierze polscy z Pierwszej Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego, ale aż do grudnia Krzyże - symbole wiary. Dawniej stały obok siebie, tak jak żyli obok siebie wyznawcy, krzyże katolickie, greko - katolickie i prawosławne, jak te w Wituli-nie (zdjęcie pierwsze, z lewej). Zaś samotny krzyż (w środku) stał na dawnym cmentarzu unickim w Leśnej, aż padł ze starości. Padające krzyże znikają powoli, ale czci się ich szczątki (zdjęcie powyżej), a często w tym samym miejscu wznosi nowe. cielską i wyższą szkołę gospodarstwa wiej skiego oraz różnego rodzaju kursy praktyczne dla kobiet. Naukę pobierało tutaj łącznie około tysiąca osób. Przełożona monastyru założyła także i prowadziła ogród botaniczny, młyn parowy, którego resztki zachowały się dotąd, pasiekę, gospodarstwo rybne i rolne oraz fabrykę świec. Tak pomyślany ośrodek miał silnie promieniować na bliższą i dalszą okolicę w duchu prawosławia. Stąd wychodziły doświadczone mniszki, mające obowiązek zakładać gdzie indziej nowe wspólnoty. Podstępem i siłą było szerzone na Podlasiu prawosławie. Gdzie nie pomagały słowa i zachęty, tam był używany kozacki knut. Cudowny wizerunek Matki Boskiej Leśniańskiej udało się szczęśliwie uchronić przed grabieżą. Był on usilnie tropiony przez carskich urzędników i policjantów. Zachowała się natomiast kopia, którą prawosławie wprzęgło do swoich zadań, obwieszczając, iż to prawosławna ikona. Zapał ten na niewiele się jednak zdał. Opór ludności, wiernej wierze swoich ojców, był zbyt silny, aby można było oczekiwać przewidywanych efektów rozprzestrzeniania prawosławia. Carskie władze w okresie późniejszym zaczęły zmieniać politykę i taktykę wobec Polaków i katolików, 1918 roku teren ten, a więc również kościół i klasztor, zajmowały okupacyjne wojska niemieckie, których sztab mieścił się w Białej. Paulini wrócili do Leśnej 25 maja 1919 r., gdy Polska cieszyła się już odzyskaną niepodległością. Cerkiewne kopuły usunięto z leśniańskiego kościoła w latach 1923-25, a w 1927 r. podjęta była rewaloryzacja szczytu fasady, zaprojektowana przez znakomitego architekta A.Szyszko-Bohusza. Tego samego roku, dnia 25 października, bardzo uroczyście i w atmosferze uwielbienia powrócił do Leśnej, ukryty u sióstr benedyktynek w Łomży, cudowny wizerunek Leśnianskiej Matki Bożej. Witulin posiadał cerkiew prawosławną, właściwie greko-katolicką, do której nie mogła przystąpić katolicka Jagodnica. To jedna z najstarszych tego rodzaju budowli na Podlasiu. Wzniesiona z drewna modrzewiowego, wielokrotnie przerabiana i uzupełniana - stoi dotąd. Długo wzbraniała się przed zamianą na świątynię katolicką. Wyznawcy katolicyzmu z Witulina do 1928 r. należeli do parafii w Leśnej i tam chodzili do kościoła. Wtedy Witulin odłączony został z leśniańskiej parafii i utworzył swoją parafię. Na Podlasiu było dużo cerkwi unickich, także J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia zresztą prawosławnych, które w odrodzonej Polsce przemieniały się w kościoły katolickie. Jedne z nich pierwotnie takimi były, inne zaś zbudowano jako świątynie prawosławne. Powrót ludności prawosławnej, która nierzadko siłą była do niego przymuszana, do wiary katolickiej, a tym bardziej dotyczy to unitów, zaczął się w sposób wyraźny po ogłoszonym w kwietniu 1905 r. ukazie cara Mikołaja II o wolności religijnej. W archiwaliach dzekanatu bialskiego, który wszakże nie obejmował Leśnej, gdyż należała ona do dekanatu konstantynowskiego, zachowały się dokładne statystyki dotyczące tego problemu we wszystkich parafiach. I tak np. w parafii Terespol w 1905 r. powróciło do wiary katolickiej 3010 unitów i 34 rdzennych prawosławnych, a w roku 1906 - 175 byłych unitów i 10 prawosławnych. W parafii Sławatycze zanotowano w 1905 r. powrót 2495 unitów i 1 prawosławnego, zaś w roku następnym - 174 unitów i 172 prawosławnych. W przypadku parafii Łomazy: w 1905 r. powróciło z unitów 1758 mężczyzn i 1486 kobiet, a z prawosławnych - 65 mężczyzn i 1486 kobiet. Dłuższy czas - z uwagi na złą przeszłość - stosunki między prawosławiem a katolicyzmem nie układały się dobrze. Następowało odreagowywanie na błędy popełniane w okresie zaboru. Na przykład rozebranie cerkwie w Białej Podlaskiej, która była filią prawosławnej parafii w Nosowie, odbyło się nocą 11 lipca 1938 r. Odbyło się ono na polecenie starostwa. Cerkiew ta była zbudowana przez ludność prawosławną w 1935 r. W sąsiedniej Terebeli również przez długie lata stała cerkiew unicka. Usytuowana była w sąsiedz- twie skrzyżowania dróg, naprzeciw stojącego dotąd szkolnego budynku, po drugiej stronie bialskiego gościńca; obok „wygonu”. Z tego okresu, gdyż i ta cerkiew została rozebrana, pozostał dawny unicki cmentarz parafialny, zwany „ruskim”, na którym spoczywają dawni wyznawcy tej wiary. Jeżeli więc dawni unici z Jagodni-cy chodzili gdzieś na nabożeństwa, to do Terebeli bądź Wituli-na. W kilku miejscach Witulina, zwłaszcza na jego krańcach i pośrodku, obok siebie stały trzy symbole wiary: krzyże greko-katolickie, prawosławne i katolickie. Czczone - nikomu nie wadziły. Jednakże czas zrobił swoje. Dwa pierwsze pogniły i z uwagi na brak wyznawców nie zostały odtworzone, podczas gdy krzyże rzymskokatolickie zamienione na nowe, często metalowe, nadal stoją w różnych miejscach. Tej różnorodności - w takim stopniu - brakowało Jagodnicy. Jeszcze nie tak dawno u skrzyżowania dróg pośrodku Witulina, prowadzące j do Białej i Leśnej oraz Jagodnicy i w stronę kościoła, stały naprzeciwko cha- Leśna, mając krótko prawa miejskie, była i jest osadą, która wyrosła dzięki powstaniu świątyni i klasztoru. Stała się ważnym ośrodkiem kultu religijnego. Zniknęło jednak wiele starych budowli, jak dawna przyklasztorna stodoła i obora. Zniknęły też, będące jeszcze w latach 60. ub. wieku, murowane parterowe domy - jak te stojące wzdłuż ulicy prowadzącej do Bordziłówki (na zdjęciu) - w których mieściły się sklepy, magazyny i mieszkania. Odsłoniły wprawdzie kościół, ale zmienił się charakter osady i już nikt tutaj nie wita gości w domu. Cudowny Obraz Matki Boskiej Leśniańskiej - za zgodą kapituły Watykańskiej - został 18 sierpnia 1963 r. uroczyście koronowany. Z tej okazji bardzo licznie przybyli do sanktuarium podlascy wierni i dostojnicy kościoła. Obrządku koronacji dokonali (na zdjęciu od prawej) Ks. Stefan Kardynał Wyszyński - Prymas Polski i Bp Podlaski Ignacy Swirski. Sumę pon-tyfkalną celebrował natomiast Bp Czesław Falkowski, ordynariusz łomżyński. Pieczę nad Cudownym Obrazem sprawują od 1772 r Paulini. Rozdział I. Wieś na szlaku łupy Pykacza tak właśnie zróżnicowane krzyże. Zapewne świadczyły o wyznaniach tej wsi, a może również dlatego, że zwyczajowo do tego miejsca odprowadzało się zmarłych. Poza krótkim okresem Jagodnica i Wi-tulin dzieliły jednaki los. Los tej części Podlasia. Południowego skrawka dużego regionu. „Skąd bierze się ta nazwa?” - pytał prof. Zdzisław Libera Henryka Mazie-juka, dowiedziawszy się skąd pochodzi, gdy w 1954 r. zdawał egzamin wstępny na studia dziennikarskie Uniwersytetu Warszawskiego. Chodzi - powiedział - o ziemie znajdujące się w sąsiedztwie i pod wpływami Polaków, a mówiąc inaczej -pod Lachami. Stąd właśnie Podlasie. Znane wcześniej jako Podlache czy Podlasze. Egzaminator z uznaniem kiwnął głową. „Bo mylą się ci - powiedział - którzy sądzą, że nazwa wywodzi się od krainy pod lasem”. Na pograniczu wó iw egion ten ukształtował się w XV-XVI wieku z części dawnych ziem jaćwieskich i pogranicza mazo-wiecko-rusko-litewskiego w obrębie górnej Narwi, Biebrzy i środkowego Bugu. Wcześniej nazwę ziem wywodzono od głównych grodów jako m.in. brzeską i dro- Zakon Paulinów, sprawujący opiekę nad słynącą cudami Matką Boską Leśniańską Opiekunką Podlasia, zwaną kamienną Madonną (u góry, z prawej) odegrał niezmiernie ważną rolę w krzewieniu i umacnianiu katolicyzmu oraz polskości. Jeden z fresków, którymi ozdobione zostało wnętrze kościoła, przedstawia (u góry, z lewej) dokonaną 14 sierpnia 1963 r. koronację Cudownego Obrazu. W tej ceremonii, która zgromadziła dziesiątki tysięcy wiernych, wziął udział Prymas Polski ks. Kardynał Stefan Wyszyński. A wszystko zaczęło się od objawienia cudownej kamiennej płaskorzeźby na gruszy, która rosła w tym miejscu, gdzie jest studzienka z uzdrawiającą wodą, znajdująca się w zabytkowej Kaplicy Objawienia (zdjęcie u dołu, z prawej). Gmach liceum i gimnazjum wraz z dawną cerkwią w Leśnej Podlaskiej hicką. Podstawowe grody Podlasia wzniesiono już w połowie XI wieku na wysokim prawym brzegu Bugu. Pierwszym, który odegrał bardzo istotną rolę, wpływając również na dawne tereny zbliżone do Ja-godnicy, był Brześć; wzmiankowany już w 1019 r. Tędy właśnie,wzdłuż brzegów tej rzeki, po obu jej stronach, od południa nadciągali na te tereny wołyńscy Rusini, a od zachodu, tak jak w przypadku Narwi, mazowieccy osadnicy. Największym spośród mazowieckich osad był Drohiczyn, który szybko stał się dla tych terenów głównym grodem. Jakkolwiek również on, jak inne grody i tereny, często zmieniał swoją przynależność. W 1253 r. Daniel Romanowicz, książę halicki, koronował się w Drohiczynie na króla Rusi. Pomiędzy Brześciem a Drohiczynem powstał ważny gród Mielnik, a później, tyle że na południe od Brześcia, wyrósł Kodeń. Powstały też inne grody. Na północ od Bugu - Kamieniec, Brańsk, Bielsk i Suraż. A na południe od tej rzeki, też zresztą później, pojawiły się takie osady, mające charakter umocnień, nierzadko zamki, jak Łomazy, Sławatycze, Kozierady, przemianowane potem na Konstantynów, czy Terespol, dawniej zwany Błotkowem. Także Janów, który pierwotnie był wsią i nazywał się Porchów. Po spustoszeniu Łucka na Woły-miu przez Tatarów, biskup Jan Łosowicz przeniósł w 1465 r. stolicę tego biskupstwa do Porchowa, nadając mu od swego imienia nazwę Janów. Później, jak w wielu innych przypadkach, uzupełnioną o J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wydarzeń ia Bociany, ptaki otaczane szacunkiem, nierzadko dzielą los budynków, na których gniazdują. Gdy zawaliła się stara stodoła Edwarda Polaka (z lewej), zniknęło również bocianie gniazdo. Kiedy burza nadwyrężyła podworski budynek Konstantego Dudka, trzeba było ratować młode bociany ale potem nawiedził go pożar, więc spłonęło także gniazdo. przymiotnik Podlaski. W podobnym czasie powstał Międzyrzec, a następnie - bliska nam - Biała, stanowiąca ważny ośrodek dla rodu Radziwiłłów, dlatego nazywana Radziwiłłowską. Trudno uwierzyć, ale taka jest prawda, że w wiekach XI-XIII powstało na Podlasiu aż 50 grodzisk. Leśna też niegdyś była miastem i posiadała mały zamek. Pierwotnie, jak wynika z przekazów, nazywana była Osiedlem Jaćwingowskim i figurowała też jako Okopy Krzyżackie, co dowodzi, iż jedni i drudzy, Jaćwingowie i Krzyżacy, zakładali tutaj obozy w czasie wypraw na Podlasie. Nazywała się też długo, bo aż do 1926 r., Leśną Klasztorną. Sprowadzeni na początku XVIII wieku częstochowscy Paulini zbudowali tutaj zespół klasztorno-kościelny. Kościół, będący obecnie bazyliką mniejszą, zbudowany w stylu barokowym według projektu architekta Wincentego Rachettiego w latach 1731-52, otacza fosa i znajdują się resztki muru obronnego ze strzelnicami z XVII wieku. Wewnątrz kościoła widzimy bogaty ołtarz główny, w którym znajduje się otaczana kultem i słynąca z łask płaskorzeźba kamienna - objawiona na gruszy w 1683 r., przedstawiająca Matkę Boską z Dzieciątkiem. Boczne ściany, oprócz obrazów religijnych zdobią liczne tablice pamiątkowe, poświęcone m.in. męczeńskim zmaganiom unitów i żołnierzom walczącym o niepodległość Polski. Od strony zachodniej kościoła stoi kapliczka barokowa ze studnią, zbudowana w latach 1688-1718, w miejscu, gdzie ukazał się po raz pierwszy cudowny wizerunek Matki Boskiej, uznanej następnie za Opiekunkę Podlasia. Na jej ścianach wiszą cztery duże obrazy olejne Ludwika Maciąga, związanego z tą ziemią profesora warszawskiej ASP, przedstawiające najważniejsze wydarzenia związane z leśniańskim sanktuarium. Ranga i sława tego sanktuarium wzrasta z każdym rokiem. Natomiast całe wnętrze bazyliki zostało w ostatnich latach ozdobione pięknymi freskami. Większość dawnych grodów z upływem czasu traciła na znaczeniu, zamieniła się w wioski lub w ogóle przestała istnieć. Pojawiły się z kolei nowe ośrodki. Zwłaszcza grody jaćwieskie i litewskie skutecznie opóźniały i hamowały osadnictwo mazowieckie, które pomimo to trwało i się wzmagało. Ważną rolę odegrało także osadnictwo poleskie, mające miejsce wtedy, kiedy radziwiłłowscy możnowładcy sprowadzali ludność z Polesia na podlegające sobie tereny, obejmując tą akcją zwłaszcza wschodnie rubieże Południowego Podlasia. Zetknięcie się na tych terenach Mazowszan i Rusinów, za których uważało się również Poleszuków, nie wywołało istotnych konfliktów, krwawych starć czy pożarów. Ludność ta mieszkała w zgodzie obok siebie, zachowując odrębność wyznaniową i kulturową. Prawosławni Rusini podlegali biskupowi we Włodzimierzu Wołyńskim, a katoliccy pierwotnie biskupowi w Płocku, zaś od XIV wieku biskupowi w Łucku na Wołyniu; później w Janowie. Ziemia ta była natomiast często pustoszona, palona i grabiona przez zapuszczające się na nią wojska Litwy i Jaćwieży, oddziały krzyżackie i zagony tatarskie, a później przez przetaczające się tędy obce armie i rozgrywane tutaj bitwy. Na prawie bezludne Podlasie - po tych najazdach - ze zdwojoną siłą zaczęła ponownie napływać drobna szlachta mazowiecka, pociągając za sobą chłopów. Stało się to możliwe zwłaszcza po zwycięskich wyprawach przeciwko Jaćwingom króla Bolesława Wstydliwego i księcia Leszka Czarnego. W efekcie Rozdział I. Wieś na szlaku nastąpiła wyraźna polonizacja ziemi drohickiej i wzrosły na całym Podlasiu Południowym wpływy władców mazowieckich. Niemniej ziemia brzeska i drohicka, bliska nam, należała pierwotnie do Księstwa Halicko-Włodzimierskiego, a później - najdłużej - do Księstwa Litewskiego. Jakkolwiek okolice nam najbliższe często zmieniały swoją przynależność administracyjną i dłużej od innych, chociażby związane z Brześciem, pozostawały w granicach Polski albo Litwy. Stąd m.in. wzięła się granica na Klu-kówce, zwanej wówczas Białką, między Litwą a Koroną. Wfern/’ bierze ojcó^ ak inne, również j agodnickie krzyże w różnych okresach padały ze starości. Po krzyżu unickim, jaki stał jeszcze w latach 40. ubiegłego wieku, dokładnie po prawej stronie ulicy wychodzącej na drogę do Wituli-na, gdzie pojawił się potem transformator, nie zachował się nawet ślad. Od strony zabudowań Polaka, przy drodze prowadzącej do bialskiego gościńca, tuż za dworską częścią wsi, też stał bardzo stary drewniany krzyż. Naprzeciw tego krzyża, na granicy pola Polaka i Kawki rosła wyniosła i mocno leciwa rosochata topola, na której bociany założyły gniazdo. Niemal każdej wiosny, gdy bociany wracały z dalekiej wyprawy do Afryki, ostro walczyły ze sobą o gniazdo. Spadło na ziemię wraz z powaloną topolą, o której pamiętają już tylko bardzo nieliczni. Bocianów było wtedy więcej i miały one we wsi kilka gniazd. Te piękne ptaki gnieździły się na stodole Polaka, która też znikła, na stodole Maziejuka, którą w 1943 r. strawił ogień. Gniazdo znajdowano się później na kamiennej stodole Dudka i krytej strzechą stodole Wadowskiego. Teraz nie ma już ani jednego bocianiego gniazda. Inny krzyż, też drewniany, stał u wylotu drogi ze wsi do bialskiego gościńca, po prawej jego stronie. Na polu Kawki. Spowity gęsto bzem stanowił swoisty wyznacznik Jagodnicy. Odnaleźć go można jeszcze, w charakterze dozoru, na wojskowych mapach sztabowych, jednak z czasem znikł. Lecz po drugiej stronie tego gościńca, też na polu Kawki, pojawił się wkrótce nowy krzyż, ufundowany przez Janinę i Mieczysława Kawków w 1994 r. Jagodnica ma dwa inne krzyże pamiętające czasy przedwojenne. Jeden ukryty pod kasztanowcem przy podwórku Henryka Sawczuka, którego fundatorem był w 1921 r. Onufry Czerkies, a drugi krzyż przy gościńcu na skraju dawnych „ukazowych” działek. Postawili go - w miejsce starego - w latach 60. ub. wieku w tajemnicy przed władzami PRL mieszkający w pobliżu Henryk Juszczuk i Marian Chali-moniuk, zaś Janina Czerkies ufundowała drzewo. Sędziwy krzyż - wykonany w 1935 r. w Worgulach, potem przeniesiony do Jagodnicy - znajduje się obok zagrody Franciszka Szołuchy. Inny stoi pośrodku wsi, wzniesiony przez Józefa Brzyskiego w 1975 r. w miejsce zniszczonego. Odbywają się przy nim tradycyjne nabożeństwa majowe i czerwcowe, prowadzone uprzednio przez Mariannę Juszczuk, a potem Eugenię Chalimoniuk. Andrzej Dudek postawił w 1994 r. krzyż w miejscu, w którym przedtem stał leciwy krzyż ufundowany przez Stanisława Tąkla, do którego należała ta ziemia. Stanisław Czerkies, kiedy jeszcze gospodarował, ufundował krzyż żelazny na swoim polu koło łąki „Jeziórko”. Niemal naprzeciw tego miejsca, choć po drugiej stronie drogi, wtedy pokrytej brukiem, gdzie kiedyś wybierano żwir, też stał stary krzyż drewniany. Na polu Waldemara Szołuchy, blisko skrzyżowania dróg, stanął wyniosły krzyż dębowy. Ostatni z Krzyż ufundowany przez Andrzeja Dudka w miejscu, w którym przedtem stał krzyż postawiony przez Stanisława Tąkla (zdjęcie z lat 50) J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wydarzen/a nowo wzniesionych. Pod lasem „Krówka”, w najbardziej odległym gospodarstwie, na swoim wówczas siedlisku krzyż wzniósł Franciszek Artymiuk. Jak nie bez racji ktoś zauważył, Podlasie krzyżami stoi. Bo to symbol katolickiej wiary, której pod-lasiacy byli zawsze wierni i stale potwierdzali przywiązanie do niej. Za znamienne uznać można to, że w Jagodnicy nie powstała ani jedna przydrożna kapliczka, chociaż takowe znajdują się w sąsiednich wioskach. Los roga, tak było i jest, współdecyduje o powodzeniu wsi. Ten, kto zlokalizował Ja-godnicę przy rozstajnych drogach zapewne kierował się tą prawdą. Posadowił ją bowiem w bardzo dobrym miejscu. Przy ważnym wtedy szlaku drogowym, łączącym - poprzez Terebelę, a następnie Ludwinów, Bordziłówkę, Leśną, Nosów i Kornicę - Białą Podlaskę z Łosicami. A do tego ów gościniec krzyżuje się tutaj z ważną drogą do Witulina i dalej do Leśnej, Komarna i Konstantynowa,zaś w drugą stronę do Worgul i Sitnika oraz Swór, a dalej - do Międzyrzeca. Na plus tej lokalizacji zapisać też trzeba rzekę Klukówkę. Był to dawniej istotny węzeł drogowy. Gościniec bialsko-łosicki przez wieki odgrywał bardzo ważną rolę. Uwzględniały go wszystkie stare mapy. Łączył obie części południowego Podlasia w jedną całość. Pomimo, że gruntowy, był to szeroki i ruchliwy szlak drogowy. Tędy odbywał się nasilony ruch w obu kierunkach. Zarówno ruch kołowy jak i pieszy. Zwłaszcza w okresach dni targowych i świąt. Konne zaprzęgi, obładowane towarem, jak również piesi, przeciągali tędy z dużym natężeniem. Nie tylko za dnia, także nocą. A to rodziło określone potrzeby. Dlatego przy gościńcu, na całej jego długości, powstawały kuźnie, stelma-chownie i zakłady po-wroźnicze gdyż przecież psuły się wozy i należało podkuwać konie. Powstawały również karczmy, podnoszące rangę wiosek, żeby bogatsi mieli gdzie zatrzy- Tak wyglądał bial-sko-łosicki gościniec, niegdyś sławny i ważny, ruchliwy, zanim nie został zamieniony na asfaltową szosę łączącą Jagodnicę z Białą Podlaską, a także z Witulinem. Jakby ponownie, przynajmniej na tym odcinku, odzyskał utraconą sławę. mać się na postój, spożyć posiłek i znaleźć nocleg, a ubożsi wypić okowitę. W Jagodnicy były aż dwie karczmy, obie prowadzone przez Żydów. Jedna stała przy skrzyżowaniu dróg, gościńca i drogi witulińskiej, na polu należącym obecnie do Kazimierza Czyraka. Druga znajdowała się na wzgórku, z którego później czerpano żwir, po stronie i naprzeciw zabudowań jagodnic-kiego folwarku. Od tego miejsca droga skręcała i szła ukosem do folwarku, która po dokonaniu parcelacji została poprowadzona na nowo, idąc - jak teraz - prostopadle od gościńca na podwórko Polaka. Upadek karczm zbiegł się z pierwszą wojną światową. Wokół miejsca, gdzie były karczmy, przed laty znajdywały się stare monety i były resztki jej fundamen- Od wieków odbywane w Leśnej Podlaskiej święta kościelne, szczególnie jubileuszowe i odpustowe, cieszą się wielkim powodzeniem, gromadząc tysiące wiernych. Kiedyś zewsząd ściągały do tego sanktuarium z okolicznych wsi i miasteczek pielgrzymki piesze. Potem dominowały, poczynając od lat 50. i 60. ub. wieku, konne zaprzęgi, zajmując najbliższe parkingi i błonie, a później mieszały się na nich pospołu furmanki i traktory. Pod koniec zeszłego wieku zdominowały samochody osobowe, których przybywa z każdym rokiem. Lecz nadal, jak wtedy, tak teraz, święta te stanowią okazję także do rodzinnych spotkań podlasiaków rozsianych po całym kraju. Rozdział I. Wieś na szlaku Prowadząca przez Jagodnicę ulicajest gruntowa, toteż wymaga częstych remontów. Mieszkańcy wsi własnymi silami muszą dokonywać jej napraw, stając do czynu społecznego. Grupa mężczyzn rozrzuca gorzelniany żużel na ulicy przy obejściu Daniluka i Jakimiuka. Ten fragment wsi obecnie wygląda inaczej. Na pierwszym planie (od lewej) Henryk Sawczuk i Franciszek Czerkies. tów i murów. Oprócz monet rosyjskich, były też monety niemieckie. Los Jagodnicy, uwzględniając położenie, mógł okazać się bardziej szczęśliwy. Niewiele, jak się wydaje, brakowało do tego. Tak by się stało, gdyby została zrealizowana koncepcja rosyjskich inżynierów budowy szerokotorowych linii kolejowych. Otóż zaplanowali oni przeprowadzenie takiej linii, co weszło do planu, niemalże równolegle do gościńca, między Białą Podlaską a Łosicami. Kolej ta, skorelowana z linią warszawsko-brzeską, miała przebiegać m.in. poprzez pola Terebeli, Jagodnicy, Ludwinowa i Leśnej oraz Nosowa, Kornicy i Platerowa. Pozwoliłoby to połączyć drogą żelazną ten teren Podlasia z istniejącą już wówczas trasą kolejową Siedlce-Sar-naki-Czeremcha-Białowieża, a dalej - aż do Petersburga. Na niektórych odcinkach zaczęto już kopać rowy i usypywać nasyp pod tory. Na przykład od strony Białej i między Leśną a Bukowicami, gdzie dotąd można jeszcze znaleźć ślady robót ziemnych. Przeszkodziła wojna światowa, która oddaliła na zawsze realizację tego planu. Po zajęciu terenów południowego Podlasia przez Niemców, w szybkim tempie zbudowali oni kolej wąskotorową, jednak inną trasą. Zbudowana została w 1914 r. i połączyła stację kolejową w Białej Podlaskiej z Rozkoszą, a następnie z Konstantynowem i Janowem. Dwa tory przecięły więc tereny znajdujące się po lewej stronie Klukówki. Jagodnica i Terebela, jak też inne wioski i miasteczka, pozostały wskutek tego na uboczu. Tym bardziej, że również droga biegnąca od Cicibora do Wi-tulina i Leśnej w międzyczasie stała się ważniejsza od naszego gościńca. Popularna ciuchcia, do której również nasza wioska miała dostęp, wpłynęła w latach następnych bardzo korzystnie na aktywizację gospodarczą i społeczną przyległych doń terenów. Jakby częściową rekompensatą utraconej szansy, by tak określić, miało być w okresie międzywojennym ułożenie bruku na bialsko-łosickim gościńcu. Ponieważ Jagodnica znajdowała się wtedy w gminie Sitnik, ona rozpoczęła układanie bruku najpierw w stronę Witulina. I rzeczywiście bruk został ułożony od mostu na Klukówce do zabudowań Wadowskiego. Jego budowa miała postępować stąd w stronę Terebeli i dalej do Białej Podlaskiej. Jednocześnie miała rozpocząć się budowa ulepszonego gościńca od stolicy powiatu w stronę Terebeli. I znowu wojna, tym razem druga światowa, stanęła na przeszkodzie w spełnieniu zamierzeń. Z tym, że jednocześnie gmina Witulin, z siedzibą w Leśnej, miała wybrukować odcinek drogi z tej wsi do rzeki Klukówka. Najbardziej grząski i wyboisty, sprawiający najwięcej kłopotów. Stefan Wadowski opowiadał: - Dwukrotnie pod potrzeby tej drogi były nawiezione kamienie. I dwukrotnie zostały one następnie zabrane stąd na budowę drogi łączącej Witulin z Leśną, która dla tej gminy była ważniejsza. Połączenie z Jagodnicą nie miało dla Witulina większego znaczenia. Asfalt zamiast bruku P odczas okupacji Niemcy zamierzali kontynuować budowę bruku na bialsko-łosic-kim gościńcu. Zgodnie z przyjętą praktyką, rolnicy w ramach szarwarku mieli dostarczać kamienie i furmanki oraz zapewniać robociznę. Jednak i wtedy skończyło się to na planach. Zapewne również dlatego, że zmalało znaczenie strategiczne gościńca, chociaż w dwóch wojnach światowych odegrał on ważną rolę. Większe znaczenie miała droga łącząca Białą z Leśną poprzez Cicibór i Witulin. Jakkolwiek przecież i ona biegła w gruncie rzeczy równolegle do torów wąskotowarówki. Zwracając więc uwagę na tę drogę, władze samorządowe i administracyjne zaniedbały modernizację gościńca, który stał się drogą trudnoprzejezdną. Zwłaszcza wszędzie tam, gdzie nie było piasku, a występowało błoto. Podejście do tej drogi zmieniło się na korzyść dopiero w latach 80.ubiegłego wieku. Zatem trzeba było długo czekać na szczęśliwszy los. Najpierw zatroszczyła się o nią gmina Biała Podlaska, do której należy m.in. Terebela. Dzięki temu z roku na rok wydłużała się szosa asfaltowa z tego miasta do tej wsi. I dlatego znacznie wcześniej aniżeli do Jagod-nicy zaczęły docierać bialskie autobusy do Terebeli. Później bialska gmina położyła asfalt na gościńcu aż do granicy z Jagodnicą. Stało się to koronnym argumentem na rzecz modernizacji tej drogi przez gminę w Leśnej Podlaskiej. I rzeczywiście wzięła się ona za realizację tego zadania. Wiązało się to z J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a którzy na różne sposoby dbali o swoje domostwa, żyli ubogo, ale byli wrażliwi na piękno i odznaczali się często wrodzonym poczuciem estetyki, harmonii i piękna. Malowali ściany i okiennice, jak na przykład w chałupie M. Chalimoniu- ka, ozdabiali szczegóły i elementy okapów oraz szczytowych zwieńczeń, ścian. Z taką troską postępował m.in. Władysław Szymoniuk i Stanisław Czerkies, którzy byli tak-ż e stola- r z a - mi. Nawet zamki zabezpieczające i zasuwy były wykonywane z drewna. To, co ludzie robili dla siebie i rodziny, jak to szczytowe zwieńczenie nie istniejącej już chałupy Mikołaja Koszołki, zaskakująco pięknie współgrało ze sobą. Nieprzemijający urok starej wsi, która już zniknęła albo właśnie znika. Ci, co wznosili drewniane chałupy kryte słomą, zawieszali na płotach gliniane dzbanki, kosztowną budową żelbetonowego mostu na rzece Klukówce, który ze względów strategicznych musiał być tak solidny i wytrzymały, żeby utrzymać nawet najcięższe czołgi. A że z funduszami zawsze było i jest źle, przez kilka lat stał - niczym wyrzut sumienia - samotny most na tej rzece, zdecydowanie wyżej położony od starego mostu drewnianego. W końcu jednak, na przełomie wieków, asfalt połączył Ja-godnicę nie tylko z Białą Podlaską, ale również z Witulinem. I znowu ranga Jagodnicy wzrosła. Nastąpiło zdecydowane usprawnienie ruchu kołowego na dawnym gościńcu. Stało się możliwe połączenie autobusowe PKS z Białą i Leśną, a więc również z Łosicami i Konstantynowem. Autobusami dojeżdżają uczniowie do szkół i nieliczni, niestety, pracownicy, jak też oka- zyjni pasażerowie. Ponieważ droga ta skraca zdecydowanie połączenie Białej z Leśną i Łosicami, natężenie ruchu samochodowego na niej ciągle wzrasta. Byli tacy, którzy łudzili się, iż jagodnicka ziemia ukrywa ropę naftową i gaz. Geolodzy tego nie potwierdzali. Nadzieja rychło znikła właśnie za ich sprawą. Ustawiona na wzgórku pod „Krówką” wieża wiertnicza zamiast rozpalać nadzieję skutecznie ją zgasiła. Przeprowadzone w 1968 r. wiercenia geologiczne pozbawiły złudzeń. Wpuszczone głęboko w ziemię świdry udowodniły, iż nie ma co liczyć ani na ropę naftową, ani na gaz lub inne kopaliny. Co prawda pojawiły się śladowe ilości ropy, co jest częstym zjawiskiem, generalnie jednak ta ziemia jest jałowa. Rozdział II. Tędy przeszła historia Rozdział II. Tędy przeszła historia goś oddziału skazanego na śmierć albo zdziesiątko^ wanego śmiertelną chorobą? Chyba już nikt nie od powie na te pytania. Co okrywał kcjrh^n 'k jfyg ościńcem, więc także przez Ja godnicę, na wschód i zachóc przeciągały obce armie. Na Podlasiu nie spokojnie było również podczas powstai narodowych, znajdujących tutaj duż< poparcie ludności, teraz niemal całkowi cie zapomnianych. Kto wie na przykład, iż na skraju łasi „Kuranowo” za rzeką Klukówką odna leźć można jeszcze, od strony Jagodnicy resztki okopów oddziału powstaóczegc z 1863 roku, który zatrzymał się tutaj idąc w stronę Komarna, aby odeprze< ewentualny atak wojsk carskich, któn Zaberbecze Terebela Uproszczony szkic sytuacyjny wsi Jagodnica Nasze prababcie i babcie, biorąc pod uwagę warunki życia, a poniekąd również stroje, nie różniły się tak bardzo od kobiet z sąsiedniego Polesia, które prezentuje to archiwalne zdjęcie Ludzka pamięć, jeżeli nie zostanie utrwalona, bywa ulotna i zawodna. Można by sądzić, że zachowało się wiele wspomnień, pamiętników czy luźnych zapisków na temat sytuacji, jaka panowała na tych terenach, kiedy przetaczała się tędy historia, ale tak się nie stało, ponieważ mieszkali tutaj ludzie prości i niepiśmienni. Niewiele chociażby wiemy, co się dzia-ło,g dy na siłę było forsowane prawosławie i ów prosty lud z narażeniem życia bronił wiary swoich ojców. Pomimo kar cielesnych i materialnych, kozackich nahaj ek i zsyłek na Sybir, różnego rodzaju prześladowań, Polacy potajemnie chrzcili w lasach dzieci w swojej wierze i brali śluby wedle wiary ojców, bądź wyjeżdżali, aby to uczynić, poza granice rosyjskiego zaboru. Potajemnie odbywały się pogrzeby i msze święte. Carski zaborca robił, co tylko mógł, stacjonowały w Białej. Do bitwy jednak nie doszło, okopy pozostały i zarosły drzewami i krzakami. Z kolei za „Wyżarami”, na wprost wsi, znajdował się pagórek, o którym najstarsi mieszkańcy mówili, być może z przesadą, że to „kurhan”. Natura odsłaniała tam, czego i myśmy byli świadkami, pobielałe i omszałe ze starości ludzkie kości. Wcześniej, jak się mówiło, odnajdywało się również pokrytą rdzą starą broń, karabiny i szable, bagnety. Nikt jednak nie wiedział czyje zwłoki spoczęły na tej łące i nikt nie zadbał, aby odsłonić tajemnicę „kurhanu”. Zniknął on ostatecznie w trakcie robót melioracyjnych, rozsunięty łopatami koparek i szczękami spychaczy. I znowu ujawniły się - jeszcze starsze - resztki kości, które tym razem rozpadły się do końca. Czy była to zbiorcza mogiła zabłąkanego oddziału powstańczego, czy też jakie- Kozacy, utrzymywani kosztem mieszkańców wsi, strzegli porządku publicznego i wiary prawosławnej, narzuconych przez rosyjskiego zaborcę. Kozacka sotnia w Worgulach podczas odprawy. J A G O D N I C A : Ludzie. >. Historia. ^Wydarzenia łącznie z pacyfikacją zgromadzeń religijnych, aby zdusić opór i załamać katolicki duch Polaków. Z reguły ludzi prostych i bardzo biednych, jednakże silnie związanych z tradycyjną wiarą. Często, jakkolwiek nie zawsze, działania takie okazywały się skuteczne. Bijąc batogami, kozacy podjeżdżali na koniach pod chałupy i wypędzali z domu ludzi na drogę, ażeby źle ubrani gołymi rękami przegarniali śnieg, gdy przejeżdżać miał do Leśnej jakiś carski urzędnik wysokiej rangi - opowiadała Paulina Misiejuk, urodzona w 1900 roku. - A do le-śniańskiego monastyru często udawali się rozmaici dygnitarze. Chodziło nie tyle o uporządkowanie drogi, ile upodlenie mieszkańców wsi i utrwalanie ich ślepego poddaństwa, ponieważ byli katolikami albo unitami, a służba carska domyślała się lub wiedziała, że nie wyzbyli się wiary, w jakiej byli ochrzczeni. Bronili wiary i mo^wy P atriotyzm Podlasia-ków, jak się okazywa-ło^był głęboko zakorzeniony i ścisłe powiązany z katolicyzmem. Z całą mocą objawiał się już w okresie wojny napoleońskiej w 1812 r. „Ogromna większość społeczeństwa polskiego stanęła konsekwentnie w szeregach orientacji pronapoleoń-skiej. Przykładem może być m.in.Wężyk z Witulina - napisał Szczepan Kalinowski w książce „Szlakiem Legionów po Podlasiu”, wydanej w 2002 r. w Białej Podlaskiej, na którą bodziemy się kilkakrotnie powoływać. - Działania dużych oddziałów wojsk obu stron przyniosły ziemiom Podlasia duże straty materialne. W czasie odwrotu spod Moskwy 18 X 1812 roku rozegrała się bitwa pod Białą. Po krótkiej walce Rosjanie zostali odrzuceni w kierunku Brześcia. W listopadzie 1812 r. zagon rosyjski gen. Czernyszewa spustoszył kilkanaście miasteczek Podlasia. Duże szkody poniosły m.in. dobra Czartoryskich w Międzyrzecu i Radziwiłłów w Białej”. Ludzi tego okresu, który przedstawiamy, a dotyczy to głównie kobiet, znamionowała ciężka praca aż do starości i głęboka wiara w Boga. Czasem wyraz temu dawała chwila zadumy, czasem połączenie pielenia ogrodu z odmawianiem przez Annę Kaszperek, a kiedy indziej - jak w przypadku Pauliny Misiejuk (zdjęcie dolne) - refleksja nad przebytą drogą. Ziemie te zawsze były obejmowane historycznymi przeciągami. Ich mieszkańcy głównego wroga niezmiennie dostrzegali w Rosji, która na długie lata zagarnęła stolicę Warszawę i bez mała trzy czwarte obszaru dawnej Rzeczypospolitej. Bo też tutejsza ludność najwięcej ucierpiała z rąk carskiego zaborcy. „Nastroje uległy zmianie w maju 1915 r., kiedy rozpoczął się odwrót Rosjan z ziem polskich -czytamy w cytowanej książce. -Dowództwo rosyjskie powzięło szaloną myśl niszczenia w odwrocie całego kraju tak, aby postępujące wojska niemieckie i austriackie zastały, podobnie jak armia napoleońska sprzed stu laty, tylko pustynię. Żołnierz rosyjski zachowujący się dotąd poprawnie wobec ludności, zaczął palić i niszczyć wszystko - wsie i dwory, lasy i zboże na pniu, mieszkańców zaś wyrzucał z ich siedzib i pędził na wschód. Nad realizacją „taktyki spalonej ziemi” czuwali Kozacy. Mieszkańcy Białej, w obawie aby nie spotkał ich los podobny do chłopów, całymi dzielnicami uciekali do okolicznych lasów”. A jednak, chociaż niepodległość świtała coraz bardziej, aż do końca pobytu Rosjan utrzymywał się kurs rusyfikacyjny. Tym bardziej wzrastał sprzeciw ludu, co stanowiło dobre zaplecze dla tworzenia i utrzymywania Polskiej Organizacj i Woj skowej. rli naszymi drogami sierpniu 1915 r. od strony wsi Sycyna, gdzie kwaterował Sztab Pierwszej Brygady, legioniści nadciągali w stronę Jagodnicy. „Dojeżdżamy do wsi Sycyna. tuż obok Worońca księcia Mirskiego - napisał w swoim dzienniku August Krasicki, oficer sztabowy Komendy Legionów - widać zgliszcza spalonego folwarku i browaru, pałac podobno stoi. Tu nadchodzą meldunki, że Moskale pozycje nad Klukówką opuścili. Wsie te nie są spalone, ludność została tylko katolicka. Starzy unici bardzo chętnie nawiązują rozmowę i opowiadają Rozdział II. Tędy przeszła historia Koń i człowiek - los gospodarstw bardzo często zależał od ciężkiego wysiłku i charakteru obu istot. Stanisław Czerkies (zdjęcie górne) i jego koń podczas powrotnego spaceru z pastwiska. Franciszek Czerkies (zdjęcie obok) zatrzymał się - wsparty o widły - dla "zakurki". Czerkiesi mieli po sąsiedzku pola, długi czas również chałupy Gdyby szukać dla nich wspólny mianownik, trzeba by stwierdzić, iż był nim rzetelny stosunek do pracy. rowany, biały. Pańska siedziba, walają się w bezładnej kupie: skorupy drogich waz, szczątki gipsów, kawałki ram złoconych, drzazgi bezcennych mebli, książki stargane,listy... A kto tak sprawił? - pytamy sługę. Moskale panie. Któż by... gościli, pili w pałacu. Zabrali sto par koni, dwa tysiące owiec”. Powróćmy do zapisów Augusta Krasickiego znajdujących się w książce, jaką wydał w 1988 r. Instytut Wydawniczy PAX, noszącej tytuł „Dziennik z kampanii rosyjskiej 1914-1916 (fragmenty)”. Pod datą 17 VIII 1915 r. we wtorek napisał on: „Moskale cofnęli się za Bug, pościg idzie dalej.(...) Z dala widnieją liczne kopuły i kopułki. Sztabu już nie zastaję. Idę zwiedzić były klasztor Paulinów i kościół, dziś monastyr i cerkiew. Wszystko stoi otworem. Kościół przerobiony na cerkiew malowidłami bizantyńskimi i licznymi ikonami. Dawny oł- swoje przeżycia ucisku za wiarę. Tu opowiadał jeden swoje podróże z dziećmi do Częstochowy i do Jaworzna koło Oświęcimia, gdzie dzieci chrzcił, inna kobieta chodziła w tym celu do Leżajska. Wszyscy cieszą się bardzo, że Moskale poszli. Ruszamy da- Także w trudnym czasie, jakby lej do wsi Sitnik ^la odprężenia, pojawiają się Wieś należy do żarty. Jałówka, zatem nie byk, Banku Ziemskie- zdumiewa swoimiprzyzwycza-go. Jest to bardzo jeniami, skacząc na gospoda-porządny, ma na rza-kancelarię gminną przeznaczony dom, gdzie kwateruje sztab i nasza „menaża”. Front Moskali został przełamany pod Leśną, gdzie był dawniej klasztor Paulinów, obecnie monastyr prawosławny i siedziba krzewicieli prawosławia na Podlasiu...Dziś zajęto Białą, dochodzą też wiadomości, że Siedlce zajęte”. Legioniści szli z Worgul drogą przez Zaberbe-cze, Jagodnicę i Witulin do Leśnej, a dalej do Konstantynowa i za Bug. Władysław Orkan, legionista, ceniony pisarz, zanotował będąc w Worgulach: „Na mapie dwór Worgule, na lewo zaś, w oddali - jakby jakoweś miasto wschodnie z bajki, kopuły licznie przyświecają spoza osłony drzew - Leśna. Wkrótce wyjawił się spoza drzew pałacyk gustownie zamu- Chłopskie "lakierki", buty gumowe i filcowe, schną na mrozie po długim dreptaniu w gospodarskim obejściu tarz za carskimi dwierami pozostał i w nim cudowny obraz Matki Boskiej Leśniańskiej, który jest zakryty olejnym obrazem Zwiastowania, ale także z czasów katolickich. Właśnie przyszło kilku chłopów katolickich, którzy chcieli sprawdzić czy cudownego obrazu nie wywieziono, ale wierzchni obraz przybitymi gwoździami nie dał się usunąć. W cerkwi pustki, to jest zostało tylko to, co na ścianach. W zakrystii obok kupa potłuczonych ikon, obrazów podartych,etc. Wybieram z tego jako „zdobycz” obrazek Matki Boskiej Leśniańskiej i duży portret „cara Mikołaja pierwoj”. Obok cerkwi ogromne zabudowania, gdzie, jak chłopi mówią, miało być 3000 monaszek. Był tu zakład wychowawczy dziewcząt, od najmłodszego wieku, jak widać z urządzeń sal i auł. Zabudowania - prócz starego klasztoru, kilka nowych budowli piętrowych, labirynty korytarzy, cel, sal i kaplic pomniejszych. Wszystko w największym nieładzie. Zostały tylko szmaty, puste flaszki, potłuczone naczynia i meble połamane. Widziałem, J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Legioniści ściągnęli na Podlasie w czasie żniw. Kiedy na polach, jak zwykle o tej porze, stały kopki zbóż, gdy jeszcze trwało koszenie zbóż czy też już zwożenie snopków do stodół jak ludność zabiera, co było lepsze”. Józef Piłsudski cieszył się na Podlasiu wielkim uznaniem. Jego pobyt w Białej Podlaskiej przypomina przytwierdzona do ściany dworca kolejowego pamiątkowa tablica. Tablicę poświęconą tamtym wydarzeniom umieścili na frontonie le-śniańskiej świątyni sami legioniści w sierpniu 1915 r., informując o ich udziale w restytucji tego kościoła. W roku 1928 zastąpiono ją nową. Natomiast w 1980 r. z inicjatywy przeora O. E. Rakoczego umieszczono wewnątrz świątyni tablicę poświęconą legionistom, którzy wnieśli do niej orły. Z kolei w roku 1983 w Kaplicy Zjawienia zawisły cztery obrazy olejne prof. Ludwika Maciąga, żołnierza AK ze zgrupowania „Zenona”, działającego na tym terenie. Jeden z nich przedstawia historyczny moment wejścia Legionów do Leśnej. Natomiast w Witulinie na skwerku przed ówcze- olszewicy trzykrotnie pojawiali się w Ja-godnicy. Po raz pierwszy w roku 1920, a więc po przepędzeniu z Podlasia wojsk carskich, a potem również austriackich, gdy ciągnęli szeroką ła- wąna Warszawę. Byle jak ubrani, źle uzbrojeni, pełni entuzjazmu i pewni siebie. Szlak swego przemarszu znaczyli pożogą i krwią. W majątku Rozkosz usiłowali zabić dziedzica Karskiego, bo to był „po-mieszczik”, na co jednak nie pozwoliła służba dworska, gdyż był dla niej dobry i ona go ukryła. Jagodnicki folwark, który mocno już ucierpiał w czasie wojny, splądrowali i spalili. Przedstawiał sobą żałosny widok. Zdruzgotana mleczarnia, gorzelnia, spalona stodoła, pozawalane dachy innych zabudowań, wzniesionych z kamienia i cegły. Budynki drewniane, poza czworakiem, spłonęły doszczętnie. Stan majątku był tak zły, że jego odbudowa byłaby wątpliwa, wobec czego najbardziej rozsądnym wyjściem było przeznaczenie go do parce- Słaba płeć? Na pewno nie na wsi. Bez ciężkiej pracy kobiet nie można tutaj liczyć na powodzenie. Kobiety, tak wtedy było, szły za kosiarzem odbierać pokosy i wiązać snopy, dźwigały na ko-romysłach wiadra z wodą ze studni, ■ 1 ' ^ okrągły rok - latem i zimą - piekły ' ' mŁ chleb. sną remizą strażacką, która została rozebrana w latach 60.ub.wieku ludność ufundowała murowany obelisk, stojący tam do dziś, którego zwieńczeniem miało być popiersie Józefa Piłsudskiego. Jednak stało się inaczej. Wobec sprzeciwu władz samorządowych, aby uniknąć niepotrzebnych sporów, zamiast marszałka na cokole znalazło się popiersie Tadeusza Kościuszki. Na Podlasiu także otaczano go szczerą czcią. Podobne pamiątkowe obeliski ufundowało wiele podlaskich wsi. Podobnie jak usypało pamiątkowe kopce albo ustawiło krzyże i kapliczki, poświęcone odrodzeniu Polski. Taki obelisk zachował się m.in. w Terebeli. Palili i pl^dro^ali Rozdział II. Tędy przeszła historia W Jagodnicy nie ma żadnegopomnika.A na taki bez wątpienia zasłużył sobie koń. Gdyby dosiadał go ułan, albo dżokej podczas wyścigów, czy też ciągnąłby on bojowe działo, mógłby liczyć na łaskawe oko rzeźbiarza czy malarza, co zostało nieraz potwierdzone, ale koń chłopski? A to on współdecydował o stanie gospodarstwa i powodzeniu rodziny, zaś w nagrodę dostawałjedynie (u góry) torbę pełną obroku. Na zdjęciu prawym: Koń „Siwek” Antoniego Maziejuka. lacji. Drugi raz natomiast bolszewicy pojawili się w Jagodnicy pod koniec września 1939 r. Wtedy również szli, jak powiadali, „na Warszawu”, dopytując nieustannie gdzież ona jest i daleko stąd do niej. Swoim widokiem i zachowaniem sprawiali przygnębiające wrażenie. To, czego nie byli w stanie zrabować w Jagodnicy, wsi bardzo biednej, na potęgę rabowali w Białej Podlaskiej. Plądrowali magazyny i sklepy, składy towarowe, wywozili co tylko się dało - opowiada naoczny świadek wydarzeń Stanisław Czerkies. - Co mogło być im potrzebne, zabierali czym prędzej i wywozili za Bug. Przede wszystkim mąkę i zboże. Ulica Brzeska była tak bardzo zasypana ziarnem żyta i pszenicy, że można by je rękami zgarniać. Towar pospiesznie upychali na samochody i wozy konne, żeby zabrać jak najwięcej i natychmiast odjechać z nim w stronę Brześcia. Po raz trzeci przyszli bolszewicy do Jagodnicy po wyzwoleniu spod hitlerowskiej okupacji. Byli serdecznie witani przez ludzi, zupełnie nieświadomych, co ukrywa się za wielką polityką i o co tak naprawdę chodziło. Niemcy byli tak mocno znienawidzeni, iż mieszkańcy wsi przyjmowali „ruskich” otwarcie i szczerze, upatrując w nich wyzwolicieli. Lipcową nocą z soboty na niedzielę 1944 r. Niemcy opuścili Jagodnicę. Za dnia w Terebeli trwała jeszcze walka. Na krótko zatrzymał się tam front, którego losu nie byli w stanie odwrócić hitlerowscy żołnierze. Armatni ostrzał Armii Czerwonej odbywał się również z Jagodnicy i baterii dział okopanych za chałupą pod blachą Stanisława Maziejuka na kolonii Terebela. Ponad naszymi głowami przelatywały ze świstem kule z dział dalekiego zasięgu. Jedna bateria niemieckich dział stała za działką Czerkiesów, druga opodal Jakimiuka, a trzecia w po- bliżu łąki „Jeziorko”. Stanisław Czerkies zapamiętał, iż mieszkańcy wsi, w tym również on, pomagali Niemcom donosić armatnie pociski. Jednocześnie od strony Terebeli na jagodnicką kolonię spadły parokrotnie radzieckie „szrapnele”. Pocisk taki rozerwał się m.in. na naszej dróżce za stodołą, spadając między uczepioną do żerdzi kobyłę i krowę. Zwierzęta, którym szczęśliwym trafem nic się nie stało, pourywały się i wystraszone uciekły. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, byliśmy zmuszeni je pojmać, biegając za nimi po polu. Na naszych oczach radziecki pocisk trafił w dwu-kółkę, jaką - poprzez łąkę za Kawkami - Niemcy dostarczali pociski do dział ustawionych za chałupą Stanisława Maziejuka. Koń się urwał, natomiast dwu-kółka wypełniona pociskami moździerzy wyleciała w powietrze, pozostawiając głęboki dół. Z pędem przejeżdżał przez wieś co jakiś czas na motocyklu niemiecki łącznik. To w stronę Terebeli, to stamtąd do Jagodnicy. Nieświadomi grożącego niebezpieczeństwa, będąc dziećmi, zamierzaliśmy na ścieżce, którą on przejeżdżał, wykopać i zamaskować dół, co spowodowałoby groźny wypadek. Starsi skutecznie wybili nam z głowy ów zamiar, o którym się dowiedzieli. O zmierzchu wszystko ucichło i noc była w miarę spokojna, chociaż spędziliśmy ją nie w piwnicy, bo rozeszła się wieść, że do tych kryjówek hitlerowcy wrzucają granaty, ale w ziemiance wykopanej i ukrytej na polu. Niewiele jednak brakowało, żeby doszło do dramatu. W stodole Mariana Godlewskiego stał na klepisku dwukonny wóz na żelaznych obręczach, typowy dla niemieckich taborów, wypełniony po brzegi żołnierskimi butami ze skóry. Woźnicą był mężczyzna w podeszłym wieku, dobrze rozumiejący język polski i jako tako mówiący w nim, zapewne Ślązak, Mazur, Warmiak lub Kaszeba. Czło- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia ka Maziejuk, Marian Ceniuk i Kazimierz Misiejuk. wiek cichy i spokojny. Nie uprzedzony o ewakuacji, mężczyzna pozostał na noc w stodole, co jednemu z mieszkańców wsi, pozostawmy go bez nazwiska, podsunęło szaleńczą myśl, aby woźnicę zabić i przejąć buty, nie mówiąc już o koniach, ponieważ można by nieźle zarobić. Ta chęć zysku doprowadziłaby do zbrodni, gdyby nie trzeźwość umysłu Mariana Godlewskiego, który nie dość, że sprzeciwił się temu pomysłowi, to jeszcze podstępnie wywiódł w pole amatora łatwego zarobku. Zabijesz - tłumaczył M. Godlewski - a gdy Niemcy dowiedzą Na śmierć nie ma dobrego czasu. Przychodzi wtedy, kiedy jest ona komu pisana. Ludzie ginęli od kul w czacie wojny, ale umierali także przed wojną i po jej zakończeniu. W Terebeli zmarła (zdjęcie górne) nasza stryjenka, żona Stanisława Maziejuka, zimą 1938 roku. Przy trumnie zmarłej m.in. w środku nasz wujek Stanisław Maziejuk, z lewej obok niego -nasi rodzice - Franciszek i Bronisława Maziejuk. A w rogu zdjęcia - z lewej - stryj Stanisław Maziejuk i szwagier Władysław Maziejuk. Na dolnym zdjęciu -złożony do trumny po wypadku na wąsko-torówce Jan Misiejuk, który zginął w 1956 roku. Stoją od lewej: Henryk Jusz-czuk, Paulina Misiejuk, za nią Antoni Maziejuk, Francisz- się o wszystkim, przyślą do wsi karny oddział, który spali ją i ludzi pozabija... Nie będąc jednak pewny wagi i skuteczności swoich słów, Marian Godlewski przestrzegł woźnicę o grożącymi mu nie-bezpieczeństwie i nakazał, aby czym prędzej odjechał drogą poza wsią. A do tego dał mu przewodnika. Wczesnym niedzielnym rankiem łąką od strony Terebeli szła wolno i bardzo ostrożnie w stronę Ja- Z dawnej piwnicy Godlewskich, w której spędzaliśmy frontowe noce, pozostawały przez dłuższy czas ceglane odrzwia, które w końcu również zostały rozebrane. Na odrzwiach usiadła Sylwia Piwniczuk. godnicy, grupa rozpoznawcza radzieckiego wywiadu. Czterech uzbrojonych żołnierzy, w tym telegrafista, z których dwóch na ramionach niosło ręczny karabin maszynowy i wyrzutnię pocisków przeciwpancernych. Na podwórku Kawków, skąd rozpościera się rozległy widok na te łąki, zebrało się kilkanaście osób. Starsi i, jak zawsze, ciekawskie dzieci. Żołnierze podeszli ostrożnie. - Niet giermańcow? -spytali, dodając: - Kag-da ani uszli, kuda? Kiedy wszystko stało się jasne, nastąpiło odprężenie. Telegrafista nadał komunikat. Zaczynał się upalny dzień. Ktoś przyniósł w wiadrze wodę, ktoś garnek gliniany pełen zsiadłego mleka, ktoś bochen chleba. Wdając się w rozmowę, posileni skromnym posiłkiem, żołnierze udali się w dalszą drogę. Już śmiało wioskową ulicą w stronę Ludwi-nowa. Z łoskotem i zgrzytem wkrótce nadciągnęły od Terebeli dwa czołgi (trzeci został rozbity na terebelskim przyczółku). Na krótki postój zatrzymały się na zagonie między Sawczukiem a Wróblem, budząc zainteresowanie zwłaszcza wśród dziatwy. Rozdział III. Ludzie i czas Rozdział III. Ludzie i czas Dwie wsie jedna sprawantegracja Jagodnicy i Witulina jest już od dawna całkowita. Obie wsie znajdują się w tej samej gminie, chociaż w różnych parafiach, mają tę samą pocztę, szkołę, nalezą do tego samego ośrodka zdrowia, banku spółdzielczego i GS-u, których siedzibą pozostaje szybko rozwijająca się Leśna Podlaska. Krótko było jednak tak, że właśnie w Witulinie mieściła się wspólna dla obu wsi Gromadzka Rada Narodowa i poczta. Najważniejszą rolę w integracji obu społeczności odegrała szkoła. Drogę do witulińskiej szkoły przemierzało kilka pokoleń jagodnickich dzieci. Nazywana kiedyś początkową i elementarną, potem powszechną i podstawową, aby następnie stać się niepełną publiczną i zaledwie filią szkoły w Leśnej Podlaskiej. Z żalem musimy zauważyć, że o ile podniosło to rangę leśniańskiego ośrodka szkolnego, o tyle zubożyło Witulin. Przed drugą wojną światową i zaraz po niej nauka odbywała się w jednej sali lekcyjnej stojącej dotąd drewnianej szkoły, która zamieniona została na dom dla nauczycieli. Zniknęło dawne przyszkolne boisko, na którym chłopcy namiętnie grywali w palanta, a potem kopali piłkę, podczas gdy dziewczęta zabawiały się „w dwa ognie”. Część tego terenu zajęła nowa remiza strażacka, okazała, murowana, która obecnie z powodów obiektywnych nie jest w stanie spełniać roli, o jakiej się mówiło, gdy jej budowie patronował Marian Rusiński. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko boiska, stała drewniana chałupa Feliksa Orluka. Jedna jej izba była wydzierżawiana na potrzeby szkoły. Jednak nie tyle ta mroczna i ciasna izba, ile znajdująca się pod nią piwnica zachowała się na długo w pamięci dawnych uczniów. Nazywaliśmy ją „kozą”. Kierownik szkoły bardzo chętnie wsadzał tam na dłuższy czas nieposłusznych i krnąbrnych uczniów, aby odbyli karę. Tyle, że ktoś, kto się dostał do tej „ciemnicy”, mógł Szkoła łączył, a nie dzieli. Na starej fotografii (na samej górze) dzieci - osobno dziewczęta, osobno chłopcy - które w 1939 r. przystępowały do Komunii Świętej, a obok matki, mające głowy opasane obyczajowo białymi chustami. W środku (ten bez okularów) ks. Paweł Zubko, proboszcz parafii w Witulinie. Pospołu uczniowie z Jagodnicy i Witulina. Tak samo na zdjęciu drugim (powyżej), gdzie również występują razem dzieci z obu wsi, tyle że już po wojnie. W środku ks. Sergiusz Góralczyk, ponieważ ks. P.Zubkoprzebywał w tym czasie na Syberii. A tuż obok niego (z prawej) Edmund Polak, dalej Józef Artymiuk, Teresa Szymoniuk (pierwsza z lewej w górnym rzędzie), poniżej - Kazimierz Czerkies, z prawej - Julia Paszkowska, z lewej - Tadeusz Paszkowski, następnie Henryka Bąk. Na zdjęciu obok: Fotografia komunijna, wykonana w Białej Podlaskiej, Janiny Dobruk z Terebeli, która po zamążpójściu nazywała się Szymoniuk i mieszkała w Jagodnicy. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Jak wszędzie na Podlasiu, także w Jagodnicy często występują przejawy życia religijnego. Oto kilka z nich. Na górze z lewej: Pielgrzymka do polskiego papieża w Rzymie Jana Pawia II. Po prawej -z wyciągniętymi rękami - Marianna Piwniczuk z Ja-godnicy. Powyżej: Kultywowana od dawna uroczystość poświęcenia pól, Zdjęcie obok przedstawia rodzinę Szymoniuków w czasie nawiedzenia mieszkania przez kopię obrazu świętego Matki Boskiej Częstochowskiej. uważać się za bohatera. Podczas hitlerowskiej okupacji, w Generalnej Guberni, której podlegały nasze tereny, dla Polaków dopuszczalna była jedynie bardzo ograniczona nauka szkolna. Część dzieci, co było zabronione, uczęszczała na zajęcia tajnego nauczania. Za izbę lekcyjną służyła wówczas stara stodoła Orluka. Po obu budynkach, chałupie i stodole, zniknął ślad. Sytuacja zmieniła się po wojnie. Stara szkoła już nie była w stanie pomieścić uczniów, toteż powstały izby lekcyjne w murowanym budynku podworskiej oficyny, znajdującej się obok gruzów i popiołów po byłym modrzewiowym pałacu. Żałowaliśmy, że pochłonął go ogień, bo gdyby istniał, stałby się zapewne szkołą. Zajęcia odbywały się w obu budynkach. Uczniowie wędrowali więc z konieczności dobry kilometr z jednej do drugiej szkoły, tracąc niemało czasu. O tej drugiej szkole mówiło się nie inaczej, jak „we dworze”. Stanowiła większą atrakcję. Z uwagi na rozległy park, który wtedy był w niezłym stanie, pełen starych drzew z ptasimi dziuplami, jak też ze względu na staw z rybami, rozległe boisko, wtedy jeszcze mające klomby i rabatki kwiatów, jak też intrygującą nas ciągle pobliską rzekę. Sam budynek też wyglądał bardziej okazale od starej szkoły. Po drugiej stronie boiska, obok rzędu starych świerków, stała - pełna dużych szyb i egzotycznych roślin - neogotycka oranżeria z pierwszej połowy XIX wieku, stanowiąca cenny zabytek. Zachowały się dotąd po niej jedynie rozpadające się mury. W sąsiedztwie parku, od wschodu i południa, roz- ciągał się podworski ogród i sad. W obrębie ocalałych podworskich zabudowań stała duża kuźnia i oficyna, adaptowana później na potrzeby leśnictwa. Swąd węglowego dymu i mdły zapach wywaru zaciągał od gorzelni, a od kuźni Szarub-ki niósł się metaliczny stukot młota. Naprzeciw kościoła, po drugiej stronie ulicy, w dwóch rzędach stały obskurne czworaki, zajmowane przez służbę folwarczną. A obok nich za drogą prowadzącą w stronę cmentarza znajdowała się obszerna kościelna stodoła. Po tych obiektach też nie zachowały się nawet ślady. Tak samo jak po dworskiej stajni i oborze, którą bolszewicy spalili wtedy, co podpalili pałac, doprowadzając do okrutnej śmierci konie i bydło. Dostęp do pałacowego dziedzińca zamykała szeroka brama żelazna z murowanymi słupami. W drugą stronę od niej prowadziła aleja z obu stron wysadzana starymi drzewami. Aleja prowadziła do lasu, to jest „Borku”, przecinając drogę w stronę Cicibora i Białej oraz - w drugim kierunku - do Leśnej i Konstantynowa, jak też tory kolejki wąskotorowej. W sąsiedztwie jej stoi do dziś podworski spichrz z 1858 r., zbudowany z kamienia, cegły i wapna. Jeszcze długo po wojnie spełniał swoją zasadniczą rolę, natomiast obecnie odbywają się w nim - który przybrał nazwę „Skansenu” - dancingi. Witulin miał kiedyś także inne atrakcyjne obiekty, jakiej Jagodnica była pozbawiona. Z Mariampo-lem, Leśną, Nosowem i Konstantynowem, a w drugą stronę z Białą Podlaską poprzez Rozkosz, łączyła go wąskotorówka. Zbudowana przez Niemców - przy udziale rosyjskich jeńców - w okresie trwania pierwszej wojny światowej, głównie dla zwożenia potrzebnych im materiałów, popularna „ciuchcia” bardzo mocno wpisała się w krajobraz i życie tej części Podlasia. Niemcy wywozili kolejką przede wszystkim drewno, urodziwe dęby i sosny wycinane rabunkowo w okolicznych lasach. W okresie międzywojennym, a następnie zwłaszcza w latach 50. ubiegłego wieku, gdy transport samochodowy dopiero raczko- Rozdział III. Ludzie i czas wał, wąskotorówka odegrała ważną rolę w aktywizacji gospodarczej, a po części również społecznej, terenów doń przyległych. Kolejka prowadziła wagony towarowe, jak też osobowe, wożąc towary i ludzi. Przewoziła towary dla placówek handlowych w Leśnej Podlaskiej i Konstantynowie oraz Janowie i Cieleśnicy. Oprócz drewna transportowała w drodze powrotnej do stolicy powiatu zboże, kredę z Kornicy, wyroby z wytwórni win i likierów w Ciele-śnicy by wymienić tylko niektóre z towarów. Przewoziła też „ciuchcia” wielu pasażerów. Jeździli nią również jagodniczanie. Zwłaszcza młodzież. Powoli, ale pewnie, dawało się nią doturlać do celu. Co bardziej sprytni chłopcy jeździli bez biletu, wchodząc z reguły do pierwszego wagonu, aby w razie kontroli, gdy nie widząc innej możliwości wymierzenia kary konduktor zrywał gapowiczowi z głowy czapkę i wyrzucał ją poza „ciuchcię” - można było wyskoczyć, podjąć czapkę i jeszcze zdążyć wskoczyć do ostatniego wagonu. Taka praktyka była możliwa zwłaszcza wtedy, kiedy posapując kolejka wspinała się na niewielkie wzgórki. Witulin miał stację z bocznicą, poza drogą od strony lasu. Prawie naprzeciwko starego spichlerza. Zatrzymywały się tam wagony do załadunku i roz- ładunku. Najczęściej dla potrzeb gorzelni i majątku. Długo jeszcze po wojnie wisiała na żelaznym słupie blaszana tablica z napisem „Folwark Witulin”, którego już wtedy nie było. W końcu jednak samochody wyrugowały kolejkę. Ruch popularnej „ciuchci” został wstrzymany wiosną 1971 r., a w następnym roku - poczynając od Konstantynowa - zakończono rozbiórkę torów. Ku niezadowoleniu wielu ludzi przestała ona istnieć, stając się z czasem legendą. Zabrakło atrakcji, zabrakło widoku dymnego warkocza sunącej wśród pól kolejki. Drugą atrakcję stanowił wiatrak Denisiuka. Tradycyjny koźlak stał na wzgórku poza wsią przy drodze gruntowej prowadzącej z Witulina do Komarna. Jego potężne skrzydła obracały się ze świstem - wolniej albo szybciej - w każdy wietrzny dzień. Było je dobrze widać także z Jagodnicy. Wiatrak robił duże wrażenie na dzieciach, natomiast dorośli wozili do niego na przemiał zboże. I on stał się z czasem niepotrzebny, toteż najpierw stracił skrzydła, a potem zniknął również jego główny obrotowy korpus. Mieliśmy wspólną szkołę i rzekę. Także wspólnego księdza, którym długo był proboszcz parafii Paweł Zubko. Uczył religii, celebrował msze święte, na które kiedyś - zanim stał się łatwiejszy dostęp do Młodzi nie mogą wiedzieć, jaką atrakcją dla ich dziadków i ojców stanowiła kolej wąskotorowa, łą- cząca -jak widać to na samej górze, po lewo - Białą Podlaską z Rozkoszą, a następnie z Witulinem, Leśną i Konstantynowem, jak też - drugą linią -z Rokitnem i Janowem Podlaskim. Na tej mapce zwraca uwagę wyraziście zaznaczony gościniec bialsko-łosicki. Obok: Wąskotorówka w pełnej kr asie. Poniżej: Rozkład jazdy wąskotorówki. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a leśniańskiego kościoła - często chodzili z Jagodnicy dzieci i ludzie starsi. Była to zasłużona i interesująca postać. Działał w AK, sporządzał zabronione przez okupanta nasłuchy radiowe z Londynu, przenosząc główne informacje na papier, wcześniej ratował księgozbiór leśniańskiego seminarium nauczycielskiego, któremu groziła zagłada. Za działalność niepodległościową Rosjanie zesłali go na Sybir, skąd wrócił po kilku latach. Przywiózł zrobiony z chleba miniaturowy ołtarzyk, przy którym spowiadał w obozie i odbywał zabronione modły. Zapadł głęboko w pamięć wielu roczników uczniów. Zachowały się po nim obrazki i zdjęcia komunijne, sygnowane również przez niego stare świadectwa szkolne.Za jego sprawą wielu mieszkańcom Jagodnicy stał się bliższy wituliński kościółek. Ks. Paweł Zubko zmarł w 1979 roku przeżywszy 76 lat. Został pochowany na cmentarzu w Białej Podlaskiej. Zatarte podziały o wróćmy jednak do Jagodnicy, którajeszcze w okresie naszego dzieciństwa, to jest na początku lat 40. ubiegłego wieku, dzieliła się na „wieś” i „dwór”. Ten podział - sięgający czasów pańszczyzny - utrwalił się następnie na „wieś” i „kolonię”, aż z czasem całkowicie znikł, zaś obecnie jest zupełnie niezrozumiały. Była to konsekwencja odrębnego istnienia folwarku, w przeszłości podlegającego właścicielom dworu w Worgulach, choć w końcowych latach jego centrum przeniosło się do Ludwinowa, jak też wsi żyjącej swoimi sprawami. Po zlikwidowaniu i rozparcelowaniu folwarku, co miało miejsce w połowie lat 20. zeszłego wieku, w jego sąsiedztwie utworzyła się nowa część Jagodnicy, zwana kolonią. I nie tylko dlatego, że osiedli na niej byli pracownicy folwarku, ale także dlatego, że również koloniści z innych okolic. Stara część wsi stanowi typową ulicówkę, która od kilku pokoleń była zamieszkiwana przez pańszczyźnianych chłopów. Kiedyś feudalnych, zdanych na kaprysy właścicieli ziemskich, a od 1864 r. uwłaszczonych mocą dekretu cara Rosji, gdyż był to zabór rosyjski, co oznaczało, iż obdarowani zostali tak zwanymi „ukazami”, to jest 3-morgowymi działkami. Zachowały dotąd swój dawny charakter. Na działki te składają się wąskie siedliska i takież ogrody. Poletka ciągnące się równolegle od zabudowań w stronę łąk i gościńca. Była ponadto wspólnota pastwiskowa, dzięki której chłopi byli w stanie - jeżeli równocześnie potrafili zakrzątnąć się za sianem, słomą i ziarnem -utrzymać po jednej krowie i przychówku. Ten układ działek zadecydował o sposobie zabudowy wsi. Bez mała wszystkie gospodarstwa pobudowały się po obu stronach ulicy, gdyż w jednym miejscu nie mogły się zmieścić. Od strony terebel-skiej patrząc, na prawo od ulicy stanęły domy, czasem również chlewiki i drewniane spichrze, a po le- wej - stodoły i obórki. Z uwagi na ciasnotę podwórek, były one małe i niewygodne. Natomiast domy musiały ustawić się szczytem do ulicy. Nie istniejący już wiatrak, tak zwany "koż-lak”, Denisiuka w Witulinie. Jego obracające się skrzydła były widoczne w Jagodnicy. Był to czas wielkich przemian, który nie ominął również Jagodnicy. Odrodzoną Polskę urządzali jak mogli także ci, których życie kształtowało się odmiennie. Byli szwagrami, jednakże czas i wiek sprawił, że służyli w rożnych armiach. Stanisław Misiejuk, bo był trochę starszy, służył w wojsku carskim, młodszy z nich Franciszek Maziejuk (zdjęcie prawe) już w odrodzonym Wojsku Polskim. Rozdział III. Ludzie i czas Tej wsi, jaką tutaj widać (zdjęcie pierwsze górne) już nie ma. Zniknęła chałupka babci Ja-kubowej, został jedynie dom Chalimoniuków, a obok widać powstający wtedy dom Saw-czuków, nie ma też - w kolejności - domu Wroblów i Jaki-miuków. Pozostała jednak wciąż siedliskowa ciasnota, charakterystyczna dla starych wsi. Zniknęły również kryte słomą stodoły (zdjęcie drugie od góry), jak też (pod spodem) spichrze. Czasem nawet studnię, której też już nie ma, wypadło umieścić poza drogą. Wszystkie budynki były z drewna, pokryte słomą; bardziej lilipucie, niż okazałe. Każdy właściciel „ukazu”, broniąc swojej własności, podwórko i jego otoczenie ogradzał płotem. Z reguły stanowiły go słupy i drągi przeplatywane wierzbowymi gałęziami, co sprawiało, że taki płot wyglądał malowniczo i nie przedarła się przezeń kura, ale należało go nieustannie naprawiać i uzupełniać. Sztachety pojawiły się dopiero później, gdy ludziom żyło się trochę lepiej, a praktycznie dopiero po drugiej wojnie światowej. Niewielkie „ukazy” nie były w stanie, uwzględniając również liczne rodziny, zapewnić nawet skromnego bytu materialnego. Osoby dorosłe za minimalną opłatą zobowiązane były stawać do prac u dziedzica. Zwłaszcza w okresie żniw i wykopków czy też wyrębywania lasu. Kto mógł, ten poszukiwał roboty także gdzieś dalej. A o nią było trudno. Tym bardziej, że we wsi mieszkali także wyrobnicy, zatem ludzie pozbawieni chociażby skrawka własnego gruntu. Najubożsi wśród biednych. Natomiast „we dworze” mieszkała służba folwarczna, składając się z kilku rodzin, głównie fornali i czeladzi, a ponadto zarządcy lub ekonom. Zajmowali czworak. Zbudowany z drewnianych belek i kamienia, surowy i prymitywny, stał w miejscu, na którym pobudował się później Edward Polak. Każda fornalska rodzina, bez względu na to jak liczna, miała do swojej dyspozycji kuchnię połączoną z izbą oraz komórkę. Ciemne pomieszczenie, nierzadko wilgotne, w którym zamiast podłogi z desek albo cegieł leżała ubita glina. Jedynie Stanisław Tąkiel, ponieważ pełnił funkcję ekonoma, zajmował w czworaku dwa środkowe mieszkalne pomieszczenia. Tylko częściowo zachowało się dotąd dawne położenie folwarcznych zabudowań. Znalazło ono odbicie na podwórku Kawki. Jeszcze nie tak dawno, zanim nie rozpadła się ze starości, stała tam -zbudowana z kamienia, cegły i wapna - obszerna stodoła, która w części była jednocześnie oborą i stajnią, a na jej końcu, od strony rzeki, znajdowało się mieszkanie zarządcy. Wszystko pod jednym dachem, który w późniejszym okresie był kryty dachówką. Druga obora stała naprzeciw obecnego domu Zygmunta Bąka, przechodząc poza miedzę z Dudkiem, a trzecia tam, gdzie później powstało podwórko Stanisława Tąkla. Jej fragment końcowy, właściwie trzecia część całości, stała jeszcze długo potem. Ponadto była kuźnia, stelmachownia, wozownia oraz świniarnia i mleczarnia, a wcześniej również gorzelnia. Mleczarnia wyposażona w centryfugę, stała tam, gdzie potem Marian Godlewski zbudował dom, wykorzystując do tego celu cegły pochodzące z jej rozbiórki, które posłużyły mu do wzniesienia murowanych szczytów. Z folwarcznych zabudowań wybijał się w górę XIX - wieczny kamienno - ceglany spichlerz, z wysokim parterem i piętrem. Pozostała po nim szopa, którą użytkował Mieczysław Kawka. Po drugiej wojnie światowej, gdy był w dobrym stanie, odbywały się w spichrzu zabawy ludowe, kończące się często bijatyką. W środku rozległego dziedzińca, zajmującego lekko podwyższony teren, widniał studzienny żuraw z uczepionym na stałe do drąga drewnianym cembrzykiem. Stało tam duże koryto do pojenia zwie-rząt.Za stodołą, od strony Terebeli, ulokowana zo- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a stała - wkopana w grunt -murowana piwnica, stojąca dotąd. Natomiast owczarnia, podległa temu folwarkowi, znajdowała się w Zaberbeczu, gdzie obecnie - w jego części środkowej - rośnie las. Bydło pasło się na pastwiskach znajdujących się poza polem. Na terenie niżej położonym, tak od strony rzeki Klukówki, jak też Terebeli, który w dużym stopniu był podmokły i okresowo przechodził w bagna. Im bliżej rzeki, tym więcej było bagien, mokradeł i trzęsawisk, dokąd podczas rozlewów docierały ponadto wody Klukówki. Pomimo to, wszędzie gdzie się dało, łąki były koszone. Siano wynosiło się na noszach na teren cokolwiek wyżej położony albo układało w stogi na specjalnie ustawionych słupach, żeby nie gniło, które zwoziło się do zabudowań saniami podczas mrozów. Niewielkie wyniesienie, do którego prowadziła sztucznie usypana grobla, zrównane zostało w latach 70. ub. wieku podczas melioracji. Dawniej służyło do posadowienia szopy, w której gromadziło się latem młode bydło. Z tej zapewne przyczyny to miejsce nazywało się „Szo-powiskiem”. Sad rósł opodal głównego siedliska, na polu od strony rzeki, które w później szym okresie, już po parcelacji majątku, trafiło w ręce Edwarda Polaka, Szczepana Bąka i Stanisława Tąkla.Za sadem, gdzie rozciągały się pastwiska, służba dworska wykopała trzy nieduże stawy rybne, połączone przepustami i rowem. Innym rowem doprowadzano do nich wodę aż z rzeki, która miała wówczas inaczej układające się koryto. Ostatnim ekonomem jagodnickiego folwarku był Stanisław Tąkiel, a gajowym Marian Godlewski, opiekujący się głównie lasem zaberbeckim i zwanym „Krówką”. Jak większość, zamieszkały w czworaku, po parcelacji majątku Marian Godlewski stał się samodzielnym gospodarzem. Decyzja o wykonaniu reformy rolnej została podjęta, także w formie ustawy, 28 grudnia 1925 r. Służba rolna, folwarczna, miała prawo nabywać na własność parcele ziemskie na podstawie pożyczki Państwowego Banku Rolnego w listach zastawnych. Natomiast inne osoby mogły to uczynić w formie zapła- # Pmwda> że to, gie i często prymitywne - bywa też malowni-j , r ^ . cze i urokliwe? Jak ta dawna chałupka bab- \ f ' 'V ^7 -i ci Jakubowej, w której mieszkali potem rej 1 patrianci Bajdeccy; ze słynnym motocyklem „ ,,, WFM, którym zainteresowały się dzieci. A ten ■ y ^ i', ’ płot zbity ze sztachet i palików? Praktyczny, :: f \ i ale nie tak prosty, jak ten, sporządzony z wy- platanych brzozowych czy wierzbowych patyków. Albo owe ogrodzenie, które znajdowało się kiedyś w ogrodzie Polaka, zrobione ze słupków i drągów, harmonizujące ze strzechą starej stodoły? ty gotówkowej. Nasi s^sied tanisław Tąkiel i Marian Godlewski mieszkali po sąsiedzku. Godlewscy, Emilia i Marian, wychowali trzech synów i córkę Zofię. Kazimierz i Mieczysław wyemigrowali poza wioskę. Zofia zdobyła wykształcenie na kompletach tajnego nauczania w Warszawie. Na gospodarce pozostał Stanisław, ożeniony z Czesławą, który też miał troje dzieci, dwie córki i syna. Jednak żadne z nich nie pozostało na ojcowiźnie. Halina wyszła za mąż za rolnika Karwowskiego do Hruda, Janina za męża wybrała Wróbla, gospodarza z Wólki Nosowskiej. Gęsto ustawione, sąsiadujące ze sobą dawne drewniane chałupy kryte słomą po roku 1960 ub. wieku zaczęły - jedna po drugiej - ustępować miejsca nowym domom murowanym. Rozdział III. Ludzie i czas Najdalej odbił od rodzinnego domu Bogdan, który założył rodzinę w Kole na Ziemi Wielkopolskiej. Kazimierz Godlewski, syn Mariana i Emilii, jako pierwszy, jeszcze przed drugą wojną światową, skończył bialskie gimnazjum i uzyskał maturę. Jeździł do miasta na zajęcia rowerem, zaś w czasie mrozów i śnieżyć dowoził go tam ojciec furmanką albo saniami. Nierzadko jednak wypadało tę trasę pokonywać na nogach. Na opłacanie drogiej stancji Godlewskich nie było stać. Pracował on po wojnie w telekomunikacji. Był dyrektorem telekomunikacji w Ciechanowie na Mazowszu, a potem w Białej Podlaskiej, do śmierci pozostając jej mieszkańcem .Jego syn, a więc wnuk Mariana Godlewskiego, Waldemar Godlewski w 2003 r. został kuratorem szkolnym w Lublinie. Tąkielowie w latach 50. zeszłego wieku wyemigrowali z Jagodnicy. Mieli dwóch synów. Bolesław przed drugą wojną światową, podobnie jak Kazimierz Godlewski, pobierał nauki w bialskim gimnazjum. Podczas okupacji kontynuował naukę w zakresie matury w ramach tajnego nauczania w Leśnej Podlaskiej. Złożył egzamin maturalny, zaś w maju 1945 r. po ukończeniu jednorocznego Państwowego Kursu Nauczycielskiego -w ramach odrodzonego Seminarium Nauczycielskiego w Leśnej Podlaskiej - otrzymał dyplom wykwalifikowanego nauczyciela. Studia wyższe skończył w Łodzi, gdzie pełnił ważne funkcje, zajmując się również energetyką. Henryk Tąkiel, brat Bolesława, zasłużył się -w odpowiedzi na apel Józefa A. Perzyny - w ratowaniu księgozbioru le-śniańskiego Seminarium Nauczycielskiego, któremu zagrażało zniszczenie przez Niemców. Ukradkiem przewoził furmanką książki do ks. Pawła Zubki w Witulinie, który je tam szczęśliwie przechował. Nie pomogły ani przesłuchania, ani rewizja. Po wojnie ożenił się z Heleną Kawkówną, siostrą Mieczysława, ale związek ten nie trwał długo. Ich syn Mirosław Tąkiel, odziedziwszy ziemię, Na styk. Strzecha do strzechy. Stodoły, chlewiki, zabytkowe spichlerze. Wszystko z drewna i słomy, a więc łatwopalne, toteż ludzie drżeli ze strachu i modlili się nieustannie, aby ustrzec się pożaru. A jeżeli pomimo to ogień się pojawił, wtedy jak u Daniluka, trawił co tylko napotkał. Czego nie dokonał ogień, uczynili to z czasem ludzie, rozbierając do fundamentów stare budynki, jak te widoczne na zdjęciach, gdyż swoje odsłużyły, czy też, jak w przypadku Godlewskich i Paszkowskich, kiedy przyszło likwidować gospodarstwa. Nawet stare chałupy ożywiają, kiedy pojawiają się w nich dzieci i wnuki tych, którzy stąd wywędrowali w kraj w poszukiwaniu lepszego losu. Tak rzecz się ma m.in. w przypadku rodziny Chalimoniu-ków. Czasem, gdy człek zajrzy do opuszczonych domów, wydaje mu się, iż ktoś bardzo niedawno krzątał się przy kuchennym piecu i lada chwila przybędzie, żeby ugotować gorącej strawy, bo garnek na fajerkach i drewna w koszu przygotowane do podpalenia. Z lewa -kuchnia w domu Wadowskich, z prawej - kuchnia w domu Polaka. próbował zakorzenić się tutaj, co jednak mu nie wyszło. Po drugiej stronie bialskiego gościńca wzniósł nawet okazały budynek, mający być owczarnią, który stał się później własnością Anny i Antoniego Połyn- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Czas skutecznie zaciera pamięć. Gdy jedni odchodzą od nas na zawsze, niekoniecznie ze względu na wiek, inni się rodzą, a dawne dzieci stają się ludźmi dorosłymi i wiekowymi. Zdjęcia utrwalają czas na długie lata. Któż by zapamiętał ów przedwojenny kurs gotowania, pieczenia i szycia, zorganizowany w leśniańskiej parafii przez O. O.Paulinów (fotografia górna), gdyby nie został utrwalony na fotograficznej kliszy? Siedząca obok ojca Paulina (po jego lewej stronie) - to Janina Szymoniuk. A to zdjęcie z lat 60. ub. wieku (na dole, po lewo) przedstawia osoby starsze, których nie ma już wśród nas, a obok ich - jak to podczas przypadkowej pogwarki pod płotem - dzieci, które w międzyczasie zdążyły się zestarzeć. Jan Czyrak, Marian Cha-limoniuk, Zygmunt Czerkies (z głową opartą o rękę), Bogdan Godlewski, Kazimierz Czerkies, Józef Artymiuk... I zdjęcie po prawo. Na kieracie w przerwie podczas młocki zboża. Od lewej: Paulina Misiejuk, która szczęśliwie dożyła 96 lat, Marian Juszczuk, tragicznie zmarły w 2003 r. w Szczecinie, Janina Godlewska i Irena Saczuk, a pod nimi - Janusz Chalimoniuk, obecnie przedwczesny emeryt. ki z Witulina. Przerobił go on na okazały dom i zamieszkał w nim z rodziną, powiększając jagodnicką społeczność. Są absolwentami wyższych uczelni. Prowadzą gospodarstwo i pracują w mieście. Tąkielowie pozostawili groby na leśniańskim cmentarzu. Mogiłę Stanisława, który zmarł w 1946 r., przeżywszy 74 lata. I mogiłę Antoniego Cichego, jego teścia, a ojca żony, który zmarł w 1947 r. mając 101 lat. To był najstarszy człowiek z dotychczasowych mieszkańców Jagodnicy. Gospodarstwo Tąklów, wraz z obszerną chałupą, które odznaczało się również tym, że posiadało jedyną w Jagodnicy pasiekę pszczół, przeszło w ręce Konstantego Dudka, który sprowadził się spod Kocka. Stamtąd, jednak dużo wcześniej, sprowadzili się bracia Bąkowie, Emil i Szczepan, którego sąsiadem został K.Dudek. Przejął on obszerną drewnianą chałupę, podworską piwnicę, świniarnię i duży kamienny budynek, będący trzecią częścią folwarcznej obory. Stary dom, zbudowany przez Stanisława Tąkla z podworskich materiałów rozbiórkowych, z czasem Konstanty Dudek rozebrał, aby niemal w tym samym miejscu postawić murowany dom piętrowy. Po śmierci Konstantego gospodarkę przejął syn Andrzej Dudek. Gdy spaliła się mu od pioruna kamienna stodoła - obora, wzniósł z pustaków obszerną chlewnię wraz z oborą. Zagroda Godlewskich, choć inaczej, też zniknęła bez śladu. Już nawet trudno dokładnie ustalić gdzie stała chałupa, a gdzie stodółka i obórka, czy też stud- nia, nie mówiąc o dawnej suszarni tytoniu, gdyż Marian i Emilia uprawiali go podczas okupacji niemieckiej i zaraz po wojnie. Znajdowała się tam również -zbudowana z kamieni i cegły - piwnica, wkopana w ziemię, w której razem z rodziną Godlewskich spędzaliśmy wojnę podczas działań frontu radziecko-niemieckiego. Długi czas stały w tym miejscu ceglane odrzwia, wskazujące na wejście do piwnicy, które jako ostatnie zostały rozebrane. Siedlisko i pole Godlewskich podzielili między siebie, odkupując od Janiny, Antoni Maziejuk i Konstanty Dudek, którzy tak oto stali się sąsiadami. W miejscu dawnego siedliska spotkał kiedyś Halinę z domu Godlewską Mieczysław Kawka. Nie ukrywając łez, była mocno zafrasowana. „Co tak rozpaczasz?” - spytał ją Kawka. „Jak mam nie płakać -odpowiedziała Halina - skoro nie ma już nawet śladu, czegokolwiek, co by mi przypominało, że tutaj się urodziłam i wychowałam. Zniknęło wszystko, co było mi tak bardzo bliskie i miłe, za czym tęsknię i co śnię po nocach. Ja już nie mam do czego wracać 55 Godlewscy byli naszymi sąsiadami. Dobrymi sąsiadami. W dzieciństwie, gdy nam się nie wiodło i głód nieraz doskwierał, mogliśmy liczyć u nich na kubek gorącego mleka, talerz ciepłej strawy czy też kluski. W naszej pamięci Marian Godlewski pozostał urokliwym gawędziarzem. Dużo wędrował i poznał tajniki lasu, kiedy u Marii Szeliskiej był gajowym. Lubił i umiał barwnie opowiadać. Snuł dłu- Rozdział III. Ludzie i czas gie, czasem mroczne, innym razem wesołe i dowcipne opowieści, które wysłuchiwaliśmy niczym najlepsze bajki. Siadając na podłodze albo łóżku, szczególnie w długie jesienne i zimowe wieczory, gdy naftowa lampa ledwie rozpraszała mrok, zamienialiśmy się w słuch. A on, we właściwy dla siebie sposób, majtając krótkimi nogami albo palcami kręcąc młynka, z miną mroczną lub wręcz diaboliczną, a kiedy indziej z uśmieszkiem i drwiną, popuszczał wodze fantazji. Zakradał się w tajemnice lasu. Opowiadał o podstępie dzikich zwierząt, a najchętniej o wilkach, pożarach i strasznych burzach oraz błądzących duchach i czarach. Mówił o watahach wilków, które zimowymi nocami podkradały się pod domostwa i atakowały zbłądzonych podróżnych. Porywały owce i kozy, cielęta i nawet były groźne dla koni. Podgryzały im gardła, kiedy pasły się obok lasu, uprowadzały źrebięta. Konie wykazywały panikę i rżały niepokojąco na sam ich zapach. Równie namiętnie opowiadał Godlewski o niebezpiecznych odyńcach, im starszych i większych, tym groźniejszych, jak też lochach z małymi prosiakami, które zdolne były nawet powalać duże drzewa, jeżeli uciekając przed nimi człowiek wdrapał się na nie. Lubił też bajać o duchach i szatanach, marach i zmorach, strachach, wilkołakach i podłych ludziach, albo pomyleńcach i czarownicach, zdolnych za-uraczać wybrane osoby. W jego ustach brzmiało to zagadkowo i dziwnie, ale realistycznie, rodząc strach i potęgując wyobraźnię. Nic więc dziwnego, że gdy przyszło nam w ciemną noc wracać poprzez ogród i dziurę w płocie do swego domu, zdawało się, że zza każdego krzaka i drzewa wypatrują nas czerwone oczy wilków albo ukradkiem skrada się wielki odyniec. Pędem, czasem się potykając, wracaliśmy z łomotem do sieni, niepewni czy ktoś nas nie goni. miał trzech braci. Jeden przez 40 lat był naczelnikiem w Dęblinie, dwaj pozostali gospodarowali koło Ryk. Za spichrz trzeba było płacić odrębnie, i to dużo. Stamtąd, spod Ryk, pochodził też Edward Polak, którego żoną była Katarzyna z Freglów. Polak wszedł w posiadanie 3 ha. Miał więc tej ziemi najmniej ze wszystkich osadników. Kawkowie, którzy osiedli w samym centrum ja-godnickiego folwarku, stanowili liczną rodzinę. Najstarszy z synów na imię miał Mieczysław i to on przejął później na siebie gospodarkę, utrzymując ją - wraz z żoną Janiną - na wysokim poziomie. Cieszył się dużym uznaniem i autorytetem, niezmiennie pozostając człowiekiem poważnym, zacnym i sumiennym. Pełnił społeczne funkcje w samorządzie i Skgd ich ród ieść o parcelacji jagodnic-kiego folwarku rozeszła się daleko. Kawkowie, Józef i Anna, przyjechali za kupnem ziemi aż spod Ryk. Z nimi był również Fregiel, ojciec Anny. Kawkowie nabyli za gotówkę 16 ha gruntu, a Fregiel, dziadek Mieczysława Kawki, kupił 12 ha, zdobywając się na wielki wysiłek. Józef Kawka Młodzi stojący z obu stron Pani Młodej i Pana Młodego, czyli Janiny i Mieczysława Kawki, na tym weselu zebrali sięlicznie. Bez mała wszyscy młodzi z Jagodnicy, których nie trudno odnaleźć na tym zdjęciu (pierwsze od góry). Pojawiły się w rodzinie Kawków dzieci, wśród których Mieczysław upatrywał swego następcę. Janusza sadzał na konia (zdjęcie środkowe), aby obłaskawić go z taką perspektywą. Potem stawał z żoną w progu rodzinnego domu, trzymając święconą wodę i kropidło, aby pobłogosławić swoim dorosłym dzieciom na nowej drodze życia (zdjęcie dolne, lewe, w którego rogu widać Katarzynę Polak), ale żądne z nich nie chciało pozostać na roli. Matka Anna Kawkowa-Czyrakowa zmarła w 1985 r., a on pożegnał się z tym światem 18 lat później, żonę Janinę pozostawiając wdową. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wydarzenia Pożegnania zmarłych stanowią nierozłączną część wiejskiej tradycji. Zawsze smutne, pobudzające do głębokiej refleksji. Trumna nad mogiłą, trumna na wozie, który dowiezie ją - szlakiem ostatniej podroży - do leśniańskiego kościoła. W tym drugim przypadku (zdjęcie u góry) chodzi o pogrzeb Heleny Ostapiuk, która odchodząc przedwcześnie pozostawiła córkę sierotą. W tle jej dom, który został rozebrany w latach 60. ub. wieku. Czasem po latach (zdjęcie obok) czyjaś ręka odsłoni spod opadłych liści nagrobny napis, jak ten na dawnym unickim cmentarzu, utrwalony cyrylicą. ruchu spółdzielczym w gminie oraz w radzie parafialnej. Znalazło to potwierdzenie podczas pogrzebu, który odbył się w 2003 roku, na który wyjątkowo licznie przybyli nie tylko mieszkańcy Jagodnicy. Na gospodarce pozostała żona Janina, wdowa po Mieczysławie, gdyż ich dzieci pourządzały się w mieście i nie wyraziły chęci przejęcia ojcowizny. Czyżby i ten ród nie znalazł w Jagodnicy kontynuacji? Drugi z synów, Jan Kawka, który zmienił nazwisko rodowe na Kawecki, najpierw skończył Liceum Pedagogiczne w Leśnej Podlaskiej i przez kilka lat uczył dzieci we wsi pod Lublinem. Studiował geografię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, działał aktywnie w Zrzeszeniu Studentów Polskich. Odbył studia językowe w Poznaniu. Opanował na wysokim poziomie język francuski, który bardzo mu się przydał, gdy dwukrotnie - w ramach zleceń ONZ - pracował w Afryce Środkowej w charakterze nauczyciela. Przez 3 lata był nauczycielem w Gwinei, a przez 4 w Kongo Belgij skim. Zostawszy emerytem, zamieszkał we własnym domku w Lądku Zdroju na Dolnym Śląsku. Mieczysław i Jan mieli trzy siostry Kawkówne: Zofię, Stanisławę i Helenę. Zofia skończyła szkołę średnią i do emerytury pracowała w bialskim magistracie. Stanisława pracowała fizycznie, a Helena w handlu, prowadząc sklepy PSS. Gdy powstawał ten tekst, wszystkie trzy panie pozostawały szczęśliwie przy życiu. Po śmierci Józefa Kawki, wdowa Anna wyszła za mąż za Wiktora Czyraka. Z tego związku przyszli na świat Zdzisław i Krystyna, brat i przyrodnia siostra Mieczysława oraz następnych Kawków. Krysty- na zawędrowała aż do Piechowic koło Jeleniej Góry na Dolnym Śląsku, gdzie pracowała w gastronomii. Wyszła za mąż za płk. WOP Marczuka, urodziła córkę oraz syna, który skończył studia techniczne. Droga życiowa Zdzisława Czyraka, bądź - inaczej nazywając - droga awansu, także prowadziła poprzez Państwowe Liceum Pedagogiczne im. St. Staszica w Leśnej Podlaskiej. Zdał on tutaj maturę w 1952 r. Przez kilka lat był nauczycielem, potem skończył dwuletnie Studium Nauczycielskie w Raciborzu, spotykając tam Józefa Artymiuka z Jagodnicy (napiszemy o nim w innym miejscu). Zdzisław związał się z MO w Wodzisławiu Śląskim, gdzie dosłużył się stopnia kapitana w Komendzie Miejskiej. Zbudował dom i doczekał emerytury. Tradycje rodzinne w zawodzie nauczycielskim przejęła córka, podczas gdy syn został kierowcą. Natomiast Janina i Mieczysław Kawkowie dochowali się pięciorga dzieci; najmłodszy Tadzio zmarł bardzo wcześnie. Czterech córek i syna Janusza. Teresa, po mężu Chwesiuk, kończyła liceum ogólnokształcące i była nauczycielką w Huszlewie, a następnie skończyła studia wyższe. Barbara kończyła średnią szkołę pielęgniarską i została pielęgniarką w Białej Podlaskiej, a jej mąż Kładź jest strażakiem w PSP. Alina, po mężu Cylińska, pracowała najpierw w WPHW, a potem w szkolnictwie, podczas gdy jej mąż zatrudniony został w melioracji. Spod Kocka, jak wspomnieliśmy, wywodzą się także Bąkowie. Szczepan Bąk pomagał dziedziczce Marii Szeliskiej pozyskiwać kandydatów do kupna ziemi. W pierwszym rzędzie ściągał swoich. Jednym z nich był Emil Bąk, jego brat, który początkowo zamieszkał u niego. Szczepan Bąk nabył około 7 ha Rozdział III. Ludzie i czas ziemi i łąkę. Ponieważ stosunki między braćmi nie układały się jak trzeba, w parę lat potem Emil pobudował się po drugiej stronie bialskiego gościńca. Emil Bąk, który miał dwie córki, krótko mieszkał w Jagodnicy. Zaplątany podczas okupacji hitlerowskiej w niejasne układy, tuż po wojnie zdecydował się stąd uciekać. Wyprowadził się na Ziemie Odzyskane, gdzie nikt go nie znał, aby działać tam w PZPR. Inaczej potoczyły się losy Szczepana Bąka. Józefa i Szczepan Bąkowie wychowali dwie córki i trzech synów. Henryka wyprowadziła się do Warszawy, wychodząc za mąż za pułkownika LWP, podczas gdy Irena na męża upatrzyła sobie Szweda, z którym zamieszkała po drugiej stronie Bałtyku w jego rodzinnym kraju. Ryszard Bąk, piszący się jako Bą-czek, stał się aktywistą ZMP, pełniąc funkcję przeszkolonego naprędce prokuratora, a następnie działał w PZPR. Mieszkał w Gdańsku. Zmarł przedwcześnie wskutek choroby serca. Roman Bąk także zadomowił się w Gdańsku, gdzie ożenił się i wychował syna. Został rencistą. Natomiast najstarszy z tego grona, Zygmunt, pracował długie lata w porcie Szczecin, a doczekawszy się emerytury - wrócił do Jagod-nicy, aby przejąć ojcowiznę i na niej gospodarować. Bo tak naprawdę jedyne, co go rzeczywiście interesowało i pociągało, to była i jest praca na roli. Co stanie się z tą gospodarką, tego nikt nie wie, ale jest wątpliwe, aby ktoś z rodziny Bąków zechciał ją przejąć. Być może podzieli los sąsiada. Zagroda Polaka podlega procesowi samozagłady. Edward i Katarzyna Polakowie dochowali się jednego syna. Edmund Polak skończył Państwowe Liceum Pedagogiczne w Leśnej Podlaskiej, a następnie matematykę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Osiadł na stałe w Garwolnie, gdzie założył rodzinę i był nauczycielem LO, a przed emeryturą dyrektorem wieczorowego LO. Jego syn skończył medycynę i jest w Warszawie cenionym lekarzem, specjalizującym się w chorobach wątroby. Stara stodoła Pola- ków, kryta strzechą, z dużym bocianim gniazdem, zawaliła się ze starości i została rozebrana. Stoi pusta murowana obora i drewniana chałupa. Podwórko porastaj ą chwasty i dziki bez oraz leszczyna. Przepadł sad za stodołą. A jednak, choć coraz rządziej, Edmund Polak chętnie odwiedza Jagodnicę i rodzinną zagrodę. „A dlaczego on tego nie sprzeda?” - dziwują się ludzie, gdyż to, co tam stoi, nie licząc gruntu, ich zdaniem może być wykorzystane. „Gdybym nie miał tutaj swego domu - powiada Edmund - już nic by mnie, poza wspomnieniami, nie wiązało z tą wsią i nie miałbym po co do niej wracać”. Czy tak trudno to zrozumieć? Najliczniejszą rodzinę w Jagodnicy stanowią Dudkowie. Konstanty i Genowefa wychowali ll.dzieci. Jan kończył Liceum Pedagogiczne w Leśnej Podlaskiej, pracował w Instytucie Ociemniałych w Laskach pod Warszawą. Utonął w wodach Bugu. Zdzisław skończył Seminarium Duchowne w Siedlcach i został księdzem; prowadzi parafię wiejską pod Łukowem. Stanisław ożenił się w Białej Podlaskiej i tam zamieszkał. Krzysztof także przeniósł się do miasta. Maria jest pielęgniarką w Opocznie na Ziemi Świętokrzyskiej. Kazimierz został księdzem i podjął pracę duszpasterską w środowisku polonij- Pobierali się z przekonaniem - Franciszek Dudek i Urszula Maziejuk - że przejmą na siebie rodzinną gospodarkę Antoniego i Franciszki Maziejuk. Stało się jednak inaczej. U góry z lewej: Ojciec chrzestny Urszuli Zygmunt Maziejuk, Franciszek Dudek i jego matka, a obok teściowie - Franciszka i Antoni Maziejuk. U góry po prawej: Ślub młodej pary. Wśród księży celebrujących uroczystość - bracia Franciszka. U dołu z lewej: Młoda para zakłada ślubne pierścionki. No i zwyczajna proza życia (u dołu z prawej), gdy jeszcze w welonie, a już - jak to w gospodarstwie - trzeba nakarmić inwentarz. €HH J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wydarzenia ć,\NI£7> PEŁNE SĄ NIEBIOSA I ZIEMIA CHWAŁY JEGO KARTA WPISOWA DO BRACTWA ŚŚ. ANIOŁÓW STRÓŻÓW Karta wpisowa Katarzyny Polakowej do Bractwa ŚŚ. Aniołów Stróżów, które działało w parafii Leśna Podlaska. Modlitwa i praca wytyczały sens życia tamtych pokoleń. nym pod Winnicą na Ukrainie. Zbudował kościół, poszerza krąg wiernych, prowadzi zajęcia kulturalne i oświatowe. Zofia przywdziała zakonny habit. Józef przejął siedlisko po Michalczuku, gdy ten wyprowadził się do Świnoujścia, które wcześniej należało do Emila Bąka. Franciszek, pracujący w bialskim nadleśnictwie, ożenił się z Urszulą Maziejuk, córką Antoniego i Franciszki, która wpierw skończyła szkołę rolniczą w Leśnej Podlaskiej. Pracuje w bialskim przedszkolu. Urszula i Franciszek mieszkają w Rakowiskach. Mają dwie córki. Aneta podjęła naukę pielęgniarską w szkole licencjackiej w Białej Podlaskiej, a Emilia uczy się w Liceum Ekonomicznym. Najmłodszy z tego grona Dudków, Andrzej, ożenił się z Genowefą z Hruda, córką Kazimierza Sawczuka z Jagodnicy, który tam się ożenił i zmarł w młodym wieku. Andrzej Dudek przejął rodzinną gospodarkę. Genowefa i Andrzej mają 6. dzieci, a Józef Dudek, który został rencistą, ma ich 4. Rozdział IV. ŻYCIE ICH nie głaskało ^Ai^dzy Jagodnicy a Terebel^ atrząc od strony Terebeli, ostatnią zagrodą zbudowaną po rozparcelowaniu jagod-nickiego folwarku na kolonii były zabudowania Andrzeja i Zofii Ceniuk, które stały się następnie własnością Franciszka Maziejuka, ożenionego z ich córką Bronisławą. Zatem również nas, autorów tej książki, należałoby zakwalifikować do „kolonistów”, ale z rodowodem chłopsko-dworskim. Nasza mama Bronisława Ceniuk, urodzona w 1907 r., wychowała się - jak już wspomnieliśmy - w folwarcznym czworaku w Jagodnicy. Była młodszą córką naszych dziadków, Zofii i Andrzeja Ceniuków, wywodzącego się ze Swór. Starszą siostrą mamy była Paulina, żona Stanisława Misiejuka, która dożyła 96 lat i pochowana została w tej samej mogile na le-śniańskim cmentarzu, w której spoczął ich syn Jan, gdy mając 21 lat zginął pierwszego stycznia 1956 roku pod kołami wąskotorówki. Bratem obu sióstr Ceniuk był Aleksander. Na czas pierwszej wojny światowej cała rodzina Ceniuków, zgodnie z decyzją carskiego zaborcy i wolą właściciela majątku, wyemigrowała w głąb Rosji. Los rzucił Ceniuków aż do miasta Astrachań, znajdującego się nad rzeką Wołgą, już w granicach jej wyjątkowo rozległej delty przed ujściem do Morza Kaspijskiego. Była to zresztą okoliczność szczęśliwa, ponieważ w okresie trwania Rewolucji Paż-dziernikowej i po niej, kiedy było bardzo trudno o żywność, Wołga dostarczała pod dostatkiem wszelakich ryb. Zwłaszcza jesiotrów, od których pochodzi szlachetny kawior, smakujących pod każdą postacią. Tak dużo było tych ryb, że - opowiadała ciocia Paulinka - przejadły się nam, a chleba ciągle brakowało. Nawet kawior, drogi i smaczny, jedliśmy łyżkami i do syta, choć lepiej byłoby, gdyby pod dostatkiem było kartofli. A zapach przaśnego chleba śnił się nam po nocach, bo człowiek ciągle nie dojadał. Nie lepiej żyło się Rosjanom, którzy dobrze odnosili się do nas, współczując, że rodzinny kraj zostawiliśmy tak daleko od Astrachania. Tam przeżyli rewolucję. - Było to coś okropnego - mówiła ciocia Paulinka. - Jedni i drudzy nawzajem się mordowali, strzelali do siebie i palili, gwałcili kobiety, kradli co się dało. Nocą słychać było strzały i widać krwawe łuny pożarów. Każdy bał się wychodzić na dwór. Rano raz wisiały szmaty białe, innym razem czerwone, to znaczy bolszewickie, ale ludzie powieszeni na latarniach i drzewach czy też zabici - bez względu na to kto to zrobił i kim byli - zawsze wyglądali tak samo. Rozdział IV. Zycie ich nie głaskało skim kościołem nad rzeką Klukówką. Drogą okrężną, poprzez Carycyn, Moskwę i Mińsk, wlokąc się rozklekotanymi wagonami do przewozu bydła i towarów, rodzina Ceniuków wróciła do Jagodnicy. Akurat wtedy, kiedy odradzała się Polska. Zamieszkali znowu w czworaku. Nasza mama z braku roboty na miejscu, chodziła do roboty w majątku w Witulinie. Paulina Ceniuk wyszła za mąż za starszego od siebie Stanisława Misiejuka, a Aleksander Ceniuk, brat Pauliny i Bronisławy, ożenił się - jak wtedy nierzadko to bywało, kiedy dobierały się rodziny - z Julią, siostrą Misiejuka. Julia i Aleksander znaleźli kąt i pracę w Brześciu, skąd potem przenieśli się do Białej Podlaskiej. Mieli dwóch synów, Stanisława i Mariana. Byli jeszcze dziećmi, gdy ich ojciec zmarł na gruźlicę. Franciszek Maziejuk, nasz ojciec, urodzony w 1899 r. w Terebeli, pochodził z chłopów. Ożenił się z Bronisławą, córką Ceniuków, naszą mamą, gdy ja-godnicki folwark był już parcelowany. Andrzej Ceniuk wziął na hipoteczną spłatę 7 ha gruntu, wraz z łąką i siedliskiem. Zagrodę ulokował po sąsiedzku z Godlewskimi. W tym miejscu, które dotąd stanowi rodzinne podwórko. Korzystając w części z budulca rozebranego czworaku, zbudował dom kryty cementową dachówką, z obszerną kuchnią, dużym pokojem i komórką. Wzniósł też niedużą stodołę i oborę. Pomiędzy naszym domem i chałupą Godlewskich stała krótko chatynka Pauliny i Stanisława Mi-siejuków. Nasz dziadek wolał mieć ich przy sobie, W naszej rodzinie zachowało się wyjątkowo mało dawnych pamiątek. Książeczka oszczędnościowa ojca Franciszka Ma-ziejuka, z której wynika, iż urodził się w 1899 r., jak też jedyna fotografia z dzieciństwa. Odpustowy fotograf uwiecznił nas, mamę, Antoniego i Henryka, w roku 1938 pod wielką wierzbą, jaka rosła za wituliń- aniżeli wyrazić zgodę, aby osiedlili się -co w końcu się stało -na pustym polu poza gościńcem. Przenieśli się tam dopiero wtedy, kiedy obok pobudował się Ignacy Wadowski. Nasz ojciec wniósł do gospodarstwa przeszło 3 ha ziemi znajdującej się w Terebeli. I nie była to ziemia w zwartym kompleksie, a w odrębnych trzech „poletkach”. Pasek ziemi najbardziej odległy od Jagodnicy ciągnął się od łąki „Kruhowi-na” nad rzeką Klukówką, już w pobliżu Cicibora Dużego, aż dwa kilometry, a może więcej, bo prawie do wsi Rakowi-ska. Drugi poletek był krótszy. Sięgał od wschodniego krańca Terebeli do bagna „Przetok” i pól rolników z Rakowiska. Natomiast pierwszy poletek, położony w bliskiej odległości od terebelskiej szkoły i dotykający środka wsi, obejmował wąską część bagna porastającego krzakami, będącego dawniej zapewne jeziorem, noszącego potoczną nazwę „Bahonik”. Niemalże przylegał on do torfowiska, które w swej podstawowej części stanowiło wspólne pastwisko, a w pobliżu rowu służyło do kopania torfu. Bydło pasło się w dużym stadzie. Pędzaliśmy tam na wypas również swoje krowy, które pilnował wynajęty pastuch, opłacany przez ogół rolników, ale do pomocy potrzebował pomocników, których nazywaliśmy „potrzódkami”. Poletka wzięły się z rodzinnych podziałów gospodarstw. Były tak wąskie, że nawet niewprawny kosiarz obejmował je trzema pokosami, gdy ręczną kosą ścinało się zboże czy też grykę albo seradelę. Kiedy przyszło rozrzucać obornik, a tym bardziej sztuczny nawóz, trzeba było bardzo uważać, żeby wiatr nie przenosił go na pole sąsiada. Każde z poletek było przy tym oddzielone od sąsiedniego solidną miedzą i poprzecinane polnymi dróżkami i bagnami, co dodatkowo utrudniało dostęp do nich i ich uprawę. Każdy wyjazd furmanką na te pole stanowił całodniową wyprawę. Należało zabierać ze sobą posiłek, gdyż nie było sensu wracać do domu na obiad. Gdy zaś dochodziło do zwożenia zboża czy innych ziemiopłodów, należało dobrze się uwijać, aby w je- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a Chrzciny Zbigniewa Maziejuka, syna Antoniego i Franciszki. Chrześniaka w beciku trzyma na rękach jego ojciec chrzestny Władysław Maziejuk z Terebe-li, nasz szwagier, a obok mama chrzestna Józefa Kaliszewska ze Sławacinka, siostra Franciszki. Za ich plecami nasza rodzinna chałupa, zbudowana przed 1930 r częściowo z bali po rozebranym dworskim czworaku. den dzień zdążyć obrócić cztery razy. To samo było z wywożeniem obornika. Przy tym drogi były tak podłe, że na furę zabierało się niewiele snopów zboża, często zaś i tak dochodziło do wywrotek. Poza tym mieliśmy hektar łąki nazywanej „Mszówką” koło terebelskiego dworu. Na terebelskim torfowisku, jak inni gospodarze, mieliśmy swoją wąską działkę przeznaczoną do kopania torfu na opał. Kopało się go rocznie metalowym sztyhem, to jest specjalną łopatą, wyciągając z mokrego gruntu prostokątne „cegły”, które od razu układało się w „kozły”, aby wyschły pod wpływem słońca i wiatru. Te „kozły” należało zresztą parokrotnie przekładać, tak odwracając „cegły”, aby jej mokre strony były wystawione na działanie słońca, ponieważ mokry torf nie nadawał się do palenia. A że nie zawsze udawało się w porę dojechać do tego miejsca, bo grunt był na tyle mokry, iż zapadały końskie nogi i koła wozu, aby zabrać go do domu - wysuszony torf trzeba było ułożyć w pryzmy, jakby małe pi- ramidy, zabezpieczając go tak przed deszczem. Kopanie torfu było ceremoniałem i atrakcją, które zanikły, gdy dostępny stał się węgiel. Należy też żałować, że nie zostało ono utrwalone na fotografiach. Obrabianie pola w Terebeli, podobnie jak wypasanie krów, było znojne, dokuczliwe i czasochłonne. Przy tym nieekonomiczne. To zmieniło się dopiero w latach 60. ubiegłego wieku, kiedy doszło do komasacji gruntów. W zamian za pozostawione w Terebeli „poletka”, które też zostały scalone i ponownie rozdzielone, trafiając w inne ręce, Antoni Maziejuk otrzymał ekwiwalentną ziemię położoną blisko Jagodnicy. Komasacja nie objęła jednakże lasu, ani torfowiska, toteż w „Bagonicy” znajdują się bardzo wąskie pasma rodzinnego zadrzewienia, których granic nie da się ustalić. Jak wszyscy, również nasi dziadkowie i rodzice budowali się od podstaw. Jeżeli pokój świąteczny, a mówiąc inaczej gościnny, spełniał rolę reprezentacyjną, zaś w odróżnieniu od kuchennego glinianego klepiska miał podłogę z drewna, to kuchnia - odpowiednio duża - była miejscem, w którym najczęściej przebywali domownicy i sąsiedzi. Ponadto pełniła funkcje gospodarcze. Piec, przykryty okapem, z blachą i fajerkami, służył do gotowania potraw dla ludzi i zwierząt. Prócz paleniska i popielnika miał schowek zwany „dochówką”, gdzie przetrzymywało się w cieple posiłki, a ponadto wlot do pieca chlebowego. Na jego ceglanym trzonie, rozgrzewanym palonym drewnem, piekło się w blachach, bądź wprost na chrzanowych lub kapuścianych liściach, chleb własnego wyrobu, ciasta, bułeczki, placki czy też bliny, rzadziej kaszankę i tak zwane „tertuny”, czyli nadziewane soczewicą, mięsem albo kapustą pierogi z tartych ziemniaków. Piec służył także do suszenia grzybów, fasoli i grochu, owoców, jak też zboża do przemiału w żarnach. Piec spełniał więc szczególnie ważną funkcję produkcyjną. Drzwi z sieni prowadziły do komory, a uchylna klapa do piwnicy, zaś drabinka na strych. Strych stanowił w gruncie rzeczy rupieciarnię. Stały tam rzędem klatki dla pocztowych gołębi, których wielkim wielbicielem był nasz ojciec. Dom zbudowany był z bierwion układanych na węgieł. Na lato ściany z zewnątrz były bielone kornicką glinką zmieszaną z ultramaryną. Podobnie ściany wewnętrzne. Ściany zewnętrzne -od podwalin do okapu - były na zimę gacone słomą, szuwarem albo ugrabionymi w lesie li-ściami, aby nie dochodziło do ich przemarzania. Tam gdzie była piwnica, podwaliny były dodatkowo okładane obornikiem. Na okna zakładało się dubeltowe szyby, lecz i tak mróz właził na nie z dużą łatwością, rzeźbiąc bajeczne sceny. Pierwszym dzieckiem naszych rodziców była Leokadia, dziewczynka, która ku ich rozpaczy zmarła nie mając dwóch lat. Kiedy w 1932 r. urodził się Antoni, a w trzy lata potem Henryk, nasi dziadkowie jeszcze żyli. Andrzej Ceniuk umarł w 1937 r., nato- Rozdział IV. Zycie ich nie głaskało miast śmierć babci Zofii, jaka miała miejsce w 1938 roku, zbiegła się z narodzinami Jana, trzeciego z braci. Los nie obszedł się łaskawie z rodziną Mazieju-ków. Ojciec Franciszek, starszy od mamy, zmarł na tyfus w listopadzie 1941 roku. Zawinił, że ognisko tej paskudnej choroby zadomowiło się w naszej rodzinie. A to dlatego, że ulitował się nad bolszewickimi jeńcami, uciekinierami obozu w Kaliłowie pod Białą Podlaską, których spotkał na polu w Terebeli, gdy przyorywał kartoflisko. Po zapadnięciu zmroku, ukradkiem przywiózł do domu trzech wygłodniałych, wynędzniałych i obdartych młodych mężczyzn. Mama poczęstowała ich gorącą strawą. Był to barszcz buraczany z ziemniakami. Przygotowała też im na drogę węzełki z zapasową żywnością, którą był przede wszystkim chleb. Ojciec przyodział ich w swoją starą odzież i tuż przed świtem odprowadził łąkami do lasu „Kuranowo”. Noc spędzili w kuchni na słomie .Pozostawili po sobie wszy opite krwią, które przeniosły na nas tyfus. Mama paliła w piecu słomę, na której leżeli, zaś wszy „strzelały” w ogniu niczym kasztany. Tyfus na kilka tygodni powalił całą naszą rodzinę. Ojciec najdłużej opierał się chorobie, niemniej to ona go śmiertelnie poraziła. Ludzie panicznie bali się tej choroby. A jeszcze bardziej Niemcy, którzy nie godzili się, żeby leczyć chorych, uważając, iż powinni ponieść karę za nieostrożność. Pomimo to, ryzykując wiele, zaglądali do nas Misiejukowie i Godlewscy, aby dać nam cokolwiek do zjedzenia i nakarmić inwentarz. Niemniej krowy były tak głodne, że zżerały słomę z dachu. Gdy sąsiedzi zauważyli, że nasz ojciec już nie żyje, Antoni, leżąc w tym samym łóżku, wciąż obejmował go rękami. Pogrzeb odbył się następnego dnia. Władysław Szymoniuk pospiesznie zbił trumnę z dębowych desek, które ojciec trzymał na wyrób mebli. Chcąc uniknąć zakażenia, żałobnicy, których zebrało się kilku, sami mężczyźni, dla kurażu i dezynfekcji sięgnęli po butelki z wódką, jaką okupant płacił za odstawę kontyngentu, a następnie włożyli ojca wraz z prześcieradłem do trumny i odwieźli furmanką na leśniański cmentarz. Ojciec już tam spoczywał, a myśmy ciągle leżeli powaleni tyfusem. Najmniej szans na ozdrowienie, głównie z uwagi na to, iż miał zaledwie niespełna 3 lata, wykazywał Jan. Jakby nie dość tego fatum, w dwa lata później, również jesienią, jakaś banda, bo trudno by tę grupę nazwać partyzantką, podpaliła nasze zabudowania. Była przekonana, że znajduje się w nich ukryta broń bolszewickich uciekinierów, co wynikało z faktu, iż mieli oni z nami - od czasu, gdy związali się z ojcem - dyskretny kontakt. Jednak pożar niczego takiego nie ujawnił; nie doszło nawet do pojedynczego wybuchu. Jednakże sprawcy nieszczęścia nie dopuszczali przyjazdu straży ani od strony Witulina, ani od strony Terebeli. Ogień doszczętnie strawił stodołę, oborę ze stajnią i świniarnię oraz szopę. Ocalała tylko chałupa, gdyż była kryta cementową dachówką i stała trochę z boku wobec pozostałych zabudowań. Na szczęście udało się mamie z pomocą sąsiadów wyprowadzić w porę konia i krowę oraz wypędzić świnie. Spalił się natomiast sprzęt rolniczy, nie mówiąc już o zbożu i sianie. Nastały wyjątkowo trudne lata. Ponieważ niemieckiemu okupantowi zależało, żeby gospodarstwo było produktywne i odstawiało kontyngenty dla potrzeb frontu w postaci ziemiopłodów i zwierząt rzeźnych, zadbał by jak najszybciej stanęła obora. Dlatego mama otrzymała w przydziale pożydowską chałupę w Łomazach, której właściciele zginęli w obozie zagłady. Sąsiedzi jednego dnia zwieźli do Jagod-nicy rozebraną drewnianą i leciwą już chałupę, a następnie pomogli ją zmontować, dostosowując do potrzeb inwentarza. Pracując ponad siły, skleciliśmy szopę, a następnie byle jaką stodółkę. Kosztowało to nas bardzo wiele zdrowia, zwłaszcza mamy, choć Antoni też się nie oszczędzał. Zimą z 1943 na 1944 r. znowu wystąpiły tragiczne zdarzenia. Ktoś dobrze zorientowany doniósł usłużnie Niemcom, że mama przechowuje sowieckiego zbiega, który kieruje partyzancką grupą. Prawda była inna. Chodziło znowu o jednego z jeńców, którego wcześniej uratował ojciec. Ukrywał się on w lesie „Floria”, mając pod sobą grupkę takich jak sam uciekinierów, którzy robili co mogli, żeby nie dać się złapać Niemcom. Informator ów wiedział, że jeden z nich, zwany „Miszką”, tego akurat dnia będzie w Jagodnicy, pomagając nam w młócce zboża. Nocą gestapowcy i żandarmi z Białej Podlaskiej zrobili zasadzkę, chcąc ująć zbiega. Jednak był on zbyt sprytny, odważny i zdeterminowany, aby dać się ująć Niemcom. Nienawiść hitlerowców skupiła się wówczas na mamie, którą - wypytując o nie znane jej szczegóły -stłukli do nieprzytomności. Byliśmy naocznymi świadkami tego przesłuchania. Płacz dzieci nie wywierał na Niemcach najmniej szego wrażenia. Odj eż-dżając nakazali, aby mama następnego dnia stawiła się w gestapowskiej katowni przy ul. Prostej w Białej Podlaskiej. Pożegnała się z nami przekonana, że stamtąd się nie wraca, co potwierdzały liczne fakty. Na szczęście tym razem stało się inaczej. Chcąc nam oszczędzić przykrych wrażeń, mama nigdy nie opowiadała jak bardzo była bita i maltretowana, w jak okrutnych warunkach przebywała w tym areszcie. Jej wygląd wszystko tłumaczył, gdy po więcej niż tygodniu wróciła do Jagodnicy, przywieziona furmanką przez stryja Stanisława Ma-ziejuka z Terebeli. Była tak bardzo zmasakrowana, pełna sińców i krwiaków na twarzy i ciele, że nijak nie przypominała siebie. Ledwieśmy ją poznali. Przeszła tam nieludzkie tortury, które odebrały jej zdrowie na zawsze, J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wźydarzen/a Tym razem ciocia Halina ze Zbigniewem i Marianną. Podczas pluskania w Klukowce. a przy życiu utrzymywała się jedynie z uwagi na poczucie odpowiedzialności za synów, którzy byli wtedy jeszcze małymi dziećmi. Nigdy już nie wróciła do normalnego zdrowia, ciągle chorując, natomiast nas nie było stać, aby zapewnić jej dobrą opiekę lekarską. Bialscy lekarze bezradnie rozkładali ręce. Wielokrotny pobyt w szpitalu, już po wojnie, też nie pomagał. Antoni woził leżącą już wówczas mamę do słynnego zielarza i znachora w Cełujkach koło Swór, który nie dawał jej nawet najmniejszych szans. Umarła w sierpniu 1950 roku pozostawiająć nas kompletnymi sierotami. Antoni miał wtedy 17 lat, Henryk niespełna 14, a Jan zaledwie 11. Pozostaliśmy sami, zdani na łaskę i niełaskę losu. A jednak, zawdzięczając to Boskiej Opatrzności, na szczęście udało się nam utrzymać na powierzchni życia. Niemniej poprzednie trudności, praca ponad siły, utrata normalnego dzieciństwa i bardzo przykre doświadczenia, wcześniej czy później dały o sobie znać. Brakowało nam tego, cośmy utracili na zawsze. Jedyne, co warte uwagi było to, że te trudności i przeżycia wyrobiły odporność, wytrwałość, zaradność i samodyscyplinę oraz przekonanie, iż byle co nie jest w stanie nas załamać. Zapewne dlatego potrafiliśmy, każdy z osobna, przeciwstawiać się niepowodzeniom i porażkom. ^Wykorzystana szansa os każdego z trzech osieroconych braci Maziejuków potoczył się inaczej. Antoni został na gospodarce. Musiał ożenić się jeszcze przed ukończeniem 18 roku życia, czego najbardziej wymagała gospodarka, biorąc za żonę Franciszkę Dmitruk ze Sławacinka. Odtąd oboje, harując ponad siły, kosztem zdrowia, dorabiali się powoli i konsekwentnie. A gdy na świat zaczęły przychodzić dzieci, najpierw Zbigniew, później Marianna, a następnie Urszula, potem również one w miarę upływu czasu okazywały się pomocne. Przydały się też umiejętności krawieckie niezwykle pracowitej Franciszki. Pożydowską chałupę należało czym prędzej zamienić na oborę murowaną. Kolej przyszła też na nową, obszerną, dwuklepiskową stodołę. Ponieważ Antoniemu zaczęło się powodzić, pewna złośliwa osoba wywnioskowała, iż najwidoczniej rozbierając pożydowską chałupę, która służyła za oborę, odkrył ukryte w niej przez Żydów złoto. Gdyby ta z gruntu fałszywa teoria posłużyła jedynie na użytek skorego do plotek i swarów owego człowieka, byłoby pół biedy. Jednakże, aby dopiec Antoniemu, zrobił on fałszywy donos do milicji, która - na domiar złego -potraktowała serio ową bzdurę, wszczynając śledztwo. To zaś wpłynęło fatalnie na samopoczucie Antoniego, bo przecież dorabiał się wszystkiego wielkim wysiłkiem i trudem oraz ogromną pracowitością i zapobiegliwością. Był bliski załamania. Życzliwi mu ludzie wytłumaczyli, aby dał sobie spokój, bo na ludzkie plotki brakuje lekarstw. Milicja też zresztą, zbadawszy rzecz całą, machnęła ręką, umarzając sprawę. Z tym większym impetem przystąpił Antoni do Rozdział IV. Zycie ich nie głaskało Elżbieta jeszcze niedawno przyjmowała komunię świętą, a tu już została mężatką, wychodząc za mąż za Ireneusza Łuszczewskiego. Tej chwili nie doczekał jej ojciec chrzestny Antoni Maziejuk. realizacji następnych zadań. Postawił spichrz, zamieniając go przejściowo na mieszkanie, gdyż jednocześnie rozebrał starą dziadkową chałupę, aby w tym samym miejscu wznieść nowy dom. Dom, większy, okazalszy. Zbudował go z drewna, które było tańsze od cegły i łatwiejsze do kupna. Pech chciał, iż w międzyczasie - zanim ukończył budowę - ówczesna Wojewódzka Rada Narodowa w Lublinie przyjęła uchwałę zabraniającą stosowania drewna do tego rodzaju obiektów. I tak pojawił się nowy kłopot. Sprawą zajęła się znowu milicja. Najpierw przyszło upomnienie, aby wstrzymać budowę, a później żądanie rozbiórki wznoszonego domu. To zaś doprowadzało Antoniego do szoku i wściekłości. Poniósłby zbyt wielką stratę, gdyby miało dojść do tego, co groziło. Interweniował u władz, pisał listy, gdzie się dało, straszył porzuceniem gospodarstwa, ale na nic. W końcu jednak znalazło się wyjście, jakie zasugerował znajomy milicjant z Leśnej. Stało się nim wstąpienie Antoniego w szeregi ORMO. Gdy złożył podpis w odpowiedniej rubryce, wszystkie zakazy i nakazy stały się nieaktualne. Zakładał, że to będzie zwyczajna fikcja. Sądził, że jeżeli nie będzie opłacał składek, chodzić na zbiórki i nie odbierze legitymacji, to w sposób naturalny przynależność do ORMO ustanie. Postępując właśnie tak, upewniał się, iż zrobił dobrze, gdyż nikt się nim nie interesował. Był więc mocno zaskoczony, kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. MO zawezwała go, aby stawił się - jako członek ORMO -na zbiórkę w komendzie gminnej w Leśnej Podlaskiej. Jeden Bóg wie, jakby się to skończyło, gdyby nieszczęście nie okazało się atutem. Otóż Antoni miał wówczas złamaną rękę, która została źle złożona i pojawiły się komplikacje. A jako niepełnosprawny nie mógł być przydatny do pełnienia służby. To ujawniło się dopiero potem. Wcześniej trzeba było ukończyć budowę chałupy, zabiegać o eternit na jej pokrycie, a następnie wziąć się za budowę garażu, bo zaczęło przybywać maszyn i sprzętu rolniczego. Antoni, choć edukację skończył na czterech klasach szkoły podstawowej, był otwarty na postęp i nowinki rolnicze. Stosował nowe odmiany zbóż i ziemniaków, uprawiał na paszę i nasiona koniczynę czerwoną. Pierwszy zasiał, traktując ją jako paszę zieloną dla świń, koniczynę perską. Na sprzedaż dla potrzeb przemysłu uprawiał cykorię, kontraktował ogórki i kapustę. Były to rośliny trudne w uprawie, pracochłonne i ryzykowne, ale opłacalne. Antoni Maziejuk był najlepszym gospodarzem w Jagodnicy. Nasz brat zwracał dużą uwagę na wprowadzanie postępu technicznego. Chcąc ulżyć w ciężkiej pracy, najpierw kupił kierat i młocarnię, sieczkarnię, rozsiewacz do nawozów sztucznych. Gdy w roku 1957 wieś została zelektryfikowana, odstawił na bok kierat, wprzęgając do napędzania maszyn elektryczność. Jako pierwszy w Jagodnicy nabył śru-townik, żniwiarkę i kopaczkę elewatorową do ziemniaków, potem snopowiązałkę. Także pierwszy kupił w 1978 r. ciągnik „Ursus” C-35, a następnie roz-rzutnik do obornika. Pierwszy we wsi zainstalował hydrofor, urządził w domu łazienkę i doprowadził wodę do koryt. Pierwszy kupił w 1969 r. telewizor, a w rok później lodówkę. Był Antoni niewątpliwie nie tylko człowiekiem pracowitym i zaradnym, ale też dobrze zorganizowanym. P/'sa/ do Bieruta enryk Maziejuk, brat Antoniego i Jana, jak wielu z tej wsi, podjął w 1950 r. naukę w Państwowym Liceum Pedagogicznym im. Stanisława Staszica w Leśnej Podlaskiej. Zrazu dojeżdżał tam rowerem albo chodził piechotą. Ciocia Paulin-ka, głęboko religijna i oddana kościołowi, wyjednała u Ojców Paulinów, aby mógł spożywać u nich bezpłatne obiady. I tak było przez kilka tygodni. Kiedy aktywiści ZMP, skrajni i nieugięci, spostrzegli, że Henryk chodzi do klasztornych pomieszczeń, wszczęli alarm. Był to okres zaostrzającej się walki dogmatyków z kościołem. Uzewnętrzniał się on m.in. tym, że tak zwana „lotna kawaleria” ZMP zorganizowała w oknie szkoły posterunek, z którego obserwowała i wpisywała na listę tych uczniów, kandydatów na nauczycieli, którzy chodzili do kościoła. Aby utrudnić dojście, ZMP zadbał o to, żeby furtka znajdująca się w murze okalającym klasztor została zamurowana. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a Henryk Maziejuk zamieszkał po studiach w Olsztynie, gdzie ożenił się z Haliną, z domu Mierczyńską, która też jest podlasianką, tyle że spod Grodna. Cóż z tego, skoro mur postawiony w dzień, padał nocą, co powtarzało się wielokroć, wobec czego nadgorliwość tej organizacji była mocno wątpliwa. Jednocześnie dochodziło do swoistej licytacji postaw uczniów liceum na każdym początku zajęć lekcyjnych. Gdy jedni rozpoczynali modlitwę, drudzy - starając się przekrzyczeć tamtych - głośno śpiewali międzynarodówkę. Nauczyciele, zachowując neutralność, stali pod drzwiami, czekając aż ustanie ta dziwna licytacja. W końcu górę wzięli ortodoksyjni wyznawcy ZMP, wobec czego lekcje rozpoczynały się z udziałem nauczycieli śpiewaniem międzynarodówki. Korzystanie z darmowych posiłków u Ojców Paulinów w tej sytuacji stało się niemożliwe. Za zgodą dyrekcji szkoły, organizacja ZMP ulokowała Henryka w internacie, co oznaczało również zabezpieczenie wiktu. Antoni załadował tedy na furmankę kołdrę, jaką zrobiła bratowa, walizkę z pościelą oraz poduszkę i dostarczył to do internatu. Upłynęło kilka miesięcy, gdy ujawniły się nowe kłopoty. Chodziło o zapłatę za pobyt w internacie i korzystanie ze szkolnej stołówki, której Henryk nie był w stanie wnosić z uwagi na brak pieniędzy. Groziła eksmisja, co prawdo- podobnie byłoby równoznaczne z powrotem do klasztornej stołówki. Przed taką ewentualnością ustrzegł Kazimierz Horbowiec, rodem z pobliskich Bukowic, zastępca dyrektora szkoły, znakomity pedagog i wychowawca, który awansował potem na ministerialnego dyrektora i naczelnika w Warszawie. Zachęcił on Henryka, aby w swojej sprawie wysłał list do prezydenta Bolesława Bieruta, przedstawiając trudną sytuację. Tak też postąpił. Reakcja była natychmiastowa. Pojawił się odręczny list Bolesława Bieruta, odezwały się liczne telefony z Warszawy i Lublina. W rezultacie Henryk Maziejuk stał się wychowankiem Państwowego Domu Dziecka (najpierw w Sitniku, potem w Gar-bowie koło Puław), co oznaczało, iż zostały uregulowane wszystkie ciążące na nim długi. PDD w skromnym zakresie przydzielał także wyprawkę w postaci odzieży, obuwia i bielizny. Nauka nie sprawiała mu większych kłopotów. Z uwagi na dobre wyniki nauczania proponowano przed maturą, aby zdecydował się podjąć studia wyższe w Moskwie. To mu jednak nie odpowiadało. Interesowało go dziennikarstwo i bardzo pragnął studiować ten właśnie kierunek w Warszawie. Będąc zaś przodownikiem nauki, mógł bezpośrednio po maturze skorzystać z przysługującego przywileju podjęcia studiów wyższych, bez konieczności spełnienia obowiązku podjęcia pracy zawodowej w szkole. Henryk wybrał Wydział Dziennikarski na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie była duża konkurencja wśród kandydatów na studentów. O jedno miejsce na studiach ubiegało się w roku 1954 aż 9 kandydatów. Gdyby nie udało się dostać na studia, czekała już przydziałowa posada nauczyciela początkowego nauczania w szkole podstawowej w Krzywowól-ce koło Sławatycz w powiecie bialskim. Jego los potoczyłby się wtedy zupełnie inaczej. Na szczęście wszystko poszło jak po maśle. Zaliczył pomyślnie egzamin wstępny, otrzymał akademik i przydział do studenckiej stołówki. Jednak niepewność długo się utrzymywała. Nie będąc pewnym, co go czeka, Henryk wziął udział w dorocznej sierpniowej konferencji pedagogicznej, jaką organizował inspektorat oświaty. Trzeciego dnia, gdy już pobrał dzienniki lekcyjne i przydział do ustalonej placówki, czemu bynajmniej nie towarzyszyła radość, brat Antoni przywiózł do miasta zawiadomienie z gratulacjami o przyjęciu na wymarzone studia. Henrykowi skrzydła urosły! Ku rozterce i niezadowoleniu inspektora Franciszka Sęczyka, powiadomił go o rozstaniu z zawodem nauczycielskim w związku ze studiami wyższymi. Zwrócił pobrane dzienniki lekcyjne. I tego samego dnia, radosny jak nigdy, wrócił furmanką z bratem do Jagodnicy. Jego studia przypadły na lata 1954-1958.To był bardzo ważny okres dla dokonujących się w Polsce przemian społeczno-politycznych. Co z tego jednak, Rozdział IV. Zycie ich nie głaskało skoro już w trakcie studiów dziennikarskich, które sobie cenił i które mu imponowały, pojawiło się ministerialne rozporządzenie zwalniające absolwentów z obowiązku skierowania do pracy. Odtąd pracę należało samemu wyszukiwać, albo podejmować ją w innym zawodzie, gdzie ciągle były braki kadrowe. W stolicy o taką pracę było bardzo trudno. Mógł podjąć ją w gazecie zakładowej warszawskiej elektrociepłowni na Żeraniu, bo taki etat tam był, lecz co z tego, jeżeli brakowało jakiegoś kąta, w którym można by zamieszkać. W tej sytuacji Henryk nie wykluczał powrotu do nauczycielskiego zawodu, gdzie ciągle brakowało pedagogów, traktując to jednak jako ostateczność. Piórem i sio^^em otów był przyjąć propozycje etatowe w prasie lubelskiej lub wrocławskiej, gdzie podczas studiów odbywał praktykę zawodową. Lublin był mu bliższy niż Wrocław, jednak w obu przypadkach zasiedzieli dziennikarze, rekrutujący się nierzadko z korespondentów ZMP, nie byli zainteresowani przyjmowaniem do pracy absolwentów dziennikarstwa, obawiając się konkurencji z ich strony. Szukać należało więc innych możliwości i rozwiązań. Wybór padł na Olsztyn, którego dotychczas w ogóle nie znał. Miasto okazało się ładne i sympatyczne, pełne zieleni i wody, a ponadto szczęśliwe. Znalazł w nim żonę Halinę, z domu Mierczyńską, absolwentkę tamtejszej WSR, pochodzącą spod Grodna, której ojciec Kazimierz został w 1940 r. zamordowany przez oprawców z KGB w Charkowie, gdyż jako oficer podczas wojny dostał się do radzieckiej niewoli i przebywał w obozie w Starobielsku. Uprzedzenie do niego brało się u Rosjan również stąd, iż będąc nauczycielem w Indurze organizował i prowadził w tamtym rejonie młodzieżowe koła „Strzelca”; organizacji patriotycznej, która zajmowała się szkoleniem wojskowym. Tam, nad Łyną, urodziła się im córka Elżbieta. Już wcześniej ujawnione zainteresowania społecznikowskie Henryka, rozwijane podczas studiów, sprawiły, iż etatową pracę podjął w charakterze instruktora turystyki wiejskiej w Zarządzie Wojewódzkim Związku Młodzieży Wiejskiej. Był z tą organizacją związany od chwili jej powstania po rozpadzie w 1956 r. ZMP. W ZMW pracował niespełna dwa lata, dzięki czemu poznał nie tylko piękno Warmii i Mazur, ale też innych regionów Polski, gdyż organizował rajdy, wycieczki, seminaria i obozy. Nawiązał współpracę z olsztyńską rozgłośnią Polskiego Radia, gdzie spotkał znajomych ze studiów, a także z miejscową prasą. Pisał artykuły do dziennika „Głos Olsztyński”, który później przybrał nazwę „Gazety Olsztyńskiej”, nawiązując tym sa- mym do tradycji zasłużonej na Warmii gazety redagowanej dla Polaków przez rodzinę Pieniężnych. Współpracował także z tygodnikiem „Nasza Wieś”. Następnie został instruktorem do spraw prasy w tamtejszym Wojewódzkim Komitecie ZSL, od czasów studiów będąc ludowcem, a po następnych dwóch latach został kierownikiem oddziału terenowego na Warmię i Mazury - ukazującego się w Poznaniu -tygodnika ZSL „Gazeta Chłopska”, przeznaczonego dla czytelników z Ziem Zachodnich i Północnych. Utrzymywał współpracę z prasą regionalną i warszawską. Pozycję w zawodzie ugruntował zwłaszcza wtedy, kiedy - przez kilka lat - był korespondentem terenowym „Dziennika Ludowego” na obszar Warmii i Mazur. Już jako znany i uznany dziennikarz został Henryk w 1968 r. przeniesiony służbowo do Warszawy na stanowisko zastępcy redaktora naczelnego tygodnika ilustrowanego ZMW „Zarzewie”. Funkcję tę pełnił do 1975 r. Nakład „Zarzewia” wzrósł w międzyczasie do 230 tys. egzemplarzy. Tego roku doszło do likwidacji ZMW, gdyż powstał ZSMP, wobec czego przestał wychodzić także ów tygodnik, zaś organem nowej organizacji została „Walka Młodych”, mająca robotniczą tradycję, chociaż jej poczytność daleko odbiegała od tej, jaką miało „Zarzewie”. Ponieważ on tej decyzji nie pochwalał, został przeniesiony do innej pracy. Stał się współzałożycielem i komentatorem ilustrowanego magazynu młodzieżowego „Razem”.Stąd po trzech latach przeszedł do pracy w bardzo popularnym i poczytnym tygodniku społeczno-politycznym „Perspektywy”, gdzie został kierownikiem działu i członkiem kolegium redakcyjnego. Pracował w nim do 1991 r. Wtedy wskutek operacji serca przeszedł na rentę. Jednakże nie zaprzestał uprawiania zawodu, w którym odniósł wiele sukcesów. W ograniczonym zakresie nadal pisał reportaże i zajmował się publicystyką, fotografował. Z racji swoich zainteresowań, za które należy uznać w pierwszym rzędzie problemy wsi i rolnictwa oraz ekologię, współpracował głównie z „Tygodnikiem Ludowym” w Poznaniu, „Gazetą Rolniczą” i „Nową Wsią”, a także „Zielonym Sztandarem”. Był płodnym i twórczym dziennikarzem. Niezależnie od nazwiska, liczne teksty podpisywał pseudonimami. Jedynie wąskie grono osób wiedziało, że Henryk Jagodnicki, Leonard Wituliński, Wiesław Podlaski, Franciszek Sitarz, Antoni Leśny, a nawet Elżbieta Melisa, to w istocie Henryk Maziejuk. Prócz tego przez 3 lata pełnił funkcję rzecznika prasowego w centrali Banku Gospodarki Żywnościowej, a potem - chcąc lepiej wykorzystać tematykę bankową -był zatrudniony w miesięczniku „Bank Spółdzielczy”. Pomimo nawału obowiązków zawodowych i sukcesów w dziennikarstwie nigdy nie ograniczał swoich zainteresowań wyłącznie do twórczości. Prze- J A G O D N I C A : Ludzie. . Historia. ^Wydarzenia W roku 1959 1 lipca ,,EXPRES WIECZORNY” pisał. jawiał stale aktywną postawę społeczną, podejmując się pełnienia wielu funkcji i obowiązków działacza społecznego. Był m.in. zastępcą członka Zarządu Głównego ZMW i wiceprzewodniczącym Krajowej Komisji rewizyjnej tej organizacji, delegatem na Kongresy ZSL i PSL „Odrodzenie”, zastępcą członka NK ZSL i przewodniczącego Głównej Komisji Rewizyjnej ZSL, wieloletnim prezesem środowisko- wego koła dziennikarzy PSL, przewodniczącym Rady Nadzorczej Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, ponadto wiceprezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy RP i prezesem Klubu Publicystów Rolnych. Za sukcesy w pracy zawodowej i osiągnięcia w pracy społecznej otrzymał wiele odznaczeń państwowych i resortowych. Uhonorowany został m. in. Złotym Krzyżem Zasługi, Kawalerskim i Oficerskim Krzyżem Odrodzenia Polski, Złotą Honorową Odznaką ZMW, Medalem za Zasługi w Ruchu Ludowym im. Wincentego Witosa, Odznaką Za zasługi dla rolnictwa, odznaką Zasłużonego Działacza Ruchu Spółdzielczego i Zasłużonego Działacza Kultury oraz Honorowego Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej. Z aparatem iw r^ku nną drogę ku przyszłości i samodzielności, poszukując właściwego dla siebie miejsca obrał Jan Maziejuk. Po śmierci mamy wył wychowankiem Domu Dziecka w Międzyrzeczu Podlaskim i w Białce koło Radzynia Podlaskiego. Uczęszczał do szkoły podstawowej w Witulinie później był uczniem zawodówki w Białej Podlaskiej. Po skończeniu edukacji w wieku 17 lat usamodzielnił się z Domu Dziecka. Zaczął pracować zawodowo jako mechanik samochodowy w Kraśniku Fabrycznym. Tu został zwerbowany w ramach zaciągu na Ziemie Zachodnie - na Pomorze Środkowe, nie zdając sobie sprawy że to jego główny port życiowy. Uzyskał bilet darmowy PKP, który zaprowadził do Miastka koło Słupska. Na dworcu nie pojawił się jednak ten, kto miał go odebrać, czyli ZMP-owski werbownik. Udał się na piechotę do pracy w PGR Kamnica. Zatrudniony jako robotnik fizyczny do transportu. Został instruktorem kulturalno-oświatowym, zajmował się głównie działalnością zakładowej świetlicy. Było to całkiem nowe środowisko, gdyż miejscowa ludność była pochodzenia niemieckiego. Zakwaterowanie po awansie otrzymał w pałacu myśliwskim, w którym była świetlica Rozdział IV. Zycie ich nie głaskało Prawdziwe rodzinne spotkanie na tle domu. Od prawej: trzej bracia - Jan, Antoni i Henryk Maziejuk, a u dołu siedzące ich żony, czyli bratowe, Halina, Franciszka i Alina. i radiowęzeł. Prowadził programy wychowawcze, fotografował ludzi dobrej roboty, nadawał komunikaty z produkcji rolnej. Mocną stroną działalności był sport - piłka siatkowa, nożna i strzelectwo. Jednocześnie dokształcał się na kursach, także organizowanych w Warszawie, pogłębiając umiejętności i zainteresowania kulturalno-oświatowe oraz wiedzę z zakresu fotografii. W końcówce lat 50. nastąpiła likwidacja Zespołów PGR. Mając już określony dorobek i świadectwa kwalifikacyjne przeniósł się do powiatowego Miastka, aby podjąć pracę w Fabryce Odzieży Skórzanej i Rękawiczek jako mechanik ślusarz, a później kierowca. Kąt znalazł u bardzo za- cnego starszego małżeństwa, które potraktowało go niczym swego syna. Przez kilka lat był w tej fabryce kierowcą, woził jej wyroby do sklepów w całym kraju. Z uwagi na osiągnięcia fotograficzne, które upowszechniła prasa, jak też wskutek umiejętności prowadzenia laboratorium fotograficznego - dyrekcja fabryki przeniosła Jana do działu dokumentacji fotograficznej. Utrwalał na papierze i taśmie filmowej wzory i gotowe wyroby odzieży i rękawiczek ze skóry, sporządzał dokumentację zdjęciową, zajmując się także marketingiem. A jednocześnie, nie chcąc na tym pozostać, w trybie wieczorowym skończył technikum o kierunku odzieżowym, uzyskał dyplom mistrza w ślusarstwie oraz kierowcę pierwszej kategorii. Ożenił się z Alicją z domu Dąbrowską, rodowitą warszawianką, której ojciec Kazimierz - gdy miała 5 lat -zginął w niemieckim obozie i pogrzebany został we Frankfurcie nad Menem. Matka Aniela zmarła na białaczkę w rok po Powstaniu Warszawskim w Pruszkowie. Wraz ze starszym bratem Janem była Alicja wychowywana w Państwowym Domu Dziecka. Młodzi małżonkowie otrzymali przydział mieszkania w Miastku, które było siedzibą powiatu. Uznany za dobrego pracownika, przeniesiony został Jan do Słupska, gdzie -wciąż jako dokumentalista fotograficzny - zatrudnił się w fabryce obuwia „Alka” jako mistrz w dziale Głównego Mechanika. Był to duży i dobry zakład, nowoczesny, którego znaczna część butów trafiała na rynki zagraniczne. Alicja otrzymała pracę, zgodnie ze swoim wykształceniem, w przedszkolu. Pilnując obowiązków służbowych, Jan Mazie-juk nieustannie wzbogacał i poszerzał swe zainteresowania fotograficzne oraz współpracę z lokalną i regionalną prasą, w której zamieszczał udane zdjęcia. To one ostatecznie zadecydowały o wyborze zawodu i dalszym powodzeniu. Uwagę redakcji J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Jedynaczka. Po trzykroć Sylwia - z rodu Maziejuków i Piwniczu-ków. U mamy Marianny na rękach, gdy miała 3 lata, z ciocią Haliną nad rzeczką Klukówką obok lasu "Kuranowo " i z Elżbietą Ma-ziejuk - Łuszczewską, swoją mamą chrzestną. zwróciły doskonałe zdjęci publikowane w prasie i wygrywane konkursy fotograficzne oraz cieszące się uznaniem wystawy najlepszych jego prac. W efekcie otrzymał etat fotoreportera prasowego w tygodniku zakładowym „Konfrontacje” i po dwóch latach w „Zbliżeniach”. Fotoreportaże Jana Maziejuka utorowały sobie drogę na łamy prasy pomorskiej i do tytułów warszawskich, zwłaszcza pism ilustrowanych. Posypały się nagrody i wyróżnienia w różnego rodzaju konkursach fotograficznych. Stał się cenionym ilustratorem fotograficznym książek i innych wydawnictw, jak albumy, ilustrował liczne foldery i księgi pamiątkowe. Zdobył uprawnienia fotografika. Jego zdjęcia artystyczne i dokumentalne posłużyły do zorganizowania kilkudziesięciu wystaw, które były eksponowane w regionie i kraju, jak też za granicą. Podjął się nauczania sztuki fotograficznej w Wojewódzkim Domu Kultury w Słupsku, prowadząc tam dział, jako instruktor pierwszej kategorii w zakresie fotografii. Prezesuje Słupskiemu Towarzystwu Fotograficznemu. Zyskał uznanie władz samorządowych i administracyjnych miasta i województwa, całego regionu, co znalazło wyraz w licznych przyznanych mu nagrodach, dyplomach i odznaczeniach. Uznanie i poważanie, jakie zdobył, pozwalały wkraczać mu tam, gdzie inni fotoreporterzy mieli utrudniony dostęp. Otwierało to przed nim drzwi urzędów i zakładów pracy. Stał się osobą bardzo popularną i szanowaną, co pozwoliło utrzymywać mu rozległe kontakty. Nie rezygnując z innych zainteresowań, zwłaszcza wystaw i udziału w konkursach, Jan Maziejuk aż do emerytury był etatowym fotoreporterem w dzienniku „Głos Pomorza”, ukazującym się w regio- nie słupskim i koszalińskim. Czasochłonne zajęcia i obowiązki nie stanowiły przeszkody w utrzymywaniu współpracy z prasą centralną i gdańską czy też z Piły oraz w organizowaniu wystaw fotograficznych. Fotografowanie było jego życiową pasją, której nie chciał i nie mógł się oprzeć. Jest autorem dziesiątek tysięcy udanych zdjęć. Zawsze pod ręką ma aparat fotograficzny, z którym nie może się rozstać. Alicja i Jan Maziejuk dochowali się dwóch synów, Bogdana i Roberta, a także trzech wnuków. Robert był w kadrze narodowej, jako bramkarz, szczypiornistów. Bogdan pracuje w policji. Duża odległość sprawia, że Jan nie jest tak często na Podlasiu, jakby chciał, niezmiennie interesując się Ja-godnicą. Z kopalni na rolo zieci Franciszki i Antoniego Maziejuk jedno po drugim opuszczały dom i wieś. Zbigniew, najstarszy z grona, po ukończeniu szkoły podstawowej w Witulinie zrobił maturę w LO w Sobieszowie koło Garwolina, a następnie skończył studia magisterskie w zakresie chemii w Wyższej Szkole Pedagogiczno-Rolniczej w Siedlcach. Zamieszkał w Białej Podlaskiej, gdzie został nauczycielem i metodykiem, a ponadto rozwinął turystyczne zainteresowania regionalne. Ożenił się z Haliną Buczyłło z Do-brynki, absolwentką wydziału technologii żywności SGGW w Warszawie. Pracowała w bialskim PIH-u, a następnie została zatrudniona w ZUS. Ich córka Lilianna studiuje anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Rodzinne zamierzenia Maziejuków pokrzyżowa- Rozdział IV. Zycie ich nie cłaskało ły dolegliwości zdrowotne Antoniego. Najpierw było to złamanie ręki, spowodowane roztrząsaczem obornika, a następnie zawał serca. Ponieważ Urszula z mężem Franciszkiem Dudkiem nie była skłonna przejąć gospodarstwa, w którym ojciec nie mógł już normalnie pracować, uczyniła to druga córka Antoniego i Franciszki, Marianna. W tym czasie pracowała z mężem Bronisławem Piwniczukiem, pochodzącym z Motwicy, w kopalni węgla na Śląsku. Obydwoje zdecydowali się zamienić Śląsk na Jagodnicę, a inaczej mówiąc - pracę przy węglu na pracę na roli. Przedtem Marianna była prządką w fabryce włókienniczej „Biawena” w Białej Podlaskiej, gdzie ukończyła branżowe technikum. Bronisław Piwni-czuk skończył zawodową szkołę mechanizacji rolnictwa. Gospodarkę przejęli w latach 80. zeszłego wieku. Mają córkę Sylwię, która uczy się w gimnazjum publicznym w Leśnej Podlaskiej, osiągając w nauce wzorowe wyniki. Antoni Maziejuk zmarł w kwietniu 1993 r. Gdy wracał wieczorem znad zalewu w Terebeli, uradowany udanym wędkarskim połowem ryb, padł pod drzewem w lesie „Kuranowo”, powalony drugim zawałem serca. Piwniczukowie zmodernizowali odziedziczoną gospodarkę, powiększyli - dokupu- jąc grunty - jej powierzchnię i bardziej ją zmechanizowali. Nastawili się na kierunek mleczny. Stado ich krów przekracza 8 sztuk. Do nowych potrzeb przystosowali oborę, dobudowali do niej pomieszczenie na zbiornik do schładzania mleka, a na stanowiskach dla krów ułożyli materace, żeby dołem gnojowica spływała do dużego zbiornika na odchody. Wymaga to każdorazowo usuwania obornika i wywożenia go na pryzmę. Poza bydłem nie utrzymuje się w gospodarstwie innego żywego inwentarza, jeżeli się nie uwzględni kur. Udój mleka jest zmechanizowany. Co drugi dzień pod zbiornik podjeżdża cysterna mleczarni z Łosic, która odbiera mleko automatycznie. Piwniczukowie zmodernizowali dom. Wcześniej rozbudowali garaże, kupili ciężki ciągnik „Zetor”, kombajn ziemniaczany, beczkowóz, przyczepę samo-zbierającą siano i słomę, ładowacz do obornika. W części garażu Bronisław Piwniczuk urządził podręczny warsztat mechaniczny. Mają samochód osobowy. Sylwia otrzymała komputer. Pod względem stanu zagospodarowania i mechanizacji oraz poziomu osiąganych efektów - gospodarstwo rolne Marianny i Bronisława Piwniczuków jest najlepszym w Jagod-nicy. Ostatnia droga Antoniego Maziejuka. Nasz brat zmarł w kwietniu 1993 r Na górze po lewej: Wyprowadzenie zwłok z domu i podwórka. Prowadzą: ks. Czesław Maziejuk, Janusz Ojciec Paulin i organista Czesław Wadowski. Zdjęcie powyżej: Na czele konduktu pogrzebowego krzyże niosą: Tadeusz Brzyski i Eugeniusz Wróbel. Zdjęcie obok: Przejście konduktu z leśniańskiej świątyni na podleśny cmentarz parafialny. J A G O D N I C A : Ludzie. . Historia. ^Wydarzenia Rozdział V. Trudne rozstania Mi^dzy ^sia a miastem o wybuchu drugiej wojny światowej zagroda Maziejuków była - patrząc od strony Terebeli - ostatnią na kolonii. Za nią pozostawała pusta przestrzeń aż do zagrody Antoniego Saczuka, zaliczanej już do wsi feudalnej. Stara drewniana chałupa Saczuka, jak inne we wsi, stała szczytem do drogi, chociaż ze stodołą i chlewikiem na tym samym podwórku. Pozostałe w tej części Jagodnicy chałupy, poza domem Michała Czerkiesa i Jana Czyraka, po których też pozostała już tylko pamięć, stały po lewej stronie ulicy i były ustawione szczytem do ulicy. Po wojnie, gdy najstarsza z trzech sióstr, Marianna Saczuk, wyszła za mąż za Józefa Brzyskiego ze wsi Szpaki pod Kornicą, zmieniła się zabudowa tej posesji. Nowa chałupa stanęła równolegle do drogi, gdyż w międzyczasie poszerzyło się siedlisko, wskutek czego bardziej korzysta ona ze słońca. Zagrodę tę obecnie zajmuje Tadeusz Brzyski z rodziną. Paweł Koszołko już podczas okupacji zdecydował osiedlić się w Jagodnicy na działce sąsiadującej z Maziejukami. Z tym faktem łączy się interesujące zdarzenie. Otóż Paweł Koszołko wznosił dom z drewna - obecnie należący do Bożeny Pióro - na kilka miesięcy przed odwrotem Niemców ze Wschodu. Taki wybór czasu zdawał się być bardzo niefortunny. A to dlatego, że na polu Czerkiesów, Michała i Stanisława, rozciągającym się po drugiej stronie ulicy, czyli po sąsiedzku, miała zostać zlokalizowana niemiecka linia obronna, ponieważ front nadciągał do Jagodnicy od strony Terebeli. Zapowiedziano, że dla oczyszczenia przedpola działań wojskowych i pozyskania budulca wszystkie znajdujące się w tej części wsi zabudowania zostaną rozebrane. Wedle zamierzeń materiały z rozebranych zabudowań miały posłużyć do zbudowania ziemnych bunkrów i linii umocnień. Na mieszkańców jagodnickiej kolonii padł, jak łatwo się domyśleć, blady strach. Nerwo- wo zareagował zwłaszcza Paweł Koszołko, właśnie z uwagi na niefortunny wybór czasu budowy domu, który - bliski pomieszania zmysłów - na wiele dni zniknął całkowicie z pola widzenia. Ukrywał się w pryzmie suchego torfu w Terebeli. Na szczęście tak źle, jak miało być, nie stało się. Wprawdzie na polu Czerkiesów - od ulicy do gościńca - naprędce wydrążono okopy, zajęte przez oddziały węgierskie, które miały bronić tego odcinka frontu. Na solidniejsze przygotowania do obrony zabrakło jednak czasu. Armia Czerwona posuwała się szybciej niż Niemcy mogli się tego spodziewać. Na pierwszą linię oporu wybrano okopy ulokowane na przedpolu Terebeli. W Jagodnicy słychać było już wybuchy artyleryjskich pocisków, a zlokalizowane we wsi hitlerowskie działa ostrzeliwały bez przerwy nacierające od wschodu radzieckie oddziały. Potem także na jagodnicką kolonię zaczęły spadać sowieckie "szrapnele" i inne pociski, a gdy na niebie pojawiły się "kukuruźniki", wyglądało, że jednak dojdzie tutaj do krwawego starcia. Stało się inaczej. O świcie z soboty na niedzielę 26 lipca 1944 r. nad linię okopów nadleciały bezszelestnie, bo na wy- Dawni nasi sąsiedzi - Marianna i Paweł Koszołkowie. Z lewa - na podwórku: Ojciec i syn Koszołkowie - Paweł i Ryszard. Lata 60. ub. wieku. Po prawej: W tym samym miejscu - Marianna Koszołkowa z wnukami Hołowińskimi z Wrocławia, synami Marii. Początek lat 70. ub. wieku. Rozdział V. Trudne rozstania łączonych motorach, radzieckie "kukuruź-niki", aby zrzucić bomby. Wyrwane ze snu węgierskie wojska, zupełnie nieskore do podjęcia walki, uciekły w panice w stronę Ludwinowa. Paweł Koszołko szybko doszedł do siebie i wkrótce po przejściu frontu skończył budowę domu, a potem wzniósł obok również stodołę i chlewik oraz posadził drzewka owocowe. Ta niewielka zagroda -poza domem - zniknęła, kiedy Koszołkowie przestali prowadzić gospodarkę. Maria, córka Koszołków, wyszła za mąż za majora LWP Holewińskiego do Wrocławia. Paweł Koszołko był trzykrotnie żonaty. Ryszard jest jego synem z Marianną. Podjął on zawodową służbę żołnierską w wojskach rakietowych na Mazurach. Gdy Koszołkowie wyprowadzili się z Jagodnicy, rezygnując z gospodarstwa, jakiś czas Marianna mieszkała u syna w Bemowie Pilskim, gdzie kwaterował on z rodziną. Bardzo tęskniła za wsią, z którą była mocno związana, co podkreślała w listach. Paweł Koszołko dożył 81 lat, a Marianna, kiedy zmarła w 1980 r., miała 70 lat. Pogrzebani zostali na cmentarzu w Białej Podlaskiej. Podczas kolejnego Święta Zmarłych spotkaliśmy się z Ryszardem i jego rodziną nad mogiłą rodziców. Odkąd Ryszard przeszedł na wojskową emeryturę, w stopniu starszego chorążego sztabowego, zamieszkał w tym mieście, podejmując pracę w małej poligrafii. Nie widzieliśmy się bardzo długo. "Jaka szkoda - powiedział Ryszard - że nie za- Najbardziej dynamicznie rozwijała się mechanizacja robot w rolnictwie podczas lat 60. i 70. XX wieku. Królowała jeszcze furmanka na żelaznych obręczach (z lewa, u góry - kowal Sęk i rolnik Kałabun z Witulina). Dominowały nadal konie, ale już ciągnęły siewnikifabryczne i kosiarki (pośrodku). Na pola - najpierw za pośrednictwem kółek rolniczych - zaczęły już wkraczać traktory i samobieżne kombajny zbożowe ”Vi-stula” (na samym dole). troszczyłem się o rodzinny dom. Gdybym go zachował, miałbym do czego wracać.". Wiedział, że kupił go Henryk Maziejuk, licząc, iż stanie się letniskową daczą, ponieważ jego również ciągnie do Jagodnicy. Musiał jednak odstąpić od zamiarów, gdy pojawiła się choroba serca, uniemożliwiająca pracę fizyczną. Gdybym wiedział - Henryk zareagował na wyznanie Ryszarda - że tak bardzo tęsknisz za tą chałupą, chętnie bym ci ją oddał. A Ryszard na to: "Szkoda, J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Różne okresy i lata, obyczaj jednak ten sam. Wesela były, są i pozostaną ważnym wydarzeniem w życiu wsi, a zdjęcia z nich ludzie przechowują szczególnie starannie. To na górze po lewej pochodzi z wesela - odbytego w latach 50. ub. wieku -Wandy Koszołko i Zygmunta Czerkiesa. I kogóż tu rozpoznajemy? Od lewej: Józefa Szołucha i jej brat Franciszek, córka i syn Bronisławy i Franciszki, Stanisław Szołucha, Danuta Jakimiuk i Józef Biegajło. W centrum fotografii oczywiście para młodych, zaś obok ich - Irena Saczuk i Teresa Szymoniuk. A zdjęcie u dołu (środkowe)? Tak, to z wesela Henryka Biegajły. W prawym górnym rogu zdjęcie ślubne Franciszka Szołuchy. Po prawej - na dole: Eugenia Czerkies. Natomiast na dole (z lewej) fotografia ślubna Haliny Buczyłło z Dobrynki i Zbigniewa Maziejuka z Jagodnicy. że stało się inaczej, bo na starość ogarnia człowieka i sentyment, i melancholia. Inna sprawa, że teraźniejsza wieś nie jest taka sama, jaką była za naszej młodości. Nie ma już, jak wtedy, międzysąsiedzkiej więzi i solidarności, otwartości, wzajemnego wspomagania. Była to kiedyś jedna wielka rodzina, a teraz każdy żyje dla siebie, pilnuje wyłącznie swoich spraw, zadowala się oglądaniem telewizora, toteż pozarastały już zielskiem dawne ścieżki łączące sąsiadów". Nie sposób nie przyznać mu racji. "Zdarza się - mówił dalej Ryszard - że zajrzę do Jagodnicy i ze smutkiem popatrzę na to miejsce, gdzie się wychowałem, gdzie było nasze gospodarstwo. Chciałoby się wejść do dawnej chałupy, ale nie wypada być natrętem. Może zresztą tamte wspomnienia utrwaliły się we mnie nazbyt różowo? Gdy żył Antoni Maziejuk, zawsze go odwiedzałem, pogadaliśmy sobie dowoli i wtedy czasem wydawało mi się, że dalej jest tak, jak było kiedyś, ale to nieprawda". Z rodu statnią osobą,która pobudowała się na ja-godnickiej kolonii był Stanisław Czerkies. Zagrodę ulokował na odziedziczonych morgach naprzeciw podwórka Antoniego Maziejuka. Zrobił to wkrótce po wojnie światowej. Ponieważ był również stolarzem, sam wzniósł niewielki dom, bez pośpiechu, dbając o każdy szczegół i detal. Pod tym względem aż dotąd korzystnie wyróżnia się we wsi ów dom, choć teraz jego właścicielami są Andrzej i Zofia Koszołkowie. Pomimo dobrze tutaj znanego nazwiska, nie mają oni nic wspólnego z jagodnickimi Czerkiesami. Sprowadzili się do nas z Białej Podlaskiej. Andrzej pochodzi z pobliskiego Cicibora Dużego, a Zofia z Tucznej. Nowy właściciel rozebrał Rozdział V. Titudne rozstania Ludzie wyjątkowej pracowitości. Nasi sąsiedzi -Czerkiesowie. Stanisław i Helena, zajęta obijaniem praczem nasion soczewicy. tutaj też był fornalem w folwarku Szeliskich. Ponieważ posprzeczał się ze Stanisławom Tą-klem, tutejszym ekonomem, to on odprawił go z kwitkiem, a do tego wymówił czworak. Odtąd mógł chodzić do roboty tylko na dniówkę, jeżeli we dworze była stodółkę i chlewik, natomiast postawił przybudówki, zakłócając dawną harmonię tego siedliska. Czerkiesów, Helenę i Stanisława, można by uznać za symbol pracowitości i wytrwałości. Przywiązania do ziemi oraz żmudnego i konsekwentnego dorabiania się w życiu. Ona pochodziła z domu Peszuków w Witulinie, on z rodziny mocno zakorzenionej w Jagodnicy. Skąd nasz rod? - zastanawia się Stanisław Czer-kies. -Tego nie wiem. Jestem z rocznika 1920, najstarszym obecnie rodakiem Jagodnicy. Jeszcze dziadek mego ojca pracował we dworze. Mój ojciec, najpierw jako fornal, pracował w majątku w Rozkoszy, gdzie się urodziłem. Rozkosz - ładnie to brzmi, nie ma co, ale tak naprawdę dla nas nie była to żadna rozkosz. Ojciec przeniósł się stamtąd do Jagodnicy i W tej części Podlasia zachował się zwyczaj wypiekania smakowitych sękaczy przez Albinę Samociuk z Witulina. Przez długie lata okresu międzywojennego i powojennego, a więc także w czasie okupacji, umiejętność tkania na krosnach była u wiejskich kobiet powszechna. Rękodzielnictwo wyparł jednak przemysł, oferując gotowe wyroby włókiennicze. Jednak w niektórych domach, choć bardzo rzadko, zachowały się krosna i są jeszcze kobiety, które - jak właśnie Helena Piwniczuk z Motwicy, matka Bronisława Piwni-czuka z Jagodnicy - robią z nich doskonały użytek. Zwłaszcza w zakresie tkania narzutów, dywanów i chodników. jakaś robota. Czerkiesi zamieszkali wówczas u swoich dziadków, których chałupa stała tam, gdzie mieszkał potem z żoną Marianną Jan Czyrak, który - dużo później, ponieważ było to małżeństwo bezdzietne - usy-nowił Kazimierza Grochowskiego, mieszkającego tam dotąd z żoną Teresą i całą liczną rodziną. Potem Czerkiesi zamieszkali w bardzo starej chałupce, sąsiadującej z Szymoniukami, która ze starości zapadała się w ziemię. Leciwa, ciasna i uboga, kryta strzechą, dotykającą bez mała gruntu, której okna ledwie wznosiły się nad ziemię, a próg wręcz wrósł w nią. Była jednak na tyle urokliwa, że zauroczyła malarza Stanisława Dybowskiego, który po wojnie przyjeżdżał do Jagodnicy na plenery. Wybrał tę właśnie chałupę za temat swoich obrazów. Chałupa ta - dopowiada Stanisław Czerkies - nie była naszą własnością. Nasz dziadek dzierżawił ją wraz z działką od Sergana, który też był "ukazow-cem", mając trzy morgi ziemi. Natomiast nasza rodzina, gdy doszło do parcelacji jagodnickiego folwarku, nie mogła, jak inni mieszkańcy, wykupić na raty choćby trzech mórg ziemi, bo "ukaz" nie stanowił naszej własności. Myśmy go tylko użytkowali. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Ojciec miał prawo kupić za gotówkę 10 mórg parcelowanej ziemi, jednak co z tego, skoro nie miał tyle pieniędzy. Za zdobyte z wielkim trudem pieniądze, ojciec kupił zaledwie niecałe 2 morgi. To właśnie ta ziemia, która znajduje się naprzeciwko gospodarstwa Maziejuka Antoniego, a teraz Piwniczuków, na której się pobudowałem. ce, którą malował Stanisław Dybowski a po niej nie pozostał nawet ślad, wyrosła zdrowa 5-osobowa rodzina. Na pewno zachowały się gdzieś obrazy, na których utrwalił ją malarz. Jeden z autorów tej książki, Henryk, od dawna interesuje się sztuką malarską i dlatego bacznie obserwuje antykwariaty i rynek sztuki, nigdy jednakże dotąd nie wytropił obrazu ani Panorama kolonii Jagodnica, powstałej na rozparcelowanym folwarku Marii Szeliskiej. Też już się zmieniła. Od prawej: Zabudowania Mieczysława Kawki, który po śmierci matki przejął również zagrodę Wiktora Czyraka. Obok jego chałupy widoczny dom Polaków, a dalej - stodoła i dom Zygmunta Bąka. Następnie - z piętrem - murowany dom Dudków, który stanął w miejscu. gdzie znajdowała się stara chałupa Tąklów. Na Byliśmy więc sąsiadami. Co wiązało Jana Czyraka z Czerkiesami? Otóż jego żona, Marianna, pochodziła z Czerkiesów. Jan Czyrak zmarł w 1983 r. mając 85 lat. Jego żona Marianna zmarła, skończywszy 83 lata, w 1984 r. Zamieszkały tam Kazimierz Czyrak, wel Grochowski, ożeniony z Teresą, dochował się 6-rga dzieci; pięciu synów i córkę. A co do Serganów? Nazwisko to w Jagodnicy zostało już całkowicie zapomniane. Serganowie, ojciec z synem, mieli w Jagodnicy dwie działki uka-zowe lecz dawno temu przenieśli się stąd do Drelowa. "Ukazy" od Sergana kupił Grzegorz Koszołko, ojciec Pawła, z których jeden przejęła potem Adela Ostapiuk, siostra Pawła i zarazem córka Grzegorza, drugą - tyle że długo potem - nabył Józef Brzyski. Leżały po sąsiedzku. Na pierwszej znajdowała się zagroda Adeli Ostapiuk. Druga, którą uprawia Tadeusz Brzyski, znajduje się między działką Franciszka Czerkiesa a Eugenii Chalimoniuk. Z tym jednak, że jedna z nich stała się z czasem własnością Zygmunta Czerkiesa, brata Stanisława, ożenionego z Wandą z Koszołków. Wręcz trudno wyobrazić sobie, że w tej chałup- tej chatki, ani też rodziny Godlewskich, zajętej zbiorem liści tytoniu, ani innego malunku, który by pochodził z Jagodnicy. Kiedyś trafił na obraz przedstawiający wituliński kościółek. Lecz może kiedyś uśmiechnie się szczęście? Najstarszym z licznego rodu Czerkiesów jest właśnie Stanisław. Od młodych lat ciężko pracował. Gdy trafiła się jakaś okazja, chętnie wynajmował się do roboty, nie bacząc ani na dalekie dochodzenie, ani na konieczny trud. Każdego dnia - między innymi - chodził piechotą w obie strony wycinać las będący częścią "Bagonicy", który Żyd wykupił na wyrąb. Las wtedy był niewspółmiernie większy od tego, jaki się dotąd zachował, ciągnąc się od Rakowisk w stronę Cicibora. To zresztą potwierdza, iż dawno temu lesistość terenów okalających Jagodnicę była niewspółmiernie większa, niż obecnie. Zarobkował także w Białej. Najczęściej jako stolarz na budowach. Budował na przykład drewniany barak w pobliżu stacji kolejowej, gdzie znajdował się węzeł wąskotorówki. Za torami, koło dawnego lotniska, pracował przy budowie bloków mieszkalnych dla potrzeb wojska, które szczęśliwie - pomi- Rozdział V. Trudne rozstania mo bombardowań - dotąd się zachowały. Najpierw chodził tam codziennie piechotą, pokonując 10 km w jedną stronę, później mieszkał u stryja, a kiedy dorobił się roweru, wtedy podróżował na nim. Praca pochłaniała codziennie równo 10 godzin. Zarabiał 40 groszy za godzinę, co uchodziło za dobry zarobek. Bo też wtedy rzeczywiście liczył się każdy grosz. go się dorobił, jak też ze wsią, którą wszakże odwiedza kiedy może. Pójście do miasta stało się koniecznością, a nie szczęśliwym wyborem. Było lato, gdy sprzedał zagrodę, ale ponieważ nabywca zwlekał z jej objęciem, Stanisław Czerkies - chcąc zapewne jak najdłużej tu być - spał w stodole. Koczował w niej niczym Cygan. A że był dobrym sąsiadem, życz- lewo od niego stały chałupa i pozostałe zabudowania Godłewskiego. Dałej dom i zabudowania Maziejuków, obecnie zaś Piwniczuków. Na końcu - stodoła, której też już nie ma, Stanisława Czerkiesa i ledwie widoczny jego dom. Za nimi dawna chałupa Pawła Koszołki. Żona Stanisława Czerkiesa, Helena, śpiewała w kościelnym chórze w Witulinie. Miała dobry, donośny głos, który wybijał się ponad inne. I była równie pracowita i zapobiegliwa, jak mąż, toteż mając niewiele ziemi - Czerkiesowie potrafili wycisnąć z niej, co tylko się dało i było możliwe. Na pęczki sprzedawali w mieście warzywa, wozili tam słomę na sienniki, masło wyrabiane w formie osełek, ser w kształcie klinków. Stać ich było na utrzymanie krowy i konia. Gromadząc skrzętnie pieniądze, złotówka do złotówki, oszczędzając na czym się da - zdołali dopomóc dzieciom, Zofii i Stanisławowi, zdobyć kwalifikacje zawodowe i urządzić się w Białej Podlaskiej. Ponieważ dzieci wdały się w rodziców, równie pracowite i zapobiegliwe, założywszy rodziny - zbudowali z ich pomocą własne mieszkania. Znalazło się tam miejsce także dla ojca, który owdowiał po przedwczesnej śmierci żony. Zanim do tego doszło, Czer-kies zdecydował się sprzedać rodzinną zagrodę wraz z siedliskiem i ziemią Koszołkom, którzy sprowadzili się do Jagodnicy z Białej. Bardzo trudno było mu rozstawać się z tym, cze- liwym i skorym do pomocy, mógł liczyć na strawę ugotowaną przez Franciszkę Maziejuk. Sąsiadowali dziesiątki lat, jednak nigdy nie doszło między nimi do swarów czy połajanek. Brat Stanisława, Marian Czerkies, ożenił się w Witulinie i tam zmarł. Drugi z braci, wspomniany już Zygmunt, który za żonę wziął Wandę z domu Koszołko, na wąskim siedlisku w Jagodnicy, między Wróblem a Sawczukiem, zbudował dom i postawił stodołę. Niestety, zginął tragicznie w Wituli-nie, dostając się pod koła samochodu, kiedy skręcał na podwórko brata Mariana. Także jeden z dwóch synów Wandy i Zygmunta tragicznie rozstał się z życiem. Drugi z synów, Stanisław Czerkies, pracował w kopalni węgla na Śląsku. Będąc emerytem wrócił do Jagodnicy. Natomiast ich siostra, Krystyna, pracuje jako pielęgniarka w Białej Podlaskiej. Najmłodszy z tej rodziny Czerkiesów, Kazirnierz, w leśniańskim Państwowym Liceum Pedagogiczynm zdobył wykształcenie średnie i zawód nauczyciela. Zanim nie przeszedł na emeryturę, cały czas nauczał i mieszkał z rodziną w Mostach koło Łosic. Jedyna kobieta w tym męskim rodzie, Janina J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. VWydarzen/'a Takie i podobne ptaszki, powstające z jednego tylko kawałka drewna, potrafił wyrabiać Henryk Juszczuk Czerkies, pozostała na ojcowiźnie. Jej córka Alina wyszła za mąż za Jerzego Wróbla z Bodaczowa koło Zamościa, który zamieszkał w Jagodnicy i zdobył zaufanie mieszkańców, zostając sołtysem. Janina doczekała się trójki wnucząt. Na miejscu dawnej chałupy, która tak bardzo fascynowała malarza, stanął dom nieporównanie bardziej okazały, chociaż również z drewna. Tak oto wyraziście i wcale nieschematycznie splatają się losy ludzi i ziemi. Niegdyś ściśle ze sobą powiązane, uzależnione, teraz bardziej luźne. Ziemia przestała być główną wartością i zasadniczym miernikiem prestiżu oraz posiadania. Jedynie we wsi tak małej jak Jagodnica można pozwolić sobie na to, żeby w znacznej części, bo jednak nie w każdym przypadku, przyjrzeć się z bliska poszczególnym rodzinom. Gdyby wioska była duża, jak Witulin czy Worgule, stałoby się to niemożliwe. Zatem pozwólmy sobie na więcej. Chociażby pokrótce na następne rodziny. Na przykład weźmy pod uwagę, już wspomnianą, rodzinę Saczuków, o której już mało kto we wsi pamięta. Jednakże wpierw mieszkali tam Kodeńscy, którzy skorzystali z carskiego dekretu o nadaniu ziemi. Zięciem tej rodziny został Antoni Saczuk - i tak pojawiło się w Jagodnicy to nowe nazwisko - który założył tutaj ów ród. Jednak i to nazwisko zanikło. Na ojcowiźnie pozostała najstarsza z trzech córek Saczuka, Marianna, która wyszła za mąż za Józefa Brzyskiego ze wsi Szpaki. Ojciec tych sióstr zmarł w 1943 r. w wieku 43 lat. Marianna też zmarła wcześnie, bo w 1979 r., gdy miała 54 lata. Krótko żył też ich brat Mieczysław Saczuk, ożeniony z wdową Danilukową z rodziny Kawków. Pośliznął się w Białej na moście i wpadł pod samochód. Dwie pozostałe siostry Saczukówne powychodziły za mąż za rolników. Michalina do Ludwinowa, a Irena do wsi Sokule. Gdy Marianna umarła, jej mąż ponownie ożenił się i wywędrował z Jagodnicy do Białej Podlaskiej. Na ojcowiźnie pozostał ich syn Tadeusz Brzyski, którego żoną została Lucyna. Mają trzy córki i ani jednego syna, który byłby sukcesorem tradycji i linii rodzinnej Brzyskich. Czyżby więc i to nazwisko miało wypaść ze spisu mieszkańców Jagodnicy? Zgoła inaczej rzecz się ma z rodziną Czerkie-sów. Poza linią Pawła, dziadka opisywanego Stanisława, jest też przecież w Jagodnicy druga rodzina Czerkiesów, wywodząca się od Kwiryny i Michała, których nie łączy żadne bliskie pokrewieństwo. Kwiryna i Michał wychowali pięć córek i dwóch synów. Albina wyszła za mąż za rolnika w Drobli-nie, Teofila również za rolnika w Worgulach, podobnie jak Jadwiga, która trafiła na gospodarkę w Wo-skrzenicach. Natomiast Bolesława i Eugenia założyły rodziny w Białej Podlaskiej. Stanisław, najstarszy z tego grona, znalazł żonę na gospodarstwie w Porosiukach. Na miejscu, przejmując ojcowiznę, pozostał Franciszek Czerkies, ożeniony z Krystyną ze Swór. Wychowali dwóch synów, Mirosława i Romana, oraz córkę Danutę. By Pa litościwa ałkowicie zniknęły również, znane nam z dzieciństwa, kolejne dwie zagrody zlokalizowane obok siebie. Jedna należała właśnie do Józefa Ostapiuka i jego żony Adeli, która była siostrą Pawła Koszołki. Ostapiukowie mieli jedną córkę o imieniu Bogumiła. Miała 9 lat, kiedy umarli jej rodzice. Zaopiekowała się nią ciotka z Terebeli. Bogumiła zrobiła maturę i założyła w Siedlcach swoją rodzinę. Druga zagroda, o bardzo małych rozmiarach, sąsiadowała z Chalimoniukami. Składała się z bardzo starej chałupy, też ustawionej szczytem do drogi, mającej przybudówkę, w której babcia Jakubowa, jak ją nabywaliśmy, trzymała kozę. Studnia była po drugiej stronie drogi, gdzie stała również maleńka stodółka, choć z klepiskiem i jedynym sąsiekiem, w której składowała zboże uprawiane na wąskiej działce, ciągnącej się - jak wszystkie - od ulicy do Rozdział V. Trudne rozstania Nawet w najtrudniejszych czasach ludzie nie załamywali rąk, radząc sobie wedle ówczesnych możliwości. Dawny sprzęt domowy, dawne przedmioty osobistego użytku, które miały powszechne zastosowanie w czasach naszego dzieciństwa, stały się eksponatami wystaw etnograficznych albo zbiorów kolekcjonerskich. Jak te przedstawione na zdjęciach: Kapcie, łapcie czy też apostoły, różnie nazywane, wykonane z łyka, a służące do chodzenia. I dwa rodzaje żelazek do prasowania; jedno na węgiel, drugie na duszę, magielnica wraz z wałkiem do maglowania i niecka do wyrobu ciasta. W okresie okupacji niemieckiej z braku nafty do oświetlenia pomieszczenia zazwyczaj kuchni używano kar-bidówki. Były one zbyt niebezpieczne, często wybuchały powodując pożary lub poparzenia. Po roku 1945 w powszechnym użytkowaniu była już lampa naftowa. gościńca. Jakubowa, czego już nikt we wsi nie czynił, zboże ścinała sierpem. Nawet po drugiej wojnie światowej nie uznawała kosy, nie mówiąc o konnej kosiarce, bo uważała, że sierp powoduje najmniej strat. Pochodziła z rodziny Peszuków w Witulinie i nosiła nazwisko Słupska. Z pierwszym mężem, którym był Żyd Jakub, miała syna Szymona, który za żoną poszedł do Bukowic. Po śmierci babci Jakubowej, pogrzebanej na witulińskim cmentarzu, w jej chałupce zamieszkali repatrianci ze Związku Radzieckiego, noszący nazwisko Bajdeckich. On też był szewcem. Agata Baj decka owdowiała i żyła jakiś czas samotnie, gdyż było to małżeństwo bezdzietne. Po jej śmierci leciwa chałupina, jak też sędziwa stodółka, zostały rozebrane i w ten sposób zniknął z Jagodnicy kolejny symbol starego budownictwa; jak też dużego ubóstwa. Odsłonił się wówczas w pełnej krasie dom Cha-limoniuków. Klasycznie podlaska chałupa o bielonych na biało ścianach i barwionych okiennicach. To posiadłość należąca wcześniej do Mariana Chali-moniuka męża Eugenii z domu Grochowskiej, zmarłego przed laty. Był czas, gdy w tej małej chałupie gnieździło się dużo ludzi. Jeszcze nie byłam żoną Mariana - wspomina Eugenia Chalimoniuk - gdy zjawiła się w tym domu inna rodzina, ponieważ jego matka była bardzo litościwa i przyjęła ją pod swój dach. We wrześniu 1939 r. Niemcy zbombardowali Białą Podlaskę, burząc dom, w którym mieszkała ta rodzina. Pobyt krewnych w Jagodnicy miał trwać krótko, trwał jednak J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Gdzież, o Boże, podziała się ta nasza młodość? Jagod-nicka kawalerka z lat 50 i 60. minionego wieku. Na zdjęciu górnym - od lewa: Kazimierz Paszkowski, Jan Koszołko, Henryk Sawczuk i Stanisław Szołucha. Na zdjęciu dolnym - od lewej: Eugeniusz Wróbel, Henryk Biegajło, Kazimierz Czerkies, Bogdan Godlewski i Franciszek Czerkies. długo. Tak zadomowili się tutaj Grochowscy, dzieci brata mego ojca, który we dworze w Witulinie był kowalem. Z jego córką ożenił się Paweł Jakimiuk, stąd pochodzący. Gdy stryjek zmarł, Grochowscy przenieśli się do miasta, gdzie kupili dom, który później zburzyli Niemcy. Nie mając gdzie się podziać, opiekę znaleźli u mojej przyszłej teściowej, która przygarnęła bezdomną rodzinę. Ja pochodzę ze wsi Ławy pod Łosicami. Podczas niemieckiej okupacji dom ten zaatakował tyfus. Wtedy - opowiada dalej Chalimoniukowa - zmarła Grochowska, moja stryjenka, a także Helena, siostra mego męża, która miała z Janem Grochowskim Kazimierza. Obie te kobiety zmarły tego samego dnia. Kazimierza usynowili potem Czyrako- wie z końca wsi, gdyż był sierotą. Jan Grochowski, ojciec Kazimierza, zginął w lesie, był zaangażowany w partyzantkę. Zostały dlatego osierocone dzieci Grochowskich. Tadeusza zabrała do Płocka żona Pawła Jakimiuka, który tam się ożenił, a niedługo potem wyjechał do USA. Kazimierz, jak mówiłam, stał się Czyrakiem. Jestem tutaj od 1946 r. Jakiś czas przebywał ze mną w Jagodnicy mój brat Henryk, który krótko był uczniem leśniańskiego Państwowego Liceum Pedagogicznego i po studiach był nauczycielem w Nowym Dworze na Żuławach. Działał aktywnie w partii, dlatego otrzymał awans na pierwszego sekretarza powiatowego PZPR w Elblągu. Dzieci Eugenii i Mariana Chalimoniuk także roz- Rozdział V. Trudne rozstania Wesele Eugenii Wróbel i Józefa Naumiuka z Worgul miało charakter klasycznie wiejski. Z dużą liczbą gości i jeszcze większą publicznością. Z udziałem klasycznie wiejskiej orkiestry, która za środek lokomocji wybrała sobie drabiniastą furę. Młoda Para wyjechała na ślub ówcześnie popularną limuzyną, czyli "warszawą”. Aż dziwie się można, jak taka mała i leciwa chałupina pomieściła tak wielu weselników? A po latach, niestety, radośe miesza się z żalem, bowiem w międzyczasie ta autentycznie stara i typowa dla Jagodnicy chałupa, w której scenerii odbyło się to wesele, zniknęła całkowicie. pierzchły po Polsce. Janusz, zostając technikiem, jako ślusarz pracował w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku pod Lublinem. Brał udział w wytwarzaniu śmigłowców. Jego żona była tam księgową. Wskutek redukcji etatów w WSK, Janusz przeszedł na bezrobocie, aby następnie zostać wcześniejszym emerytem. Mają dwoje dzieci, które studiują w Lublinie. Córka Anna zaocznie, a syn Tomasz stacjonarnie. Maria Chalimoniuk najpierw skończyła leśniań-skie PLP, później studiowała historię na Uniwersytecie Gdańskim. Pracuje w gdańskim Domu Dziecka. Jej mąż Michał skończył studia z zakresu ekonomii, jest cenionym programistą maszyn cyfrowych. Ich córka też pracuje. Chalimoniuków nawiedził pożar. Od uderzenia, pioruna spaliła się im stodoła, która wówczas stała po drugiej stronie drogi. Tam był także dom z gankiem. Z ocalałych po pożarze resztek chałupy, uzupełnionych świeżym drewnem, Chalimoniukowie zbudowali obecny dom. We wsi paliły się również inne zabudowania. Na przykład u Maziejuków, Daniluka, Koszołki i Dudków. Los nie był łaskaw dla Sawczuków. Po śmierci rodziców gospodarkę przejął Henryk, który po ożenku dochował się dwojga dzieci. Syn Stanisław przebywa na miejscu, natomiast córka Marta, mieszkająca w Białej Podlaskiej, studiuje zaocznie historię na UMCS w Lublinie. Warto zauważyć i podkreślić, że jest to w aktualnym czasie drugi przypadek żeby rodak z Jagodnicy miał ambicję zdobycia wyższego wykształcenia. Kazimierz, młodszy brat Henryka, jak już wspomnieliśmy, ożenił się z gospodarską córką w Hru-dzie, gdzie zmarł przedwcześnie. W młodym wieku umarł również Stanisław, trzeci z Sawczuków, który był kierowcą. Czwarty brat, pracował w MO w Lublinie, dochował się dwóch synów i córkę. Został emerytem. Z kolei Stanisława, siostra braci Sawczu-ków, była żoną gospodarza w Droblinie, a po jego śmierci ponownie wyszła za mąż. Nadal jest na gospodarce. Pfer^sza braPa nas iw r^ce sobny rozdział wypada poświęcić rodzinie Wróblów. I to z dwóch powodów: z uwagi na samą rodzinę oraz domek, który był najstarszy w Jagodnicy, pochodzący z początku XIX wieku, stanowiący jakby jej symbol i w tej roli utrwalił się w świadomości wielu jagodniczan, tak dawnych, jak też współczesnych. Wielka szkoda, że go zabrakło. Franciszek i Marianna Wróbel dochowali się czworga dzieci. Spędzili całe życie, mając zaledwie trzy morgi ziemi, w leciwej chałupce, ujętej ze względu na wiek w rejestrze zabytków bialskiego konserwatora. Chałupa ta, wielokrotnie przerabiana z zewnątrz, składała się z izby i alkierza, nie uwzględ- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a niając komory, a pomimo to jakoś pomieściła 6-oso-bową rodzinę. Marianna Wróbel odegrała szczególnie ważną rolę w życiu Jagodnicy, stanowiąc swoistą instytucję. Była bowiem nieformalną akuszerką. Zarówno przed drugą wojną światową, jak też podczas okupacji i długo potem - już w PRL- była zapraszana do domów, aby na miejscu odbierać porody kobiet. Do noworodków miała wyjątkowo szczęśliwą rękę. Porody w szpitalach, o które było niezwykle trudno dla zwyczajnych ludzi, nie byłyby bardziej udane od tych, które ona przyjmowała. Kobieta bez wykształcenia i kwalifikacji. Czyniła to z górą 20 lat. Co najmniej dwa pokolenia jagodniczan przyszły więc na ten świat z jej pomocą. To ona, Marianna Wróbel, zwykła wiejska kobieta, jako pierwsza brała liczne noworodki w swoje ręce. Tak było również z autorami tej książki. I tak było z tymi, którzy rodzili się w latach 50. ubiegłego wieku. Postać szczególna. Wydarzenie wręcz fenomenalne, o którym warto i należy pamiętać. Dzieci Franciszka i Marianny Wróbel szczęśliwie, gdy dorosły, wyfrunęły z tej chałupiny. Eugenia, dziewczyna z naszego przedziału wiekowego, której ślub utrwalił Jan, wyszła za mąż za rolnika Józefa Naumiuka do Worgul. Wychowała córkę, która skończyła studia i po wyjściu za mąż urządziła się w mieście. Regina, siostra Eugenii, wyszła za mąż za gospodarza w Leśnej Podlaskiej. Dochowała się trojga dzieci. Janusz Wróbel mieszkał w Bydgoszczy i był marynarzem śródlądowych wód. Pływał na barkach po rzekach i kanałach polskich i europejskich. Na ojcowiźnie pozostał Eugeniusz, człowiek zabawny, skory do żartów, który ożenił się później od innych, ale doczekał córki, jednakże umarł w samotności. Gdy jego zabrakło, zniknęła też zabytkowa chałupa, rozebrana do fundamentów przez nabywcę siedliska i działki, aby nadać im cechę rekreacyjną. Zniknęło tym samym wszystko, co wiązało się w rzeczywistości i wspomnieniach z tą chałupiną. Powstała dotkliwa wyrwa w starej zabudowie wsi i samoświadomości wielu mieszkańców Jagodnicy. Tych, którzy przywykli do wyglądu mizernej, ale na swój sposób urokliwej i symbolicznej chałupy. Nagle jakby zabrakło czegoś, co dotąd było bliskie serca i miłe dla wzroku. Nie tak wyobrażali sobie ja-godniczanie rozstanie z tym symbolem. Jeden z Koszołkó^ ód Koszołków, stary i rozgałęziony, związał się od dawna z Jagodnicą. Sięga głębiej niż do Grzegorza, gdyż już przed nim mieszkała tutaj ta rodzina. Jednak w pamięci najbardziej utkwił ten właśnie Koszołko. Miał 8 synów. Część z nich związała się z Jagodnicą i okolicznymi wioskami, odchodząc stąd, a jeden z synów zawieruszył się gdzieś w Rosji, stając się bardzo aktywnym rewolucjonistą i bolszewikiem. Antoni był ojcem Pawła Ko-szołki i bratem Mikołaja, od którego wywodzi się Jan Koszołko; jedyny, jaki dotąd ostał się w Jagodnicy. Siostrą Pawła była m.in. Józefa Bąkowa, żona Szczepana, a także Adelajda, żona Ostapiuka. Wprawdzie we wsi pojawił się inny Koszołko, nie mający jednak nic wspólnego z tymi Koszołkami, którzy związali się z Jagodnicą. Dom, jaki wzniósł Jan Koszołko, okazały, murowany, tym bardziej odsłonił swe zalety, gdy zabrakło sąsiadującej z nimi chałupy Wróblów. A stanął tam, gdzie przed laty przykucnęła drewniana chałupa Mikołaja, ojca Jana Koszołki. Brat Jana, Antoni Koszołko, ożeniony z kobietą z Zaberbecza, zbudował dom w Białej Podlaskiej i tam zmarł. Wanda Koszołko, siostra Jana, po wyjściu za mąż, jak wspominaliśmy, za Zygmunta zmieniła nazwisko na Czer-kies. Najmłodsza z tego rodzeństwa, Maria, skończyła leśniańskie Państwowe Liceum Pedagogiczne i została nauczycielką w Pojelcach. Wyszła za mąż za Szafrańskiego, pracownika banku w Białej. Wychowali dwóch synów: jeden został listonoszem, drugi pracuje na gospodarce. Jan Koszołko został na rodzinnej gospodarce i założył własną rodzinę. Następnie gospodarkę przekazał zięciowi, gdy córka Elżbieta założyła swoją rodzinę. Pracuje w gospodarstwie, a dorywczo w le-śniańskiej piekarni. Syn Bogdan po skończeniu technikum wyemigrował do Perkowic, gdzie - po ożenku - wziął się za pracę w rolnictwie. Całkowitej zmianie uległa w międzyczasie zagroda Heleny i Czesława Jakimiuków. Na jednym podwórku, gdzie przedtem stała tradycyjna "ukazo-wa” chałupa, powstały dwa domy, zamieszkałe przez dwie rodziny. Wiesława Jakimiuka i Elżbietę Haw-ryluk. Najstarsza córka Heleny i Czesława, Danuta, po wyjściu za mąż zamieszkała w Braniewie na Warmii, gdzie wcześnie zmarła. Janina, jej siostra, po ukończeniu leśniańskiego liceum pedagogicznego była nauczycielką w Białymstoku i tam doczekała emerytury. Jej mężem został kierownik PGR. Janina ma dwie córki. Stanisław Jakimiuk był milicjantem w Piszczacu i też jest już emerytem. Na rodzinnej gospodarce pozostał Wiesław. Teresa, jego siostra, założyła swoją rodzinę w Białej Podlaskiej; pracuje w hurtowni. Tadeusz nie zdołał się ożenić. Najmłodsza z tego licznego rodzeństwa dochowała się czworga dzieci. Wiejskie zagrody zmieniają się jak ludzie. Powstają, starzeją się i potem znikają. A w ich miejsce wyrastają nowe, albo - jak i tutaj bywa - pozostaje po nich pustka. Pustka i pamięć. Zagroda, gdzie mieszkali Danilukowie, Helena i Józefa rodem z Kornicy, też nie przypomina dawnego kształtu. Dwóch ich synów, Stanisław i Marian, przeniosło się do Białej Podlaskiej, zakładając tam rodziny. Jan ożenił się aż w Częstochowie. Rozdział V. Trudne rozstania Józef Daniluk po śmierci żony ożenił się powtórnie z mieszkanką Witulina. Z tego małżeństwa urodziło się i wychowało troje dzieci. Córka znalazła zatrudnienie w PGR Kostomłoty niedaleko Terespola; jej mąż zmarł. Druga córka, Jadwiga, zamieszkała w Białej Podlaskiej. Ich brat, Józef Daniluk, pozostał w Jagodnicy i zarobkuje na miejscu. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Daniluków, stała jakiś czas kuźnia, którą prowadził krewny Józefa Daniluka, gdzie można było podkuć konia, wyklepać lemiesz czy zamówić żelazną zasuwę. A wcześniej między Jakimiukiem a Danilukiem mieszkał Kaliszuk, szwagier Mariana Godlewskiego, który przed 1939 rokiem przeniósł się do majątku dziedziczki Marii Szeliskiej do Ludwinowa. Ten przykład dowodzi kolejny raz, że zabudowa Jagodnicy była przed laty znacznie bardziej zwarta i gęstsza. Dom Jana Czyraka, w odróżnieniu od większości w tej części Jagodnicy, znajdował się po lewej stronie ulicy, a do tego nie był ustawiony szczytem do drogi, lecz równolegle do niej. Po usynowieniu, jak wspominaliśmy, przez Mariannę i Jana Czyraków Kazimierza Grochowskiego, zamieszkał on tam i potem przejął na siebie niewielką ich gospodarkę. To wskutek tego zabiegu tradycja nazwiska Czyrak została w Jagodnicy podtrzymana. W jego związku małżeńskim urodziło się i wychowało aż 5 synów i jedna córka. I co ciekawe, wszyscy - jak dotąd - pozostali w Jagodnicy. Zbigniew, najstarszy z tego rodzeństwa, założył swoją rodzinę, która zamieszkała w drewnianej chałupie, jaka została nabyta i tutaj przetransportowana. Stanęła na ojcowiźnie, obok rodziców. Piotr, pracujący na bialskich budowach, postąpił podobnie, wobec czego na działce Kazimierza powstało rodzinne osiedle Czyraków. Trzej młodsi synowie mieszkają nadal w rodzinnej chałupie. Jeden z nich, Wojciech, studiuje w Białej Podlaskiej w AWF. Córka Bożena, wdowa po mężu, który nazywał się Pióro, przejęła domek zbudowany przez Pawła Koszołkę. Juszczuk, pochodzący z Kobylan koło Kornicy, po ożenku z Marianną, córką Misiejuków, starą chałupkę rozebrał i postawił nową. Podobnie jak stodołę, chlewik i stolarnię, gdyż był nie tylko rolnikiem, ale też stolarzem. Ponieważ była to uboga rodzina, Jusz-czuk zbudował dom ze słomy. Jego ściany, o konstrukcji drewnianej, zostały wypełnione słomianą plecionką, a następnie otynkowane. Dopiero zaś potem obłożone paloną cegłą, co stwarza wrażenie, jakby ów dom był murowany. Jedyny tego rodzaju eksperymentalny obiekt w Jagodnicy. Drugim był spichrz postawiony u Daniluków. Po śmierci gospodarzy, którzy zmarli tego samego 1993 roku, podobnie jak Antoni Maziejuk i Józefa Bąkowa, gospodarstwo opustoszało i z każdym rokiem chyli się ku upadkowi. Juszczukowie mieli dwóch synów. Ryszard został nauczycielem, ożenił się z Elżbietą, która też jest nauczycielką, i zamieszkał w Leśnej Podlaskiej. Mają trzech synów. Nic nie zapowiada, aby któryś z wnuków zechciał osiąść na zagrodzie dziadka Henryka. Drugi syn Marianny i Henryka Juszczuków, Marian, pracował jako technik w stoczni w Szczecinie. Był znanym działaczem NSZZ "Solidarność". Zmarł tragicznie. Ich sąsiad, Wadowski, jeszcze przed 1930 r. po- Pustki za gościńcem o drugiej stronie gościńca, patrząc na zachód, zawsze były pustki. I tak jest dotychczas, jakkolwiek naprzeciw Dudków znalazła się posiadłość Połynki. Trzy inne zagrody przedziela duża pusta przestrzeń. Jedną, należącą uprzednio do Emila Bąka, a potem Antoniego Michalczuka, który przeniósł się do Świnoujścia nad Bałtykiem, zajmuje Józef Dudek. Po sąsiedzku, ale daleko, znajduje się zagroda urządzona przez Henryka Juszczu-ka, a dalej na północ, już bliżej, zagroda należąca do Wadowskich. Obie, niestety, opuszczone. Zagroda Henryka Juszczuka znajduje się dokładnie tam, gdzie po parcelacji folwarku pobudował się Stanisław Misiejuk, mąż Pauliny z domu Ceniuk. Dopóki żyli gospodarze, domy Wadowskich i Polaków były zamieszkałe. Odkąd ich zabrakło, domy opustoszały. Zostały one zbudowane z folwarcznych pozostałości. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Mechanizacja robot w rolnictwie odbywała się powoli, ale konsekwentnie. Największy postęp przypadł na lata powojenne XX wieku, głównie 60. i 70. Zaczęło się właściwie od kieratu, napędzanego siłą koni który dzięki żelaznym łącznikom przenosił obroty swoich trybów na tryby maszyn. Najpierw była to młocarnia zwana sztywtówką, popularna targanka, do której wkładało się zboże kłosami, aby odbierać słomę potarganą, ale wymłóconą, a także ziarna zmieszane z plewami, które należało przepuścić przez sita ręcznie napędzanych wialni, aby je oczyścić. Pierwszy kierat i targawkę miał M. Godlewski. Tego rodzaju maszyny, jak też im podobne, zniknęły z wiejskich obejść, trafiając na złom, albo znajdują się gdzieś poza stodołami lub w szopach, czy też trafiły na wystawy. Zdjęcie na górze: Maj to najlepszy okres do kopania torfu. Prostokątne cegły poukładane w kozły. Zdjęcie po prawej: Lada wraz z lewarami. Narzędzie używane jeszcze pod koniec lat 50 - tych do załadunku dłużyc w lesie. budował się pierwszy w tej części Jagodnicy. Ignacy, ojciec Stefana, sprowadził się z rodziną spod Lubartowa. Ściągnęła ich ziemia, jaką można było kupić za pieniądze w ramach parcelowanego folwarku. Ziemię kupił Ignacy Wadowski za sprzedaną gospodarkę pod Lubartowem, gdzie o ziemię było szczególnie trudno. Ignacy ściągnął rodzinę jeszcze wtedy, kiedy stał czworak, w którym przejściowo zamieszkał. Osadnicy - wspominał Stefan Wadowski na krótko przed śmiercią, a był z rocznika 1911 - płacili za ziemię od ręki i w całości, a na raty brała tylko służba rolna, Dziedzica Szeliskiego już nie było, wszystkim zajmowała się wdowa Maria Szeliska. Qna za- decydowała, żeby czworak przeznaczyć na rozbiórkę i do podziału. Część materiału pobrał Marian Godlewski, część Ceniuk i Tąkiel, podobnie jak Emil i Szczepan Bąk, a część pozostała memu ojcu, Ignacemu. Murowaną oborę, która wtedy była pusta i pozbawiona dachu, wypalona, też przeznaczono do rozebrania i podziału między Tąkla, Bąka i Wadowskiego. Ta część, która była najbliżej drogi, przypadła Tąklowi, środkowa Bąkowi, a memu ojcu ta, która była od łąki. Obora stała tam, gdzie powstało siedlisko Tąkla, wobec czego Tąkiel namówił Ignacego Wadowskiego, czyli mego ojca, aby odstąpił mu swoją część, która była w najlepszym stanie, a roze- Rozdział VI. Domy jak ludzie brał tę, która z podziału jemu przypadła, to jest od drogi. I tak się stało. Bąk poprzeciągał kamienie poprzez miedzę na swoje podwórko, a ojciec z kamieni i cegły zbudował obórkę. Drewniane belki z czworaka włożył w ściany domu, który stoi dotąd. Za te ustępstwo Tą-kiel zobowiązał się ojcu zapłacić, nigdy jednak tego nie zrobił. I dlatego Stanisław Tąkiel najlepiej na tym wyszedł, bo od razu miał gotową stodołę i jednocześnie oborę, którą jeszcze Dudek użytkował. Poza tym dobudował do niej świniarnię. Ojciec umarł, chłopcy dorośli, a ja się ożeniłem - mówił Stefan Wadowski. - Poszedłem z żoną do Orluka w Witulinie. Naprzeciw szkoły. Na gospodarce pozostał brat, który pobudował się obok ojca, a podczas wojny sprzedał dom i wyjechał do Siedlec, gdzie założył własny sklep. Moi przyrodni bracia są po drugiej matce. Czesław wraz z Kazimierzem Godlewskim oraz innymi chłopakami ze wsi utworzył partyzantkę, taką tam organizację niepodległościową, którą nazwali "Konfederacją". Ja zaś będąc w Witulinie o niczym nie wiedziałem. Czesław mieszkał w Jagodnicy i był najstarszym z tych trzech braci przyrodnich. Jako dezynfektor zajmował się podczas okupacji zwalczaniem rozprzestrzeniania się tyfusu. Czesław jeździł po wsiach całego powiatu dezynfekować te domostwa, gdzie ludzie chorowali na tyfus. Cały tydzień spędzał w terenie, na niedziele wracał do domu, aby w każdy poniedziałek dostarczyć terenowe sprawozdanie do powiatowego lekarza epidemiologii w Białej Podlaskiej. Tam wytknął go Niemcom jakiś szpicel i dlatego w październiku 1943 r. Czesława zaaresztowali. Skończyło się to dla niego tragicznie. Niemcy wzięli Czesława na ulicę Prostą, posadzili następnie w więzieniu w fabryce Raabego, a potem zawieźli do katowni w Lublinie, gdzie go zamordowali. Niczego z niego nie wydusili. Z obozu na Majdanku przyszła 17 marca 1944 roku kartka, że Czesław Wadowski zmarł na atak serca. Antonina i Stefan Wadowscy mieli troje dzieci. Mieczysław został - i jest dotąd - organistą w leśniań-skiej bazylice. Teresa wyszła za mąż za milicjanta do Białej Podlaskiej. Jerzy pracował w PGR Kostomłoty koło Terespola. Ich rodzice zostali pogrzebani na leśniańskim cmentarzu blisko mogiły Juszczuków. I ta zagroda, jak wiele innych, opustoszała, bo nikt z dzieci nie wyraził chęci pozostania na niej. Z obory ostały się kamienno - ceglane ściany. Stodoła została rozebrana i sprzedana na Wschód, aby tam posłużyć jeszcze początkującemu rolnikowi. Jak stała, tak stoi stara chałupa, kiedyś kryta słomą, zastąpiona potem blachą, w której ścianach znajdują się belki z rozebranego podmorskiego czworaku. Pozbawiona mieszkańców - dużo traci. Zainteresował się nią organista Mieczysław Wadowski, naj -młodszy syn Antoniny i Stefana. Rozdział VI. Domy jak ludzie Z nakazem iw rekach omy, jak ludzie - powstają i rodzą się aby zestarzeć się i umrzeć. Żywot jednych jest dłuższy, innych krótszy, bogatszy i bardziej urozmaicony, albo taki sobie. Domy zapewniają ludziom schronienie i poczucie bezpieczeństwa oraz intymność i byt - jak to bywa - dla kilku pokoleń, bądź zaledwie jednego czy dwóch. Trwale wpisują się w pejzaż wsi, stanowiąc wyrazisty i oryginalny jego element. Czasem znikają bez śladu, jakby niezauważone, kiedy indziej ustępują miejsca nowemu budownictwu. W tej sprawie nie ma żadnej reguły. Poza jedną prawdą - taką, że rodzinny dom na zawsze zapada w ludzką świadomość i obdarza się go zawsze większym lub mniejszym sentymentem. Szczęśliwi ci, co mogą, jeżeli tylko chcą, powracać do niego, niczym ptaki do swoich gniazd. Z tym większym szacunkiem godzi się odnosić do tych przypadków, kiedy ludzie starają się zachować stare chałupy, którym - bez straty uroku i charakteru - nadają nowe funkcje. Wygląda to trochę tak, jakby te domy przechodziły na zasłużoną emeryturę, co chroni je przed przedwczesną rozbiórką. Bo też chronić można i trzeba nie tylko dworki i pałace, zabytkowe Janina i Władysław Szymoniuk na tłe rodzinnego domu J A G O D N I C A : Ludzie. . Historia. IWydarzen/a Prawdziwie sielski obrazek sprzed lat. W środku Janina Szymo-niuk, obok jej córki, z lewej Teresa, z prawej - Halina. uczycielki szkoły podstawowej we wsi Koszoły koło Huszczy w powiecie bialskim. Furmanką zaprzęgniętą w konia -opowiada Teresa - poprzez Terebelę, Białą Podlaskę i Łomazy zawiózł mnie tam ojciec. Zabrałam łóżko, pierzynę, poduszkę i pościel, najpotrzebniejsze ciuchy, trochę książek i garnki. Ojciec pozostawił mnie samą, młodziutką, z dala od Jagodnicy, abym zmierzyła się z nowymi obowiązkami. Przez dwa lata uczyłam w Koszołach chłopskie dzieci. Czy było w tym coś z "Siłaczki" Żeromskiego? Zapewne trochę tak, trochę nie, ale z pewnością górę brało głębokie przekonanie o możliwości i potrzebie wyrwania się z tak bardzo zagubionej prowincji. parki, ale także chłopskie chałupy. Takiej właśnie przemianie poddane została chałupa Szymoniuków. Znamy ją z okresu, gdy była kryta słomą i otoczona zielenią, bzami i kwiatami, co dodawało jej uroku. Od strony drogi zdobił ją urokliwy ganek, przytulny i miły, obrosły bzem, gdzie chętnie gromadziły się dzieci i na przysłowiowe randki zbierała się młodzież. Ta chałupa zawsze była zadbana i porządnie utrzymana. Jak zresztą całe nieduże gospodarstwo.Za to z dużym ogrodem i drzewami owocowymi oraz jagodowymi krzewami i kwiatami. Na każdym kroku, w obejściu i wewnątrz, dawała się odczuć wypróbowana ręka gospodarza i cieśli, stolarza, bo też Władysław Szymoniuk posiadał obie te kwalifikacje. Gdy zmarł, jego żona Janina wciąż tu mieszkała, doglądając to, z czym była w stanie się uporać. Kiedy przybyło lat, nadal chętnie spędzała w tym domu wiosenną i letnią porę, zaś na zimę przenosiła się do młodszej córki i zięcia do Białej Podlaskiej. Potwierdzała po swojemu znaną prawdę, iż ludziom ze wsi, zwłaszcza starszym, bardzo trudno rozstawać się z miejscem dotychczasowego życia. Kto sądzi inaczej, uważając, iż cywilizacyjne zdobycze miasta są wobec wsi bezkonkurencyjne, ten pozostaje w błędzie i nie chce albo nie może wniknąć w naturę ludzi tam ukształtowanych. Janina Szymoniuk pozostawała w takim przekonaniu aż do śmierci. Chałupa nie podzieliła losu gospodarzy. Jak stała, tak dotąd stoi, aczkolwiek już bez ganka i gęstych krzaków bzu. Córki Szymoniuków, Teresa i Halina, wybierając zawód nauczycielski, w konsekwencji opuściły Jagodnicę. Lecz nie na zawsze. Obie najpierw kończyły Państwowe Liceum Pedagogiczne w Leśnej Podlaskiej. Teresa zrobiła maturę w 1956 r., zaś Halina w 1960 r. Teresie przydzielono stanowisko na- Od młodości do starości - zawsze byli przyjaciółmi. Na zdjęciu (od lewej): Wiktor Czyrak i Władysław Szymoniuk. Fotografia z 1929 roku. Rozdział VI. Domy jak ludzie Halinie przypadła praca nauczycielki w pobliskich Worgulach. Za daleko, żeby chodzić z domu, za blisko aby za nim nie tęsknić. Z tej wsi pochodzi jej mąż Tadeusz Biegajło. Obie siostry ukończyły zaocznie Studium Nauczycielskie w Warszawie. Teresa wybrała kierunek biologiczno-chemiczny, a Halina nauczania początkowego. Teresa po wyjściu za mąż za Stanisława Szołuchę, kolegę z tej samej wsi, także absolwenta leśniańskiego liceum, przeniosła się do Warszawy, gdzie mąż zdążył już się zadomowić. Jednak nie od razu tak się stało. Stanisław Szołucha, który zdawał maturę w 1954 roku, ucząc się w jednej klasie z Henrykiem Mazie-jukiem, najpierw z nakazem pracy wystartował w zawodzie nauczycielskim w Kostomłotach koło Terespola. Nakaz pracy opiewał na trzy lata. Jednakże już po upływie dwóch lat można było ubiegać się o odroczenie dalszej części nakazu ze względu na podjęcie studiów wyższych. Pod warunkiem wszakże, że byłyby to studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Stanisław Szołucha złożył papiery na Uniwersytet Warszawski, gdyż do niego przyłączyła się wówczas warszawska WSP. Pomyślnie zdał egzamin na Wydział Matematyki tej renomowanej uczelni. I dzięki temu mógł rozstać się z posadą nauczyciela w Kostomłotach. Gdyby tak inni... o ukończeniu studiów, już jako magister, Stanisław Szołucha związał się z energetyką. Pracował w Zjednoczeniu Energetyki, które stało się później ministerstwem, także w Centrum Informatyki Energetyki. Niezależnie od tego skończył studia podyplomowe w pionie ekonomicznym w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Awansował na starszego inspektora, kierownika zespołu i naczelnika wydziału. Pracę zawodową skończył w Agencji Rynku Energetyki, przechodząc w 2000 r. na emeryturę. Teresa Szołucha, pomijając epizod w Koszołach, spędziła całe zawodowe życie w warszawskich szkołach. Już będąc na nauczycielskiej emeryturze, przez dwa lata pracowała w polskim ośrodku szkolnym w Rydze, nauczając w ojczystym języku łotewskie dzieci z polskim rodowodem. Zaskarbiła tam sobie uznanie Polaków. Teresa i Stanisław Szołu- chowie wychowali dwoje dzieci, Marcina i Monikę. Monika skończyła Wydział Budownictwa Wodnego na Politechnice Warszawskiej, a Marcin skończył geodezję na tej samej uczelni. Przez kilka lat pracował w LOT. Mając stopień majora WP pracuje obecnie w Sztabie Generalnym. Halina i Tadeusz Biegajłowie mają syna Jarosława, który skończył AWF w Białej Podlaskiej i był nauczycielem, aby następnie zająć się handlem. Powróćmy do rodzinnego domu Szymoniuków. Był okres, kiedy tę chałupę zamieszkiwały dwie rodziny. Jedną połowę - część południową - zajmowała rodzina Paszkowskich, mająca własną MukazowąM działkę, a drugą - tę od północy - rodzina Szymoniu-ków. Władysław Paszkowski miał za żonę Sabinę, siostrę Mariana Chalimoniuka. Założyli bardzo liczną rodzinę, składającą się aż z 8 osób, która była zmuszona mieścić się w jednej izbie i kuchni. Po drugiej wojnie światowej Paszkowscy wyemigrowali na Pomorze Zachodnie, aby przejąć gospodarstwo rolne koło Reska. Władysław Paszkowski prezesował tam Spółdzielni Kółek Rolniczych. Kazimierz Paszkowski, najstarszy z rodzeństwa, z którym Henryk Maziejuk chodził do szkoły w Wi-tulinie, otrzymał od ojca zlecenie, żeby utopić w rzece młodziutkiego pieska. Chłopak wsadził go do torby i bez słowa odszedł do szkoły. Pies żałośnie skomlał. Kiedy stanęli na moście, Henryk spytał: - Czy naprawdę chcesz psa wrzucić do rwącego nurtu Klu-kówki? Kazimierz odrzekł: -Nie mogę tego zrobić, żal mi psiaka... Pozostawiony przed szkołą drżał ze strachu i stresu. W przerwie wszedł do klasy i usiadł pod ławką Kazimierza. Nawet nie pisnął. Uwagę nauczycielki zwróciła wypływająca poza ławkę kałuża psiego moczu. Wśród uczniów podniósł się żartobliwy śmiech. - Czyj to pies? - spytała łagodnie nauczycielka. Kazimierz, niczego nie zatajając, przyznał się do szczeniaka i wyznał szczerze, iż nie mógł go utopić w rzece, do czego zobowiązał ojciec. Nauczycielka, znana z dobrego serca do zwierząt, pochwaliła ucznia za tę postawę i zapewniła, że zaopiekuje się psiakiem. Dzięki temu wyrósł on na Ta sama, a jednak inna. Chałupa Szymoniuków. Ta z dawnych lat, gdyśmy zabawiali się w kawalerkę, ze zdjęciem Haliny Szymoniuk w rogu zdjęcia. I ta sama chata, ale odnowiona, dostosowana do nowej roli. diii J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a Dwie rodziny, z okresu, kiedy dzieci były małe, które później złączył węzeł małżeński. Obie z lat 40 (okupacja) ub. wieku. Na dole rodzina Szołuchów, gdy jeszcze mieszkała w Worgulach. Na kolanach mamy-która ledwie zdążyła przed kamerą jako tako ogarnąć dzieci - Franciszek, z jej lewej strony Tadeusz, a po prawej - mały Stasio, przyszły magister Stanisław Szołucha. Na górze rodzina Szymoniuków. Na kolanach babci Teresa, a na kolanach mamy Halina. Za nimi stoi ojciec - Władysław Szymoniuk. pięknego przyszkolnego psa i zawsze, ilekroć nadarzała się okazja, z wdzięcznością łasił się do Kazimierza. Kazimierz dosłużył się w LWP, pracując w Bemowie Piskim, stopnia majora. Zmarł nie doczekawszy emerytury. Tadeusz, jego brat, został nauczycielem. Prócz dwóch chłopców w rodzinie Paszkowskich były jeszcze cztery siostry: Stanisława, Maria, Hanna i Teresa. Powrót Władysława Paszkowskiego na Podlasie, spowodowany chęcią sprzedaży pozostawionej w Jagodnicy ziemi, okazał się tragiczny w skutkach. Zginął on w niewyjaśnionych okolicznościach. Jego ciało odnaleziono po miesiącu w nurcie Krzny w okolicach Białej Podlaskiej. O starą chałupę zatroszczyli się Teresa i Stanisław Szołuchowie wraz z Haliną i szwagrem Bie-gajłą. Postawa i czyn godne pochwały. Z dużą troską zadbali o podwaliny, wymienili spróchniałe belki w ścianach, zmienili pokrycie dłachu, przywrócili podlaskie okiennice i tradycyjny płot ze sztachet. Bryła domu pozostała jednak w dotychczasowym kształcie. Zachowany też został jego charakter. Chałupa otrzymała zupełnie nową funkcję, stając się wiejskim domem letniskowym. Stąd roztacza się piękny widok na ogród i łąki, odległą rzekę Klu-kówkę i tonący w zieleni Witulin. Wnętrze chałupy zostało wzbogacone o ścienne panele, łazienkę i urokliwy kominek. Zachowano natomiast, co wnętrzu przydaje smaku i uroku, dawne meble, roboty Władysława Szymoniuka, fotografie i święte stare obrazy oleodrukowe. Dawna chałupa nabrała wyrazu i charakteru. Gdyby o podobne postępowanie pokusili się inni właściciele starych chałup, co spotyka się bardzo często na zachodzie Europy, bez wątpienia zyskałaby na tym wieś i tradycja. Być może następne pokolenia zaczną bardziej, aniżeli współczesne, doceniać to, co jest traktowane z pogardą, a co w istocie rzeczy zasługuje na szacunek i ochronę. Różne oblicza a^^ansu ztery rodziny z Worgul pojawiły się w Ja-godnicy w wyniku komasacji gruntów i powojennej reformy rolnej. Była to, by tak określić, trzecia faza nowego osadnictwa w tej wsi. Objęła tych, którzy mieszkając w Worgulach, w wyniku komasacji tutaj otrzymali ziemię i łąki. Zamiast odbywać dalekie wyprawy z Worgul do Jagodnicy, żeby uprawiać pole i kosić łąki, co byłoby uciążliwe i nieekonomiczne, zdecydowali się na przesiedlenie. Tak postąpili w 1946 r. Szołuchwie, Dominika i Józef oraz - druga rodzina - Franciszka i Bronisław, a ponadto Marianna i Józef Biegajłowie i Feliksa z Franciszkiem Artymiukowie. Zamieszkali, poprzedzielani znaczną przestrzenią, po prawej stronie bialsko-ło- Rozdział VI. Domy jak ludzie Kiedy się fotografowali nie mogli wiedzieć, jaki los ich czeka. Cieszyli się z chwili, która trwała, byli wszak młodzi i ufni w przyszłość. Na zdjęciu u góry: Eugeniusz Wróbel, Teresa Szymoniuk i Tadeusz Szołucha. A na dole ówczesne panny z Jagodnicy - Krystyna Czyrak (z lewa) i Teresa Szymoniuk (z prawa) przedzielone kawalerem. sickiego gościńca, prowadzącym poprzez las "Krówka" do wsi Ludwinów. A więc poza starą częścią Jagodnicy. Najbliżej jej północnego krańca ulokowali się Szołuchowie, rodzicie Stanisława, czyli Józef i Dominika. On pochodził z Worgul, ona rodem była z Terebeli. To również liczna rodzina. Tadeusz Szołu-cha, starszy brat Stanisława, który przejął od rodziców ojcowiznę, za żonę też wybrał sobie mieszkankę Terebeli, Zofię. Franciszek, młodszy brat Stanisława, wyjechał na Śląsk. Jako zawodowiec, służył w wojskowych "Czerwonych Beretach", czyli w oddziałach desantowych. Maturę skończył w Technikum Ekonomicznym. Pracował w kopalni węgla, potem w MO, skończył Wyższą Szkołę Milicji w Szczytnie na Mazurach. Będąc już oficerem, pracował w KW MO w Katowicach, skąd awansował do KG MO w Warszawie. Zmarł nagle w stopniu podpułkownika. Po ukończeniu zawodówki w Białej Podlaskiej, właśnie na Śląsk pognało również najmłodszego z braci, Zygmunta Szołuchę. Zrobił tam maturę, a następnie zdobył tytuł inżyniera te w Politechnice Łódz- kiej. Zatrudnił się w Fabryce Samochodów Małolitrażowych w Tychach. Spod jego m.in. rąk wychodziły słynne "maluchy", które zmotoryzowały Polskę. Zygmunt Szołucha ma na swoim koncie pomysły racjonalizatorskie i wynalazcze. Sukcesor ojcowizny Szołuchów, Tadeusz, wraz z żoną Zofią wychował troje dzieci. Waldemar, osiadły w Jagodnicy, który zbudował okazały dom, łączy pracę na roli z handlem. Jego córka Iza prowadzi sklep rodzinny w Leśnej Podlaskiej. Inna córka, Małgorzata, zamieszkała w Konstantynowie, a Jerzy Szołucha przeniósł się do Bielska-Białej, gdzie na stałe osiadł jego stryj Zygmunt. Sąsiadem tych Szołuchów jest inny Szołucha, Franciszek, który odziedziczył gospodarkę po rodzicach, Franciszce i Bronisławie, gdy umarli. Franciszek odbywając służbę wojskową nabawił się kłopotów zdrowotnych. Mieszka sam, ponieważ rozstał się z żoną. Jego siostra Józefa jest na gospodarstwie rolnym w Woskrzenicach, dokąd przeniosła się po zamążpójściu. Biegajłowie, Marianna i Józef, też sprowadzili się do Jagodnicy z Worgul. On zmarł, ona pozostała w domu. Brat Józefa, Władysław, zaraz po wojnie skończył leśniańskie liceum pedagogiczne, a następnie - jako pierwszy z jagodniczan -Uniwersytet Warszawski. Został profesorem tej uczelni, pracował w Instytucie Geografii i w Polskiej Akademii Nauk. Biegajłowie mieli czworo dzieci, które w komplecie, gdy dorosły, opuściły wieś. Henryk, najstarszy, po ukończeniu Technikum Weterynaryjnego został inseminatorem w Leśnej Podlaskiej, gdzie zamieszkał na stałe. Ma troje dzieci. Halina Biegajło po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego w Janowie Podlaskim została nauczycielką w Piszczacu. Ten sam zawód wybrała również jej siostra Barbara - teraz już na emeryturze w Białej Podlaskiej - która jednakże skończyła Państwowe Liceum Pedagogiczne w Leśnej Podlaskiej. Teresa Biegajło, najmłodsza z rodzeństwa, pracę znalazła w Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Białej Podlaskiej, gdzie również zamieszkała, mając tam swoją rodzinę. Jaki los wobec tego spotka rodzinną chałupę Biegajłów? Nikt nie pozosta/ wreszcie Artymiukowie, którzy - jak wszyscy sprowadzili się do Jagodnicy z Worgul - wybudowali od podstaw nową zagrodę. Na północnym skraju wsi, tuż obok lasu zwanego "Krówką", skąd do starej części Jagodnicy jest przeszło kilometr drogi. Trud posadowienia tej zagrody ponieśli, będąc wtedy w młodym wieku, Feliksa i Franciszek Artymiukowie. On żenił się dwukrotnie. Józef i Danuta są dziećmi z pierwszego małżeń- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wlydarzen/a stwa. Kończyli leśniańskie PLP im. Stanisława Staszica w Leśnej Podlaskiej. Józef w międzyczasie kończąc Studium Nauczycielskie w Raciborzu, zawędrował nad granicę z NRD, osiadając w Bogatyni. Był tam nauczycielem, następnie dyrektorem Zespołu Szkół Górniczych i cenionym działaczem społecznym. Danuta Artymiuk, po mężu Bołtowicz, przeniosła się do Białej Podlaskiej, wykazując się zainteresowaniami i temperamentem aktywnego działacza kultury. Na tym polu odniosła wiele sukcesów. Pracowała na stanowisku kierownika Wydziału Kultury i dyrektora Wojewódzkiego Domu Kultury w Białej Podlaskiej. Poniosła duże zasługi w rozwoju i popularyzacji amatorskiej, ludowej twórczości artystycznej i oświatowej. Pozostając na emeryturze, współredaguje "Podlaski Kwartalnik Kulturalny” i kontynuuje swe zainteresowania. Dzieci z drugiego małżeństwa Franciszka Arty-miuka to: Jan, Stanisława i Zofia. Jan skończył Technikum Geodezyjne w Warszawie, następnie ukończył studia wyższe na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, w której podjął pracę naukową, startując od asystenta. Stanisława Artymiuk wyszła za mąż za syna pochodzącego z Jagodnicy Kazimierza Mi-siejuka. Kończyła leśniańskie PLP. Jej mąż też jest nauczycielem. Zamieszkali w Białej Podlaskiej, gdzie wykonują swój zawód. Artymiukowie, biorąc rozbrat z rolnictwem, przenieśli się do miasta. W Białej Podlaskiej senior rodu został śmiertelnie potrącony przez samochód. I w tym przypadku, choć to liczna rodzina, nikt z Artymiu-ków nie zdecydował się pozostać na wsi, żeby kontynuować rodzinne tradycje. Gospodarstwo rolne i zagroda, niegdyś pięknie utrzymana, przeszły w ręce Tadeusza i Reginy Kołodziej, którzy - mając rodzinę - tam gospodarują. W ich sąsiedztwie - tuż przy lesie "Krówka" - stały zabudowania Antoniego Andrusiu-ka, który po ich pożarze zrezygnował z prowadzenia gospodarstwa. Pozostał po nim zdziczały sad. Ziemia nadziei i oba^^ spółczesnym mieszkańcom Jagodnicy wręcz trudno wyobrazić sobie, jak powszechnym pożądaniem była ziemia. Kto ją miał, a im więcej tym lepiej, ten czuł się pewny i dowartościowany. A ten, który był jej pozbawiony, albo posiadał zaledwie spłachetek, czuł się niepewnie i bardzo trudno mu było o pozycję społeczną, gdyż jego los, los całej rodziny, zależał od innych. I dlatego - w przenośni i dosłownie - ludzie zabijali się aby powiększyć stan swego ziemskiego posiadania. Oszczędzali, jak tylko mogli, by dokupić chociażby morgę gruntu. Kłótnie o podorywane miedze, nawet w rodzinie, czasem rozstrzygane w sądach, były na po- rządku dnia. Owa namiętność wobec ziemi rolnej, jak można sądzić, już przeminęła. Ziemia, co tak trudno zrozumieć najstarszym mieszkańcom, straciła urok i wartość, nierzadko popadając w niełaskę. Lecz gdy był realizowany dekret o Reformie Rolnej, przyjęty już w 1944 roku, ziemia była wciąż w cenie i otaczana czcią. Reforma objęła również Jagodnicę. Podlegała jej duża enklawa nie rozparcelowanego do końca jagodnickiego folwarku, położona pod "Krówką", między gościńcem a drogą prowadzącą do Zaberbecza i granicą tej wsi. Całkiem nie najgorsza gleba. Prawo do przydziału ziemi z Reformy mieli rolnicy, którzy posiadali jej dotąd mało, mniej aniżeli 10 mórg. Takimi byli głównie "ukazowcy", którzy niewiele - albo i wcale - skorzystali z przedwojennej parcelacji folwarku Szeliskich. Na przykład Michał Czerkies, ojciec Franciszka, nie kwalifikował się do podziału ziemi z reformy, ponieważ - będąc "uka-zowcem" - dokupił z parcelacji ziemię do łącznej powierzchni 10 mórg. Zapłacił za nią, jak należało, gotówką, ale wtedy, kiedy polska złotówka bardzo straciła na wartości i za przysłowiowego koguta można było niemało uzyskać. Kto był wówczas obrotny i miał jakieś oszczędności, ten dobrze postąpił, korzystając z okazji. Podobnie zachował się Mikołaj Koszołko, ojciec Jana, a także Antoni Koszołko, ojciec Pawła; mieszkający tam, gdzie potem była zagroda Ostapiuków. Pełne prawo do skorzystania z Reformy mieli natomiast tacy "ukazowcy", jak Wróbel, Jakimiuk, Czer-kies czy Daniluk. Prawo to przysługiwało również Marianowi Godlewskiemu, ponieważ z parcelacji folwarku skorzystał w niewielkim zakresie. I Godlewski dostał ziemię pod "Krówką". Stanisław Czer-kies, ojciec Stanisława, który pobudował się naprzeciwko Antoniego Maziejuka, też miał prawo ubiegać się o ziemię przydziałową, gdyż posiadał dużą rodzinę i bardzo mało gruntu. A jednak, nie on jeden zresztą, nie skorzystał z tego przywileju, bo strach okazał się silniejszy od pożądania. Czerkies bał się, iż darmowa ziemia, ziemia pańska, może mu zaszkodzić. Przeciwnicy Reformy Rolnej straszyli przecież na różne sposoby, aby zniechęcić ludzi do brania cudzej ziemi. Także i tak, że "kto ośmieli się sięgać po cudzą własność, tego spotka kara, bo będą do takich strzelać". I Stanisław Czerkies, wtedy już człowiek w podeszłym wieku, zrezygnował z przysługującego mu prawa. Tak więc i w tym przypadku, wcale nie odosobnionym, strach miał zbyt duże oczy. A przecież, jakby nie patrzeć i oceniać, Reforma Rolna pomogła bardzo wielu chłopom - także w Jagodnicy - zaspokoić duży ówczesny głód ziemi. Dzieci i wnuki tamtych rolników nie uznają jednakże obecnie ziemi za szczęście. Raczej, niestety, za coś, co jest mało wartościowe, a nawet uciążliwe. Rozdział VII. W mrokach okupacji Rozdział VII. W mrokach okupacji Przemarsz wojsk P amięć o wojnie trwa niezmiennie. Przede wszystkim w pokoleniu naszych rówieśników i osób starszych, również trochę młodszych, lecz nie sposób upatrywać jej w następnych pokoleniach. Wojna jawi się dla młodych równie odległa, jak dla bie pocztowe. Ojciec płakał gdy przyszło mu ukręcać im główki. Na tych gołębiach mama gotowała rosół, który z trudem przechodził nam przez gardło. Los Południowego Podlasia przesądzili między sobą Rosjanie i Niemcy. Wojska sowieckie, które w rozbiorczym zapędzie szybko dotarły do Jagodnicy, w wyniku rozmów cofnęły się za Bug, w swoim władaniu zatrzymując jednak Podlasie środkowe i północne. Jagodnica wraz z całą Lubelszczyzną oraz innymi regionami kraju wcielona została do Generalnej Guberni, aby w takim ujęciu przetrwać okrutną okupację. W roku 1939, gdy między Niemcami i ZSRR panowała daleko posunięta zgoda, wyżsi oficerowie niemieccy i sowieccy ustalali między sobą w Brześciu, którędy ma przebiegać granica między ich państwami na ziemiach zniewolonej Polski. Zapadła decyzja o włączeniu Lubelszczyzny do Generalnej Guberni, zaś północnej i centralnej części Podlasia - tej za Bugiem - do Rosji. nas było Powstanie Styczniowe, a nawet pierwsza wojna światowa. Ta druga przypadła na nasze dzieciństwo. Byliśmy zupełnie nieświadomi zakresu i znaczenia zachodzących wydarzeń. Zapamiętaliśmy jednak niektóre fragmenty tej wojny. Luźne strzępy wielkiej historii. Nasz ojciec był w rezerwie i nie zdążył na punkt mobilizacyjny, który wyznaczony został na Wołyniu. I z tego powodu nie wziął udziału w tej wojnie. Niezbyt utrwaliło się także w pamięci wejście Niemców do Jagodnicy. Wpierw byli zresztą Sowieci. Zapadło natomiast w pamięci to, co stało się z gołębiami pocztowymi, których namiętnym hodowcą był nasz ojciec. Okupanci, zagrażając karą, nakazali wyzbyć się tych ptaków, gdyż były to gołę- Nie minęły jednak dwa lata, gdy w czerwcu 1941 r. hitlerowskie Niemcy m.in. stąd wyruszyły na wojnę przeciwko sowieckiej Rosji, z którą przedtem pospołu rozbierały niepodległą Polskę. Już znacznie wcześniej Niemcy ściągnęły swe siły militarne nad Bug, także w nasze okolice, szykując się do wojny ze Związkiem Radzieckim. Przez wiele dni na gościńcu trwał nieustanny ruch wojska. Ku wschodowi, w kurzu i swądzie spalin zmierzały różnego rodzaju samochody wyładowane sprzętem wojskowym i żołnierzami, jak również motocykle, kuchnie polowe, pojazdy sanitarne i konne tabory. Od drogi w stronę wsi niósł się turkot i zgrzyt oraz krzykliwy śpiew żołnierzy. To, co dla Niemców było radosne, stanowiło dla J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. VWydarzen/a Stanisław Szczepaniak i Jan Glapiak odmówili podpisania listy volksdeutschów i dlatego Niemcy wysiedlili ich z całymi rodzinami ze wsi Czacza koło Kościana w Wielkopolsce, aby przesiedlić do Jagodnicy, a na ich gospodarstwach osadzić swoich. Glapiak i Szczepaniak (na zdjęciu z knurem na podwórku Kawków) przeżyli całą okupację w Jagodnicy. Jedna rodzina mieszkała u Kawków, druga u Bąków. ków bzu. Przed wyjściem na front, w czerwcu 1941 roku, kwaterowało w naszej chałupie dwóch niemieckich oficerów. Zajmowali pokój gościnny. Ciepło, okna były otwarte, a w rogu stały oparte o ścianę karabiny, które wzbudziły zainteresowanie Janka. Zaczął majstrować przy nich, a gdy zobaczył to jeden z oficerów, z tak mocną wściekłością kopnął chłopaka, że ten poprzez okno wypadł do ogródka. Zaprzestaliśmy odtąd tam wchodzić, a nawet zaglądać. Bliskość granicy na szczęście nie okazała się szczególnie niebezpieczna. Głównie dlatego, że Rosjanie nie stawiali większego oporu i nie byli w stanie przejść do kontrataku, co by przeniosło do nas działania bojowe. Niemcy wchodzili na terytorium Związku Radzieckiego równie łatwo jak nóż w masło. Tylko przez krótki okres słychać było obronę twierdzy brzeskiej. Nadlatujące nad nią samoloty z bialskiego lotniska zrzucały bomby. Nocą, aby lepiej było widać cele ataków, hitlerowcy "zawieszali" nad twierdzą świecące nas zapowiedź mroku i strachu. Zbyt blisko byliśmy granicy, aby nie zdawać sobie sprawy z zagrożenia. Dorośli nie mieli dość odwagi i chęci, żeby uważnie przyglądać się prącej do przodu potędze. Inaczej było z dziećmi. Ukrywając się w redlinach ziemniaków i w krzakach lip, które rosły przy drodze prowadzącej do gościńca, z ciekawością obserwowaliśmy przetaczaj ący się potok wojska. Było tak do czasu zanim któryś z Niemców nie strzelił na postrach w naszą stronę. Odtąd obserwowaliśmy gościniec z daleka. Spoza płotów i krza- 1 w Współczesne młode pokolenie może powiedzieć bardzo niewiele albo nic o zaprezentowanym tutaj sprzęcie - z reguły domowej roboty - który miał szerokie zastosowanie podczas wojny i okupacji. Od lewa - żarna, powstałe z ułożenia dwóch kamiennych płyt, na których - kręcąc ręcznie - dokonywało się przemiału ziarna zbóż, przeważnie żyta, aby sposobem domowym upiec chleb. Sprzęt środkowy - to stępa, w formie pnia drewna z wydrążonym środkiem, w której - uderzając tłuczniem - wyrabiało się kaszę z prosa lub gryki. Z prawej - cierlica, służąca do obróbki lnu na włókno. Rozdział VII. W mrokach okupacji jaskrawo flary, których blask docierał aż do Jagodnicy. Było tak widno, że - jak mówili ludzie -na podwórku można by nawlekać igłę. Wkrótce Jagodnica dowiedziała się o wielkim obozie jeńców radzieckich w Kaliłowie pod Białą Podlaską. Ryzykując życiem, jeńcy masowo uciekali poprzez druty, inni umierali. Czasem uciekinierzy przedostawali się w nasze okolice. Prowadzony przez Niemców pościg za nimi przypominał polowanie z nagonką na dziką zwierzynę. Od kul padło dwóch jeńców w obrębie jagodnickich łąk. Kilku ukrywało się jakiś czas w pobliskich lasach i śródpolnych kopcach ziemniaków. Niektórzy znaleźli przejściowo schronienie w chłopskich zagrodach. Poza jednym przypadkiem nie zdarzyło się, by ludzie ujawnili hitlerowcom miejsca ukrywania zbiegów. Żydzi i partyzanci rzy torfowisku w Te- rebeli stanęły baraki, w których - poza drutami - przetrzymywani byli sowieccy jeńcy. Niemcy zatrudniali ich, traktując gorzej niż zwierzęta, do kopania torfu i wyrabiania z niego brykietów. Gdy wojna stawała się bardziej zacięta i okrutna, w Ja-godnicy słychać było zimą dudnienie pociągów przetaczających się po torach na wschód, wiozących ciężkie ładunki wojskowe. A kiedy już rozwinęła swą aktywność partyzantka, docierało do nas również echo wybuchów wysadzanych pociągów, torów kolejowych i mostów. Byliśmy świadkami ostatecznego rozwiązania przez Niemców "kwestii żydowskiej”. Żydzi stanowili bez mała połowę mieszkańców Białej Podlaskiej . W ich rękach znajdował się przede wszystkim handel i drobny przemysł. Doszło do masowego rozstrzeliwania tej ludności i W okresie okupacji hitlerowskiej Leśna Podlaska, przy aktywnym wsparciu ojców Paulinów, stanowiła prężny ośrodek ruchu oporu. Zdjęcie górne: Zespół klasztorny wraz ze świątynią. Zdjęcie dolne: Kamień polodowcowy, na którym uczniowie leśniańskiego seminarium nauczycielskiego w 1934 r. wyryli pamiątkowy napis z okazji rocznicy niepodległości Ojczyzny. Czas wojny i okupacji głaz przeleżał w ziemi, ukryty na szkolnym dziedzińcu. jej wysyłania do obozów zagłady. Naoczni świadkowie, odwiedzając miasto, opowiadali o furmankach zapełnionych ciałami zabitych Żydów, które zrzucano do zbiorowych mogił na bialskim kirkucie. Po utworzeniu w Białej getta, hitlerowcy wykorzystywali młodszych Żydów do różnego rodzaju robót. Na przykład regulowali oni rzekę Kluków-kę, poczynając od Leśnej, aby jej koryto było prostsze i miało brzegi wybite palikami i obłożone faszyną. Prowadząc przez Jagodnicę liczną grupę Żydów, zmuszanych siłą do tej roboty, wychudłych i obdartych, niektórzy z mieszkańców wspomagali ich żywnością, co Niemcy surowo zabraniali. Kiedy zauważyli, że któryś z nich podniósł z ziemi kromkę chleba czy jabłko, marchew albo cebulę, wtedy z furią rzucali się na takiego Żyda. Bili kolbą karabinu aż do krwi. Nieszczęśliwi ludzie. Co bardziej odważni już wcześniej, domyślając się swego losu, przedostawali się do wsi licząc na pomoc. Zdarzyło się to również naszej mamie. Żydzi prosili chłopów o zapewnienie im opieki. Pewna Żydówka, właścicielka bławat- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia nego sklepu, która znała naszą mamę, pojawiła się potajemnie w domu, za przetrzymanie oferując wszystek posiadany towar. Gdy Henryk poszedł rano do szopy po torf, zląkł się czegoś, co się poruszyło w słomie. Ze strachu porzucił koszyk i przybiegł z krzykiem do mamy. Ta powiedziała, aby broń Boże nikomu nie mówił o tym zdarzeniu. W słomie była ukryta Żydówka, którą w kolejną noc mama zaprowadziła do lasu, aby dalej radziła sobie sama. Ukrywanie Żydów było szczególnie niebezpieczne. Groziła za to śmierć z rąk Niemców. Okupant czuł się bardzo pewny siebie. Jednak powoli musiał spuszczać z tonu. Już coraz bardziej dawał znać o sobie ruch partyzancki. Opór stawał się zorganizowany i doskonale maskowany. W okolicy działały oddziały AK i BCh. W Witullnie partyzanci rozbili nocą mleczarnię, do której chłopi w ramach kontyngentów znosili mleko, które było prze- znaczane na zaopatrzenie armii. W Komarnie zarekwirowali żywność, a w Sitniku pieniądze. Ośrodkiem aktywnego ruchu oporu była Leśna Podlaska. Dyskretnego wsparcia partyzantom okazywali Ojcowie Paulini. Osadę i okoliczne wioski zamieszkiwało wielu absolwentów przedwojennego tutejszego seminarium nauczycielskiego. W klasztornych murach mieściła się nielegalna szkoła podchorążych Batalionów Chłopskich, której kadrę stanowili po części pracownicy - traktując to jako przykrywkę - legalnej spółdzielni rolniczej. Na zajęcia przyjeżdżał komendant główny BCh Franciszek Kamiński, pseudonim Zenon Trawiński, co potwierdza umieszczona później pamiątkowa tablica. BCh-owcy wydawali tajną gazetkę. Bardzo aktywna była AK. Miała swoich bojowników i działaczy, wspierała też operujący w okolicy regularny oddział wojskowy. W Leśnej odbywa- Leśniańskie Sanktuarium Maryjne z dużą pieczołowitością kultywuje wątki patriotyczne, których siła przyciągania na Podlasiu była i pozostaje duża. Podczas kolejnej mszy świętej odbytej na świeżym powietrzu na początku lat 80. zeszłego wieku (zdjęcie po prawej) zgromadziły się liczne rzesze wiernych. Przeor O. dr Eustachy Rakoczy (po lewo, zdjęcie górne) wita przybyłych gości, osoby duchowne i świeckie, w tym Ks. Bp. Jana Mazura, oficerów WP i dawnych legionistów, ostatniego z żyjących wówczas przedwojennych generałów - Borutę Spiecho-wicza (drugi z lewej). Na zdjęciu dolnym widzimy (czwarty od prawej) gen. Franciszka Kamińskiego, Komendanta Głównego Batalionów Chłopskich, który odsłonił na ścianie budynku klasztornego tablicę pamiątkową poświęconą działającej tutaj - z jego osobistym udziałem - konspiracyjnej Szkoły Podchorążych. Rozdział VII. W mrokach okupacji Partyzanci stanowili siłę, z którą musieli liczyć się Niemcy, która jednocześnie wyzwalała w nich wściekłość i wolę zemsty. U góry: Pacyfikacja wsi. U dołu: Przemarsz leśnego oddziału. ło się tajne nauczanie. Partyzanci załatwiali swoje interesy poprzez spółdzielnię "Rolnik". Chcąc zademonstrować siłę i podtrzymać na duchu miejscową ludność, na nocną mszę bożonarodzeniową zwartym szykiem wkroczył uzbrojony oddział AK, co odbiło się w okolicy szerokim echem. Na tym terenie skutecznie działał silny oddział partyzancki AK pod dowództwem "Zenona". Niebo też stawało się niespokojne. Tędy przelatywały pod koniec okupacji, budząc w ludziach nadzieję, a przestrach u Niemców, silne i liczne eskadry alianckich samolotów. Niemcy wprawdzie strzelali do nich z działek przeciwlotniczych, posyłali do walki myśliwce, które stacjonowały na bialskim lot- nisku, co jednak na niewiele się zdawało, ponieważ ciężkich bombowców strzegły dobrze uzbrojone lekkie samoloty pościgowe. Między Sworami a Worońcem, doskonale było widać z Jagodnicy, gdyż było to w okresie dnia, wskutek awarii spadł ciężki bombowiec USA. Niemcy uznali ten wypadek za swój sukces. Jednak nie udało się im ująć załogę rozbitego samolotu, ponieważ w porę pospieszyli jej z pomocą AK-owcy, którzy uchronili pilotów przed śmiercią. Hitlerowcy robili wiele, żeby załamać ruch oporu i maksymalnie osłabić morale Polaków. Stosowali masowe rozstrzeliwania, mordy i pacyfikacje wsi. Przeprowadzali obławy i staczali regularne bitwy z J A G O D N I C A :_Ludzis.-ArchJisktura.=HiS£or!M.=^Wddarzsnua partyzantami. Przed plutonem egzekucyjnym stanęli, ginąć bohaterską śmiercią, polscy patrioci na Placu Wolności w Białej Podlaskiej, podobnie w Leśnej Podlaskiej, co przypominają tablice i pomniki. Spa-cyfikowana została pobliska nam wioska Solinki. Bitwa z partyzantami rozegrała się m.in. w lesie "Flo-ria" i "Bagonica". W ręce gestapo dostało się kilkanaście osób z grona inteligencji leśniańskiej i okolicznych wsi. Część ich zginęła w obozach zagłady. Dobry początek edwie front przesunął się pod Siedlce, a bolszewicy natychmiast przystąpili do działań propagandowych. Ich mocne uderzenie polegało m.in. na wyświetlaniu filmów. Na obejrzenie takiego filmu mieszkańcy Jagodnicy w lipcu 1944 r. zostali zaproszeni do podworskiej stodoły znajdującej się na podwórku Kawków. Nikt z nich wcześniej nie oglądał jakiegokolwiek filmu. Tematem tego, który został nam pokazany, była wojna, a dokładnie biorąc - pełne sukcesów natarcie Armii Czerwonej, którą dowodził generalisismus Józef Stalin. Za ekran posłużyło rozpostarte białe płótno. Prąd wytwarzał generator umieszczony w samochodzie. Każdy usiadł na czym mógł. Jedni na ławkach ze zbitych desek, inni na krzesłach i taboretach przyniesionych z domu, bądź wprost na słomie. Pierwsza sekwencja filmu przedstawiała pędzący wprost na widownię pociąg z czerwoną gwiazdą na parowozie. Scena tak sugestywna i jednoznaczna, że z wrażenia, aby nie dostać się pod koła pędzącego pociągu, wszyscy pospadaliśmy na klepisko. Zdawało się nam, że odczuliśmy powiew rozpędzonego pociągu. A po filmie przy wesołej muzyce odtwarzanej z płyt odbyła się zabawa. Melodia splatała się jednak z rożnego rodzaju apelami i politycznymi deklaracjami. We wsi zatrzymał się na kilka tygodni nieduży oddział wojsk radzieckich. Na klepisku spalonej stodoły Maziejuków stanął samochód sanitarny, służący za "banię", czyli odgrywający rolę sauny. Żołnierze wchodzili do środka i odprężali się w gorącej parze, okładając się nawzajem witkami brzozy. Był w tej jednostce weterynarz, który opiekował się zarówno żołnierzami jak i koniami. Kiedy zauważył, iż wielu mieszkańców wsi cierpi na świerzb, zaoferował swoją pomoc. Spreparował jakąś maść, zalecając, żebyśmy smarowali nią miejsca zaatakowane między palcami rąk i nóg, pod kolanami i w pachwinach. Tłusta, żółta maź przypominała pastę zmieszaną z siarką. Posmarowane miejsca mocno swędziały, toteż weterynarz polecił, aby obwiązywać je szmatkami i nie drapać ich. Podporządkowaliśmy się tym zaleceniom i po kilku dniach świerzb rzeczywiście ustąpił. Równie skuteczny okazał się frontowy lek do zwalczania wszawicy. Insekty szybko ginęły we włosach na głowie i gdzie indziej, a gnidy okazywały się martwe. Za tę pomoc ludzie byli mu wdzięczni, płacąc dobrym słowem i "samogonką". Początki wzajemnych stosunków Rosjan i Polaków były miłe i sympatyczne. Gdy "bania" odjechała, z trudem wygrzebując się z rozmokłej gliny, wojsko też zniknęło. Wydawało się nam, że wojna minęła już na zawsze, ale były to mylne odczucia. Co prawda nikt z Jagodnicy nie ucierpiał wskutek czystek ludnościowych, jakie zaczęli przeprowadzać bolszewicy, wyszukując wrogów socjalizmu, ani też nie odbywały się w najbliższej okolicy walki z podziemiem czy wywózki - poza Nosowem - na Zachód ludności ukrainskiej, to jednak docierały do nas groźne opowieści. Zwłaszcza dotyczące wsadzania do więzień i zsyłania na Sybir, bądź ginących bez wierci ludzi związanych z AK. Na zsyłkę trafił m.in. ks. Paweł Zubko z Witulina i Józef Makuła, rolnik z Zaberbecza. Całą okupację spędziły w Jagodnicy dwie rodziny wielkopolskich rolników ze wsi Czacz koło Kościana. Deportowali ich stamtąd Niemcy zaraz po zajęciu Polski, gdyż - a podobnie postąpili oni wobec wielu rodzin, które na Podlasiu znalazły schronienie, jak np. rodzina Roederów w Terebeli - odmówiły podpisania volkslisty, co byłoby przyznaniem się do germańskiego pochodzenia. Za karę odebrane zostały im gospodarstwa, które dostały się w ręce niemieckich bauerów. Rodziny te zjechały tutaj jedynie z podstawowym wyposażeniem. To była dla nich zsyłka. Jadwiga i Jan Glapiakowie zamieszkali w chałupie Szczepana Bąka, zajmując jedną izbę. Rodzina Szczepaniaków, Helena i Stanisław, ulokowała się natomiast w domu Kawków, stojącym tuż obok siedliska Polaków. Pozbawieni warunków do życia, zdani byli na łaskę i niełaskę obcych sobie ludzi. Po kartki żywnościowe chodzili do urzędu gminy w Sit-niku. Na plecach przynosili z lasu gałęzie na opał, żeby ugotować strawę i ogrzać izbę. Pomagali sąsiadom kopać ziemniaki, zbierać zboże i wyrzucać obornik, żeby cokolwiek zarobić. Żyli bardzo ubogo, a stosunki z gospodarzami układały się poprawnie, toteż jeszcze długo po wojnie pisali do siebie listy. Glapiakowie mieli córkę Władysławę, a Szczepaniakowie syna Stanisława, który latem 1944 r. został wcielony do polskiego wojska i poszedł na wojnę z Niemcami. Z hitlerowską armią walczył aż do jej zakończenia. Do zagrody w Czaczy zaszedł jednak wcześniej niż powrócili tam rodzice. Wiosną 1945 r. Glapiakowie i Szczepaniakowie wynajętym wagonem dotarli do rodzinnej wsi i swego gospodarstwa. Był to szczęśliwy powrót. Rozdział VIII. Wieś lat dziecięcych Rozdział VIII. Wieś lat dziecięcych Ponad i sify zas zmienia wszystko. Ludzi, otoczenie, pracę, nawyki, język i obyczaje. Zmienia zabudowę i architekturę wsi. Nawet przyrodę. Rezygnując z ambicji klasycznie monograficznych, chociaż czytelnik łatwo dostrzeże i te elementy w tej książce, zwracamy uwagę głównie na zmieniające one ani kołowrotków, ani krosna, których obecnie nie byłyby w stanie obsługiwać. A przecież nasze babcie i mamy, nawet siostry, musiały bezwzględnie mieć opanowane rękodzielnicze czynności. Uprawiały len i konopie, znały obróbkę tych roślin, aby domowym sposobem uzyskiwać z nich włókno. Jesienią i zimą, w czasie wolnym od prac polowych, kobiety ślęczały - przy mdłym świetle lampy naftowej - nad kołowrotkiem, żeby uzyskać cienką przędzę lnianą lub wełnianą. Obsługując następnie krosna, wyrabiały na nich - też własnoręcznie -pościel i osobistą bieliznę, tkaniny na płachty, obrusy, ścierki i odzież. Przędły czasem włókno konopne, Wiejskie kobiety - jeszcze nie tak dawno - dokonywały cudów swoją pracowitością, umiejętnościami i zakresem obowiązków oraz oddaniem na rzecz rodziny. Czegóż to one nie potrafiły i czasem nadal nie potrafią wykonać? Spod ich sprawnych i cierpliwych rąk (foto.po lewo), a także nóg, którymi napędza się kołowrotki, wychodziły cienkie, ładnie uprzędzone nitki z lnu i wełny Zanika domowy wyrób masła. Nadal robi to z powodzeniem, wykorzystując przedwojenną maselnicę, Krystyna Czerkies z Jagodnicy (zdjecie środkowe). Wyrób i wypiek chleba sposobem domowym też przechodzi w zapomnienie. Na zdjęciu po prawej stronie: Przy wytwarzaniu smakowitego chleba - matka i córka -Franciszka Maziejuk i Marianna Piwniczuk. się i powtarzalne losy mieszkańców wsi oraz zmiany, jakie w niej zaszły w wieku XX, zwłaszcza po drugiej wojnie światowej. Zatem w okresie, który znamy z autopsji i w którym kształtowało się także nasze życie. Przede wszystkim zawęził się zestaw obowiązków i zaj ęć kobiet wiej skich, które w przeszłości były nimi szczególnie mocno dociążone. Współczesne gospodynie i matki, córki, nawet nie zdają sobie sprawy z głębi i zakresu zmian, jakie zaszły w tej dziedzinie. Nierzadko nie wiedzą do czego tak naprawdę służył pracz, jak wyglądały koromysła, narzędzia do obróbki lnu, trzepaczka, grzebień czy międlarka. Nie wiedzą, co oznaczało to, że len trzeba wymoczyć i wyrosić, albo jakie było i do czego służyło motowidło. Nie mówiąc już o tym, że nie potrzebują aby wytwarzać z niego worki, sznury i powrósła. Na krosnach potrafiły też robić chodniki i barwne narzuty, bieżniki i firanki, obrusy na stoły. Kobiety wyrabiały również ręcznie, szydełkiem i na kulkach, albo drutach, wełniane swetry, pulowery i suknie, szaliki, czapeczki, rękawiczki i skarpety, jak też inne jeszcze wyroby. Niekiedy do ich obowiązków należało także wyrabianie walonków z wełnianego filcu. Któż obecnie, nie traktując tego jako hobby lub źródło dodatkowego zarabiania, umie i chce obsługiwać krosna? Gdzie podziały się te urządzenia? Nasze babcie i mamy zajęte tego rodzaju robotą jednocześnie w duchu modliły się i przemyśliwały, co jeszcze ich czeka? Współczesne kobiety wiejskie nierzadko nawet nie zdają sobie sprawy, ile ubyło im w J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Kto wie - czy też pamięta - jak nazywają się powyższe narzędzia i do czego służyły? Zapewne młodym odpowiedź sprawia duże kłopoty. A to po prostu narzędzia do obróbki lnu i konopi. Po lewej: Czesak do przeczesywania lnianego lub konopnego włókna. Na prawo: Grzebień do obrywania nasiennych główek lnu. Różne oblicza dzieciństwa. Nierzadko (zdjęcie dolne, wykonane na Polesiu) wypadało matkom zabierać dzieci ze sobą na pole. Zawsze jednak - tak było, jest i będzie! - pierwsze samodzielne kroki sprawiają dzieciom duże trudności. Nawet piłka (zdjęcie górne, prawe), gdy przypadkiem trafi w rękę Kasi Brzyskiej, nie może zaaferowane dziecko zbić z tropu. Gorzej, kiedy (zdjęcie górne) dziecko rwie się na drogę, co stwarza zagrożenie, ale wtedy można dzieciaka wsadzić do drewnianej klatki - jak Alę Bączek, aby miał wrażenie, iż pasie gęsi - czy też Alinę Czerkies, lub do wanienki jak Annę Brzyską. Rozdział VIII. Wieś lat dziecięcych międzyczasie obowiązków. Pozbawione zajęć, których nie mogły się ustrzec tamte kobiety, mają dość czasu, żeby spędzać go przed telewizorem czy radioodbiornikiem, o czym one nawet nie mogły marzyć. Jak trzy domu astąpiła też, gdy idzie o kobiety, zdecydowana ulga w pracach na roli i w obejściu oraz obsłudze inwentarza żywego. W zapisie pamięci naszego dzieciństwa utrwaliła się ustawiczna harówka ówczesnych kobiet. Przekonanie, iż w gospodarstwie podstawowy ciężar, owe przysłowiowe trzy węgły domu, spoczywa na barkach kobiet było więc w pełni uzasadnione. Nierzadko zdarzało się tak, szczególnie w porze nasilonych robót, w polu i ogrodzie, na łące i w domu, że obowiązki wynikające z macierzyństwa czy też wychowania dzieci schodziły na dalszy plan. Jeżeli w rodzinie była babcia bądź dziadek, wtedy opieka nad dziećmi spadała na nich albo starsze rodzeństwo. Gdy ich brakowało, matki były zmuszone w okresie lata zabierać ze sobą na pole lub do ogrodu nawet zupełnie małe dzieciaki. Nie jest wcale przesadą, że liczne z nich wychowały się na miedzy, pod gruszą czy stogami zbóż albo w kupkach siana. A gdy dorosły, ciągle jednak będąc dziećmi, czekała już na nie praca w gospodarstwie. Tak więc dzieciństwo na wsi nie było wtedy bynajmniej łatwe i pogodne. Kiedy mąż do ręki brał kosę, aby ciąć zboże, w pole wraz z nim szła kobieta, żeby podbierać i wiązać ścięte pokosy. Tak samo szła wtedy, kiedy przyszło kosić trawę, zbierać koniczynę, seradelę albo przelot (kto jeszcze zna tę roślinę?). Nie omijały ją obowiązki także wtedy, gdy przychodziło zwozić z pola zboże czy siano z łąki. Co prawda nie stawała pospołu z mężem albo bratem do cepa, żeby ręcznie młócić zboże, gdyż było to zajęcie wybitnie męskie, chociaż nasza mama zmuszona była również to robić. Podobnie jak wykonywać inne zajęcia przypisywane mężczyznom. Na kobietach, bardzo często wyłącznie na nich, spoczywał obowiązek prowadzenia domu. Nie tylko gotowania i sporządzania posiłków, uprzątania, pieczenia chleba, wyrabiania twarogów, masła i makaronu, łuskania fasoli i kiszenia kapusty, ale też dojenia krów, karmienia zwierząt, szycia i cerowania, wekowania mięsa czy w ogóle zabezpieczania na zimę wiktuałów i suszonych owoców, jagód, przecierów. Na kobietach spoczywało również sporządzanie w kuchni karmy dla drobiu, świn i cieląt. Domowa kuchnia była dawniej również miejscem, w którym odbywało się zabezpieczanie potrzeb bytowych inwentarza żywego, a więc częścią produkcyj- ną. Na mężczyznach spoczywał natomiast obowiązek, często jednakże wykonywany z pomocą kobiet, kopania i suszenia torfu albo gromadzenia chrustu na opał czy też drągowiny. To głównie poprzez ręce kobiet opał ów trafiał do pieca. Wcale z tego nie wynika, że mężczyźni mieli się lepiej, bo mniej pracowali. Prac w gospodarstwie, jeśli człowieka nie opanowało lenistwo, nigdy nie brakowało; tak zresztą jest nadal. Niemniej pozostaje prawdą, iż właśnie kobiety wiejskie były najbardziej obciążone zadaniami spośród wszystkich domowników. Wielką ulgę, odciążając je z licznych zajęć, przyniósł wiejskim kobietom rozwój przemysłu. Za pośrednictwem handlu zaczęły docierać do wsi wyroby gotowe, fabryczne, inaczej zwane kupnymi, których przedtem brakowało, bądź które były zbyt drogie, aby można było pozwalać sobie na ich zakup. Zamiast dbać o to, żeby pozyskać olej z rzepaku albo lnu, wozić do młyna na przemiał zboże, albo wozić wełnę do gręplarni, można było już nabywać w sklepie gotowe wyroby. Od motyki do kombajnu rzemysł odegrał kluczową rolę w zakresie mechanizacji robót w rolnictwie. Gdy Marian Godlewski nabył najprostszą młocarnię do zboża, zwaną sztywtówką czy też targańcem, bo wychodziła spod jej cepów potargana słoma, odczuliśmy wielką ulgę w młócce. Wystarczyło sprząc dwa konie, aby można było z udziałem kieratu młócić taką maszyną żyto czy owies. Wielką zdobyczą cywilizacyjną okazało się zwłaszcza podłączenie wsi i gospodarstw do krajowej sieci energetycznej. Na tych zdobyczach, można tak określić, skorzystali przede wszystkim mężczyźni, chociaż w takim samym stopniu, albo podobnym, dało to ulgę także kobietom. Postęp wkraczał do rolnictwa powoli i nie bez oporów. Od czego się zaczął? Chyba od zamiany sierpa na kosę. Wielce korzystną zamianą okazało się wprowadzenie opon do wozów na żelaznych obręczach. Na taki wóz można wkładać większe i cięższe ładunki, zboża czy ziemniaków, obornika, siana lub drewna, a koń i tak go uciągnie. Wóz na takich kołach lepiej porusza się po gruntowych drogach, nie zapada w koleiny i nie grzęźnie, a więc nie stanowi ciężaru trudnego do przemieszczenia. Przy tym okazał się sprawniejszym w ruchu, szybszy i bardziej zwrotny, a do tego, co istotne, mniej wywrotny. Gdy zwoziliśmy z Terebeli zboże, klucząc wyboistymi polnymi drogami, zdarzało się nierzadko, iż wskutek wstrząsów rozsypywała się cała fura albo spadały snopy. Wóz na gumowych kołach zaoszczędził czas i wysiłek; zarówno dla człowieka, jak i konia. Potem pojawiły się traktory i przyczepy samo- J_A_G_O_D=N=L^c=A_=LudZ£e.^Arch£tektura.^H£sśoria..^wydarzenia Dzieciństwo odświętne. Na miejskiej ławce, bez obowiązków w gospodarstwie, życie wygląda inaczej. Dzieci Franciszki i Antoniego Maziejuka. Od lewej: Zbigniew, Urszula i Marianna. zbierające, rozsiewacze do nawozów, ładowacze do obornika, obornikowe roztrząsacze. Po kosie przyszedł czas na kosiarki i żniwiarki, a trochę później na snopowiązałki i kombajny zbożowe. Rolnicy zaczęli odkładać cepy na bok (kto z młodych potrafiłby teraz młócić cepem?) już wtedy, kiedy zaczęły pojawiać się na wsi kieraty i młocarnie. Najpierw owe sztywtówki, potem maszyny szerokomłotne, ale dające ziarno wymieszane z plewami, a później młocarnie samoczyszczące. W obu przypadkach słoma była jednak prosta. Wialnie, zwane też młynkami, przyszło odstawić na bok, bo były to maszyny napędzane ręcznie i powodujące wielki kurz. O ile jednak w poprzednich przypadkach w napędzaniu maszyn można było polegać na kieratach, poruszanych przez parę czy też cztery konie, o tyle potem niezbędny okazał się napęd mechaniczny. Zapewniały go najpierw - poprzez transmisję pasów - motory spalinowe, potem zaś agregaty elektryczne. Szczytem postępu okazały się jednak kombajny zbożowe; najpierw były to rodem z Płocka "Vistu-le", a potem "Bizony", nie mówiąc już o kombajnach zagranicznych. Na podobnych zasadach dochodziło do zmian w uprawie roślin okopowych, zwłaszcza ziemniaków. Przed drugą wojną światową i podczas niemieckiej okupacji oraz później wykopki ziemniaków - i było to zajęcie najbardziej żmudne i dokuczliwe -dokonywało się ręcznie z pomocą motyki, jaką obecnie trudno by w Jagodnicy uświadczyć. Poza tym inna sprawa, że kartofli uprawiało się wówczas niewspółmiernie więcej aniżeli obecnie. Praca przy ich zbiorze uznawana była za szczególnie ciężką i czasochłonną. Wykopki ziemniaków, którymi zajmowały się głównie kobiety, często kopiące motyką na kolanach, aby nie bolały plecy, trwały wiele tygodni. Postępem było już to, gdy kartofle wyobrywało się pługiem i rękami zbierało do koszy. A jeszcze bardziej wtedy, kiedy na polu pojawiły się konne kopczki gwiaździste, potem zaś elewatorowe, zaprzęgane do pary koni, a najlepiej - oczywiście- do ciągnika. Za prawdziwy przełom uznać trzeba jednak zastosowanie kombajnu do zbioru ziemniaków. Inna sprawa, że pojawił się on zbyt późno, gdyż dopiero wtedy, kiedy powierzchnia upraw ziemniaków zaczęła się radykalnie zmniejszać. U nas także dlatego, że ich przerób ograniczyła gorzelnia w Wituli-nie. Za przełom cywilizacyjny uznać trzeba także instalację hydroforni do lokalnego pozyskiwania wody głębinowej i zastosowanie centralnego ogrzewania oraz wprowadzenie do użytku w kuchni gazu płynnego w butlach. Poza tym uwzględnić trzeba zastosowanie do udoju krów dojarek elektrycznych oraz zbiorników do schładzania świeżego mleka. Dużo wcześniej liczącym się postępem było wprowadzenie do użytku parników elektrycznych i śrutowni-ków do przemiału zbóż na pasze. Należy jednak zaznaczyć, że nie doszło jeszcze do powszechnego stosowania tego rodzaju innowacji. Na wprowadzanie postępu w szerokim zakresie mogły sobie pozwolić jedynie gospodarstwa większe i zasobniejsze oraz racjonalnie prowadzone. W Jagodnicy pierwszym rolnikiem, j ak wspomnieliśmy, który postawił na mechanizację i racjonalizację był nasz starszy brat Antoni Maziejuk. Podtrzymał i wzbogacił tę tradycję jego zięć Bronisław Piwniczuk. Zauroczenie Klukó^^ka oto grafie znajdujące się na łamach tej książki dobrze ilustrują i dokumentują zmiany zachodzące w Jagodnicy w latach 60-70 ub. wieku. I to - zauważmy- pod każdym względem. Nie byliśmy, niestety, w stanie utrwalić tym samym sposobem przemiany, jakie dokonały się w przyrodniczym otoczeniu. Albo nie mieliśmy wtedy aparatów fotograficznych, albo daleko od wsi mieszkając zbyt rzadko ją odwiedzaliśmy. Natomiast w rodzinnych albumach, z których zasobów też wiele zdjęć trafiło do tej książki, takich fotografii brakowało. Duża szkoda, że tamte widoki nie zostały utrwalone na fotograficznej kliszy, zachowały się wyłącznie w naszej - jak też innych - pamięci. Tymczasem zmiany okazały się bardzo głębokie i zasadnicze. Weźmy pod uwagę chociażby dolinę Klukówki. Jeszcze do początku lat 60.zeszłego wieku prezentowała się o-na zupełnie inaczej aniżeli teraz. Była malownicza i dzika, urokliwa i zmienna, a przy tym tajemnicza. Tę dolinę od Klukowszczyzny Rozdział VIII. Wieś lat dziecięcych aż do Cicibora Wielkiego, zwłaszcza jednak w zasięgu Jagodnicy, Witu-lina i Terebeli, wypełniały najprawdziwsze bagna. Znajdowały się tutaj enklawy, zakątki i okolice trudnodostępne. Rozległe grzęzawiska porastające kępami traw, sitowia i turzyc, gdzie pod ciężarem człowieka, niczym cyrkowa batuta, uginała się powłoka traw oraz rozmaitej roślinności. Przykrywała wodę pełną pijawek i ślimaków, grożąc przerwaniem. Porost ten nie nadawał się do koszenia. Rzeka regularnie wylewała. Na całą szerokość doliny, aż pod jagodnic-kie pola, stając się groźną i wielką. Klukówka wylewała wiosną i jesienią, w okresie roztopów i latem podczas czerwcowych "świetojanek", gdy przez kilka dni padały ulewne deszcze. Zimą poza korytem rzeki powstawały rozległe lodowiska, a gdy woda ustępowała, pod wpływem wielkich mrozów lodowa tafla pękała z hukiem, podobnie jak drzewa, zwłaszcza olchy, porastające miejscami dolinę. Zimą ta rzeka dostarczała dzieciom rozrywkę, ponieważ było mnóstwo lodu, na którym można było się ślizgać na różnego rodzaju łyżwach, głównie domowego wyrobu. Były to przeważnie łyżwy drewniane, zbrojone w żelazne okucia kantów zużytych kos, które przywiązywało się do butów. Jeździło się na dwóch łyżwach i na jednej nodze, także na takich, które były podkuwane -niczym płozy -dwoma ostrzami, wymagające podpierania się kijem. Byliśmy jednak tak zakodowani, żeby za bardzo nie zbliżać się do koryta rzeki lub rozlewisk, które nigdy nie zamarzały. To były niebezpieczne tereny. Za to w pełni lata koryto Klukówki, zwłaszcza w miejscach zagłębień, zakoli, było dokładnie penetrowane przez tych chłopaków, którzy potrafili i chcieli się tutaj nauczyć pływania. Służyła nam ona do kąpieli. Z utęsknieniem czekaliśmy na czas, kiedy bez ryzyka można było zanurzyć się w wodzie Klukówki. Wedle przestróg należało to czynić dopiero po święcie Jana Chrzciciela, ponieważ wcześniejsze korzystanie z kąpieli zagrażało chorobą, ale co bardziej odważni chłopcy potrafili nurkować już na początku maja, gdy woda była ledwie do zniesienia. Jednakże młodzi poddawali się urokom kąpieli zwłaszcza w upalne dni lata, wybierając się nad rzekę grupkami i w miejsca dobrze sobie znane. Nie tracąc również wieczorów, gdyż po trudach pracy i po zbrudzonej kurzem skórze dobrze było popluskać się w orzeźwiającej wodzie. Poprzez bagna, tylko sobie znanymi przejściami, nierzadko skacząc z kępy na kępę, pędziliśmy co tchu, żeby jak najszybciej dotrzeć do rzeki. Gdzie te czajki, bekasy, kaczki? ozlewiska doliny Klukówki stawały się wiosną i latem prawdziwym teatrem przyrody. Najpierw tuż za wsią od strony Witulina, na tak zwanych "Wyżarach", gdzie rozległa dolina była wypełniona wodą, a ponad nią wyłaniały się wysepki pagórków porośniętych trawą, pojawiały się wielkie stada dzikich gęsi, które robiły sobie tutaj krótki odpoczynek w dalekiej wędrówce na północno-wschodnie krańce Europy. A gdy zakwitały kaczeńce, rozległe poła-cia łąk przemieniały się we wspaniały żółty dywan, od którego wręcz trudno było oderwać oczy. Tak mocno wyzłacanych łąk nigdy potem już nie dało się ujrzeć. Następnie, w miarę upływu czasu, na owych podmokłych łąkach i mokradłach pojawiały się coraz to inne kolory. Podmokłe łąki i bagna stanowiły prawdziwy raj dla ptactwa wodnego i błotnego. Chętnie odbywały tutaj radosne gody i gnieździły się takie ptaki, jak dzikie kaczki, wykorzystując do tego kępy porosłe trawą i zielskiem, otoczone wodą. Bytowały bekasy, bąki, kuliki i derkacze oraz jeszcze inne ptaki, któ- W JJE' Rzeka Klukówka zauroczala kolejne pokolenia jagodnickich dzieci. Pierworodny Antoniego i Franciszki Maziejuk - Zbigniew, będąc chłopcem, lubil przesiadywać nad tamą, która potem została rozebrana. Gdy wyrósł na mężczyznę, jego młoda siostrzenica, Sylwia Piwni-czuk, chętnie pluskała się w wodach Zalewu w Terebeli (tutaj z ciocią Aliną). J A G O D N I C A : Ludzie. . Historia. ^Wydarzenia Gdy byliśmy już starsi, a nawet dużo starsi, nie opuszczało nas zauroczenie rzeką, która w międzyczasie stała się w istocie rowem melioracyjnym i została wymazana z większości map geograficznych. U dolu: Edmund Polak próbował sił na łódce, marząc o dalekiej wyprawie śródlądowej. U góry: Jan Maziejuk z bratankiem Zbigniewem Maziejukiem łowią w rzece ryby przy użyciu kłomli. rych próżno by obecnie tutaj szukać. Zapuszczały się także siwe czaple, były kurki wodne i perkozy, mewy. Jednak zdecydowanie najwięcej gnieździło się krzykliwych i wyjątkowo ruchliwych, żywotnych, białych czajek, które niczym obłoki w dużych grupach odbywały radosne podniebne loty i zabawy. Był to balet w wykonaniu tych ptaków. Poza tym bociany. Z uwagi na bogactwo naturalnego dla nich pokarmu, zwłaszcza żab, było ich w tej okolicy bardzo wiele. Kołowały wysoko na niebie i dostojnie spacerowały na łąkach, brodząc w wodzie i trawie, raz po raz połykając gady. Wiosenne kumkanie żab niosło się wieczorami i nocą daleko od mokradeł. Kołowaniu i szybowaniu bocianów, szczególnie pod koniec lata, można było przyglądać się z sympatią i zainteresowaniem. W sierpniu bociany odbywały na tych łąkach przedodlotowe sejmiki. Ich stada, gdy się zbierały na przegląd sprawności, składały się z setek sztuk. Po odlocie bocianów wracały na południe dzikie gęsi, zatrzymując się ponownie na "Wyżarach", a potem żurawie, wyjątkowo ostrożne i płochliwe, które siadały na popas na jagodnickich polach. To wszystko, niestety, odeszło w przeszłość. Po tym jak melioranci, powodowani radosną twórczością, nieudolnie osuszyli bagna i łąki, trzęsawiska, a rzekę pozbawili naturalnych zakoli i zastoisk, starorzeczy, zamieniając ją w rów ściekowy, zabrakło tego wszystkiego. Tego, co Jagodnicy i tej okolicy nadawało naturalnego piękna i swoistego uroku. Żal utraconego piękna dzikiej natury. Żal zwłaszcza Klukówki, która całkowicie utraciła swój dawny urok. W przeszłości poznali ją doskonale trzej bracia Maziejukowie. Jak mało kto, a może nikt, spenetrowali tę rzekę wzdłuż i wszerz, poznali jej brzegi, zakola i zapadliska, rozlewiska, piaszczyste i błotne dno. A to za sprawą połowu ryb przy użyciu kłomli, co wyglądało na kłusownictwo. Zainteresowanie rzeką wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze, potrzeby zdobycia żywności, której często nam brakowało, a po drugie - z pasji. Można by nawet rzec, że to, co było konieczne przerodziło się w rodzaj hobby. Rzeka nas pociągała i zauroczała. Zapewniała bardzo wiele przeżyć emocjonalnych i rybackich przygód. Każda ryba, jaka nam umknęła, a zdarzało się to często, była w naszym przekonaniu największa i najładniejsza, a każda kolejna podwodna zasta- Rozdział VIII. Wieś lat dziecięcych wa kłomli stwarzała nadzieję na złowienie rekordowego szczupaka, lina, jazia, okonia albo płoci. Niecierpliwie wyczekiwaliśmy dnia, gdy woda w rzece będzie już na tyle ciepła, żeby bez obaw można było w nią wejść z kłomlą. /Mamuty tury i ^ubry ysiące i setki lat temu panował tutaj zupełnie inny klimat. Inna była też flora i fauna. Wynika to oczywiście nie z autopsji, lecz nauki. Melioranci odsłaniali kości dawnych zwierząt, jakie kiedyś tutaj żyły i utonęły w bagnie bądź padły ze starości. Były to m.in. kości mamutów i turów, jeleni i łosi. Czerpaki koparek natrafiały na okazałe pnie drzew, kloce dębów, które w błocie i wodzie zdążyły się zakonserwować, przybierając kolor hebanu. Szkoda, że zostały spalone albo w inny sposób zniszczone, gdyż dla rzeźbiarzy byłyby niezwykle cennym materiałem. Nie tyle to oznacza, że rosły w tym miej scu potężne drzewa, ile iż dawno temu porwała je ze sobą woda, przenosząc z daleka albo z podmytego w pobliżu lasu, jak chociażby "Kurano-wa”, który pierwotnie był znacznie większy. Kopanie torfu, co w okresie międzywojennym i wcześniejszym dotyczyło również "Krówki", jak też Zaberbecza, uchodziło za sporządzanie swego rodzaju archeologicznych odkrywek. Pod wierzchnią warstwą pokrywającą torf, którą nazywaliśmy rumów-ką, kryła się gruba na 3-4 sztychy kopalina. A pod nią, co dla nas było tak bardzo interesujące, odsłaniał się żółty piasek czy też ilasty grunt. Często odkrywało się tam zakonserwowane grube sosnowe kloce i korzeniaste pnie, jakby dawne wykroty. Ciągle na tyle smolne i trwałe, że służyły za podpałkę i łuczywo. Zdarzały się ponadto zdrowe szyszki sosnowe i drzewny węgiel. Oznaczało to, że bardzo dawno temu rósł na tym terenie las sosnowy, który wskutek jakiegoś kataklizmu pogrążył się wodzie, a wcześniej był nawiedzany przez pioruny. Wieki sprawiły, iż na tym podłożu wytworzył się torf. I dlatego jego wydobywanie można by uznać za geologiczne odkrywanie tajemnic ziemi. Przeszłość ukrywa się również w nazwach. Łąka znajdująca się między drogą prowadzącą z Jagodni-cy do Witulina i Ludwinowa, nazywa się tradycyjnie "Jeziórkiem", przez które przepływa rzeka Klu-kówka. Nie ulega wątpliwości, że kilkaset lat temu, albo nawet trochę więcej, znajdowało się tutaj jeszcze prawdziwe jezioro. Było płytkie i dlatego, jak inne, powoli zamierało przeistaczając się w bagno. Najstarsi mieszkańcy Jagodnicy i Witulina pamiętają, że były to mokradła i bagna całkowicie bezużyteczne. Na niektóre części tej dziko rosnącej łąki wchodziło się z trudem, żeby skosić trawę i zebrać byle jakie siano, które trzeba było wynosić na tak zwanych nosiłkach, to jest drążkach, na wyższe par- tie terenu, aby stamtąd można było zabrać do stodoły bądź ułożyć z niego stóg i czekać na zimę, kiedy dało się w to miejsce dojechać saniami. Obecnie wjeżdża się tam latem nawet traktorem. Nie ma też innego wytłumaczenia, jak to, że nazwa "Bahonik", dotycząca łąki poza terebelską szkołą, odnosi się do terenu pojeziorowego. A jak wytłumaczyć nazwę "Wyźary" czy "Kuranowo"? Z kolei las w Witulinie, znajdujący się poza torami dawnej kolejki, do którego z taką ochotą chodziło się na grzyby, nazywał się "Borek". Stosowanie teraz tego określenia byłoby mylne. Tak jak nic nie znaczy powszechnie stosowana w okresie naszego dzieciństwa nazwa "Kruhowina", dotycząca wspólnoty pastwiskowej nad rzeką Klukówką poza Terebelą, od strony Cicibora, dokąd pędzaliśmy na wypas nasze krowy. "Bagonica" była kiedyś "Bahonicą". W poprzednim wieku, a więc już za naszego życia, nastąpiło ogromne przetrzebienie gatunkowe dziko żyjących zwierząt, owadów i gadów. Z lasów zniknęły na przykład, kiedyś powszechne, wilki, borsuki, cietrzewie czy gronstaje. Ubyło na polach chomików. Spotyka się tutaj rzadko tchórze i łasiczki. Mocno zubożało całe otoczenie człowieka. Z miedz, pól, wygonów i polnych dróżek, z rowów i nieużytków poznikały - kiedyś powszechne -dzikie grusze, dęby i sosny, stare jabłonie, czarne porzeczki, ostrężyna i poziomki oraz maliny. Ubyło skowronków, prawie w ogóle nie widzi się jaszczurki i padalce, węże zaskrońce i trzmiele, kiedyś masowo gniazdujące na miedzach. W rolnictwie uprawia się zdecydowanie mniej roślin. Zaprzestano m.in. uprawiać proso, grykę, len, rzepik, cykorię, konopie, przelot, soczewicę, seradelę, białą koniczynę, przelot, cykorię czy tytoń, przedtem często występujące na polach. Nastąpiła, bardzo niekorzystna dla różnorodności biologicznej rolnictwa, gatunkowa redukcja roślin uprawnych. Wprawdzie uprościło to i zmniejszyło czynności wykonywane w rolnictwie, ale negatywnie rzutuje na całą przyrodę. Nazwa naszej wsi też jest wielce wymowna. Od czego bowiem wzięła się ona, jak nie od jagód, jakie obficie występowały na tym terenie pokrytym przed wiekami sosnowym lasem? Najstarsze mapy, w których dokładność co prawda można wątpić, przedstawiają tę część Podlasia, w jakiej leży Jagodnica, jako krainę lesistą. I taką była ona w rzeczywistości jeszcze w wiekach średnich i później, kiedy następowało powolne zasiedlanie jej od Wschodu i Zachodu. Z historycznych przekazów wynika, uwzględniając m.in. kroniki, że jeszcze w XVII wieku Białą Podlaskę otaczała przepastna puszcza, obejmująca również tereny, na których posadowiona została Ja-godnica. W radziwiłłowskich kronikach wyczytać można, że książęta Radziwiłłowie - których Biała i okoliczne wioski stanowiły własność, podobnie jak miasteczka - organizowali w okolicznych lasach sły- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Postęp wkraczał do rolnictwa nie bez oporów i nierzadko przybierał zaskakującą formę. W taki to prymitywny sposób, zanim nie zdobył się na kupno rozsiewacza konnego "Kosa", Antoni Maziejuk w końcu lat 60. zeszłego wieku rozsiewał na łące nawozy mineralne. A tu (na dole) konny pług i uczepione do niego radio tranzystorowe, pozwalające słuchać muzyki. Rzeka Klukówka podczas sianokosów podtapiała łąki (zdjęcie na górze). nące z przepychu i udziału ważnych gości polowania na grubą zwierzyną. W tym również na tury i niedźwiedzie. Jeden z kaprysów możnowładców polegał na zaprzęganiu niedźwiedzi do sań i powozów. Wielkie łowy, na które zjeżdżali licznie możno-władcy z Polski i Europy, odbywały się m.in. w okolicach Rozkoszy, która była letnią rezydencją - jedną z wielu - Radziwiłłów. Wśród uczestników polowań, co odnotowały kroniki, był słynny francuski bajkopisarz Jean de La Fontaine, który żył w latach 1621-95.On zresztą w swoich zapiskach również utrwalił owe polowania. Zapewne znacznie wcześniej pojawiały się wędrowne plemiona, zajmujące się zwłaszcza myśli- Rozdział VIII. Wieś lat dziecięcych Zima styczniowa 1979 r. Jagodnicę tak bardzo zawiało śniegiem, że nie dało się swobodnie przejechać. Ludzie, jak zwykle, sami przystąpili do odśnieżania ulicy i dróg. Od lewej: Jan Koszołko, Antoni Maziejuk, Władysław Szymoniuk, Wiktor Czyrak i Franciszek Czerkies. stwem i zbieractwem. A wkraczaniu ludzi na te tereny z całą pewnością towarzyszyło karczowanie i wypalanie lasów, prowadzące do pozyskiwania gruntów uprawnych. Zasiąg pól ciągle się powiększał, aż w końcu pod lasami pozostały niewielkie enklawy, stanowiące z reguły grunty najmniej urodzajne. Tutaj przeważały zresztą, co potwierdza współczesność, gleby słabe i bardzo słabe .Nieurodzajne. Wiele wskazuje na to, że obecnie rozpoczyna się czas, gdy najgorsze z tych gruntów, nieopłacalne w rolniczej uprawie, ponownie będą zalesiane. Inny język tej wsi, jak na całym Podlasiu, zaszły również zmiany, które trudno zauważyć. Na przykład językowe. Nie tylko podczas zaboru rosyjskiego i w okresie międzywojennym mieszkańcy Ja-godnicy posługiwali się gwarą, będącą mieszaniną języka polskiego, ukraińskiego, białoruskiego i rosyjskiego, z licznymi wtrąceniami słów żydowskich. Był to tak zwany język prosty, albo - inaczej określając - chachłacki. Przy tym mówiony z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem. Jeszcze długo po wojnie najstarsi mieszkańcy wsi często posługiwali się nim, gdyż wynieśli go z lat dzieciństwa, gdy był on powszechnie używany. Warto wiedzieć, iż na przykład w roku 1938 parafia Leśna Podlaska liczyła 3 368 mieszkańców. W tej licznie było 2 916 katolików, 427 prawosławnych, 24 Żydów i 1 protestant. Tej różnorodności obecnie już nie ma. O takim stanie rzeczy przesądzała historia. Przez długi czas tutejsza ludność stanowiła bowiem - w wyniku zaszłych procesów - swoistą mieszankę po- chodzeniową i wyznaniową. Ponieważ dostęp do oświaty i kultury tej ludności był znikomy, poszczególne grupy ludnościowe wywierały na siebie duży wpływ, a dawny język zwyczajowy przechodził z pokolenia na pokolenie i nieustannie się mieszał. Na psa nie mówiło się wówczas inaczej jak sobaka, na marynarkę chałat, a na palto - burka, na tucznika kaban, kiedy to chleb był chlibem, mleko mlikiem, galaretka drygami, zaś łopata szpadlem. W sferze językowej, jak zresztą w każdej innej, zbawienny wpływ odegrała szkoła. Powszechny dostęp kolejnych pokoleń do szkół sprawił, że nauczyły się one literackiego języka polskiego. Po upływie wielu lat można stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że mieszkańcy Jagodnicy posługują się na co dzień, zarówno starsi jak i młodzi, bardzo poprawną polszczyzną. A do tego wszyscy oni, bez wyjątku, są katolikami i Polakami. Ślady przemian, nie tylko zresztą w zakresie języka, przetrwały w nazwach i nazwiskach ludzi, zwłaszcza kończących się na "uk", co poświadcza o wschodnim ich pochodzeniu. Co do jagodnickich nazwisk, zdarza się niekiedy usłyszeć opinię, iż tę wieś zamieszkują "ptaki". To oczywiście duża przesada. Niemniej w czterech przypadkach rzeczywiście można odnaleźć uzasadnienie dla takiej opinii. Od ptaków wzięły się bowiem niewątpliwie nazwiska Kawka, Bąk, Dudek i Wróbel. Skąd wzięły się pozostałe? Na to pytanie, wbrew pozorom, trudno znaleźć wiarygodną odpowiedź. Pewne jest natomiast to, o czym już wspomnieliśmy, że nazwiska kończące się na "uk" - których tutaj najwięcej - mają konotację wschodnią. Są to nazwiska typowe dla całego Podlasia, być może nawet jego rdzenne, co można by powiązać z rusyfikacją, a bardziej - ukrainizacją. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a Jakkolwiek tak samo, o czym warto pamiętać, brzmią liczne nazwiska wywodzące się z Wołynia i Chełmszczyzny. Nazwiska kończące się na "ski", jak Wadowski czy Godlewski, należy przypisać przodkom pochodzącym z Mazowsza i Lubelszczyzny. Podobnie jak nazwiska "ptasie". Z kolei nazwiska takie jak Bie-gajło, które z całą pewnością pisało się kiedyś przez podwójne "ł", a tym bardziej - w odniesieniu do Wi-tulina - Gierełło, wiązać można z litewskimi korzeniami. Natomiast takie jak Czerkies czy Szołucha wywodzić można z odległych krain. Rozmaitość występujących w Jagodnicy nazwisk dowodzi, iż w przeszłości nastąpiło znaczne wymieszanie ludzi. Zapewne bardziej poprzez wędrówki i wojny aniżeli małżeństwa. Czego potwierdzeniem był na przykład przyjazd do Jagodnicy kolonistów w związku z parcelacją folwarku. W naszej wiosce dominują Dudkowie, biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, a w drugiej kolejności Czyraki. A jak ma się to do Warszawy? W stołecznej książce telefonicznej naliczyć można aż 340 numerów przypisanych Dudkom, 383 Wróblom i 385 Bąkom. Kawków naliczyliśmy 109, a Kaweckich 137, Wadowskich l6, Chalimoniuków 15, Maziejuków 10, Jakimiuków 8, a Juszczuków 9. Nazwiska powszechne w Jagodnicy, również tutaj - jednak w skromniejszym zakresie niż przytoczone - mają swoich odpowiedników. I tak naliczyliśmy 6 numerów figurujących przy nazwisku Szołucha, 4 Biegajło, po 3 w przypadku Szymoniuków i Artymiuków oraz 1 Godlewskiego. Za ciekawostkę można uznać to, że tak popularne w Jagodnicy nazwiska jak Czyrak czy Koszołko w warszawskiej książce telefonicznej w ogóle nie występują. Gdyby jednak wziąć pod uwagę książki telefoniczne innych miast, zwłaszcza takich jak Biała Podlaska, Lublin czy Siedlce, wynik byłby zapewne odmienny. Jagodnica, wspominaliśmy to już, nie jest starą wsią, jak Witulin lub Bordziłówka, ale też wcale nie tak młodą. Założona została przed 1777 r. Gdyby wierzyć w cyfrologię, należałoby stwierdzić, że owe zestawienie cyfr stanowi dla niej szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ "siódemki", zwane inaczej "kosami", uchodzą za fartowne. Jednak dokładnej daty powstania tej wsi nie znamy, bo skoro stało się to przed 1777 rokiem, to znaczy kiedy? O Jagodnicy w ogóle wiadomo bardzo niewiele. Szczególnie gdy chodzi o teksty pisane. W tej sytuacji byliśmy zmuszeni sięgać do innych źródeł, też zresztą ubogich, ale przede wszystkim oprzeć się o wiedzę własną i zasłyszaną oraz pochodzącą od mieszkańców wioski. W bogatych zbiorach bialskiej biblioteki powiatowej, nie tak dawno będącej przecież wojewódzką, brakuje hasła "Jagodnica". Dotychczas nie napisano o tej wsi niczego, co by zasługiwało na uwzględnienie i opracowanie. Wcale zresztą nie chodzi tylko o czasy odległe, historyczne, bo również jak najbardziej współczesne. Choć trudno to całkowicie wykluczyć, być może nikt dotąd nie zadał sobie trudu odnalezienia takich tekstów. Lecz czy to przypadek, że o innych wioskach, w tym sąsiadujących z naszą, znajdują się tego rodzaju dokumenty, podczas gdy o Jagodnicy ani śladu? Niewiele wieści wyszukać można w leśniańskich księgach parafialnych, więcej już w wydawnictwach sygnowanych przez Paulinów. Jeżeli jednak chodzi o śluby, chrzciny i pogrzeby, to owe księgi stanowią bardzo bogate źródło zapisów. Stąd m.in. pochodzi wiadomość, iż kościelny cmentarz parafialny w Leśnej Podlaskiej, zajmujący na początku powierzchnię 0,8 ha, został założony w czerwcu 1919 r. Od tego czasu jego powierzchnia jednak znacznie się zwiększyła. Jagodnica bardzo długo znajdowała się na marginesie cywilizacji. Na jej pozycje wstępowała późno i powoli. Za duży krok należałoby uznać pierwszy kryształkowy radioodbiornik, jakim zaraz po drugiej wojnie światowej dysponował Jan Kawka. Przewodowa radiofonia - z radioodbiornikami na słupach - dotarła do Jagodnicy w 1949 r. Natomiast elektryfikacja wsi odbyła się dopiero w 1957 r. Łączność telefoniczna, stacjonarna, z kablem ukrytym w ziemi, objęła Jagodnicę w 1990 r. Połączenie autobusowe z Witulinem i Leśną Podlaską, zaś w drugą stronę z Terebelą i Białą Podlaską, uzyskała Jagodnica w 1996 r. Zaraz po ułożeniu asfaltu na bialsko-łosic-kim gościńcu i na drodze do Witulina. Ile będzie czekać na doprowadzenie sieci wodociągowej i kanalizacyjnej, tego nikt nie wie. Wcześniej, a dokładnie mówiąc cały czas, miały miejsce indywidualne dokonania cywilizacyjne. Uwzględniały w pierwszym rzędzie technikę rolniczą. Jako pierwszy zamontował w piwnicy hydrofor, aby doprowadzić wodę bieżącą do kuchni i obory, a następnie zainstalował centralne ogrzewanie i urządził łazienkę z ubikacją, Antoni Maziejuk już w latach 60.ubiegłego wieku. Zebrał za to wiele gratulacji. Jednak najbardziej cenił sobie uznanie, jakie usłyszał od Ojca Paulina. Odbywając doroczną kolędę, zatrzymał się on wtedy w jego domu na zwyczajowy posiłek. Nie wiedząc nic o tej innowacji, spytał Antoniego gdzie na podwórku znajduje się ustęp, z którego chciałby skorzystać. Kiedy usłyszał, iż nie ma potrzeby, aby udawać się na dwór, gdyż wystarczy przejść przez sień, żeby znaleźć ubikację i łazienkę, dostojny gość najwyraźniej się ucieszył. Jak to dobrze Antoni, że zdobyłeś się na ten wysiłek - powiedział duchowny - bo wyobraź sobie jakby to wyglądało, gdyby ktoś złośliwy podejrzał, że z habitem w ręku zakonnik pędzi za stodołę do wychodka? Nasz brat na swój sposób był dumny z tego uznania i z wygody, jaką sprawił sobie i całej rodzinie. W nieodległym czasie, wzorując się na nim, podobnie postąpili inni gospodarze. Rozdział IX. Zagony i awanse Rozdział IX. Zagony i awanse Zdani na siebie dzie dziewczyny z tamtych lat, gdzie chłopcy? Na starych fotografiach jagod-nickamłodzież wygląda na wesołą i pewną siebie, jednak bywa też posępna. Oko kamery wypatrywało ją w czasie świąt i wesel, rzadko w toku nauki i pracy. Bo też codzienność nie była przepustką do rodzinnych albumów i kronik. Po cóż utrwalać znój i zakłopotanie? nawet z odległych Łomaz, nie mówiąc o Białej Podlaskiej, przechodziły przez Jagodnicę, idąc łąkami. Łąką od Terebeli, potem przez most i znowu łąką od strony witulińskich ogrodów, aż w pobliże lasu. W letnie niedziele chodziło się z reguły boso. Ponieważ było lżej, ale głównie dlatego, żeby niepotrzebnie nie zdzierać butów, które były drogie i trudnodostępne. Buty nosiło się w rękach, najczęściej spięte sznurowadłami - przerzucone przez ramiona. Na stopy nóg zakładane były one dopiero w pobliżu kościoła. Jednak wpierw trzeba było umyć zakurzone, brudne nogi. Służył do tego rów, dotąd znajdujący się na łące przed ośrodkiem zdrowia, gdzie przed laty był stary cmentarz. Nasze drogi zaczęły się rozchodzić stosunkowo Szkoła Podstawowa w Witulinie była nie tylko tą, do której chodziliśmy się uczyć. Leśniańscy licealiści odbywali w niej ponadto praktykę, a później niektórzy z absolwentów otrzymywali tutaj również pracę. Na zdjęciu: Grupa witulińskich uczniów i nauczycieli. Długo byliśmy wszyscy razem. Z całą wiejską społecznością. Razem starsi i młodzi, ojcowie i bracia, córki i matki. Nie było niczego takiego, co by nas zdecydowanie różniło i dzieliło. Ani pochodzenie, bo w każdym przypadku było ono chłopskie, ani zróżnicowanie materialne czy też wyznaniowe nie wchodziło w grę. Wzrastaliśmy na chłopskich zagonach. Bez wyjątków - wszyscy. Dodatkowo zespalało nas miejsce zamieszkania. Początkowo chodziliśmy do tej samej szkoły i tego samego kościoła. Podczas dzieciństwa, bo bliżej, był to stary kościółek w Witulinie, potem już głównie leśnianska świątynia. Obowiązkowo wypadało brać udział w odpustach. Przez długie lata była to wyprawa piesza. Przed oblicze Matki Boskiej Le-śniańskiej, uznanej później za opiekunkę Podlasia, ściągały prawdziwe tłumy. Pielgrzymki wiernych, wcześnie. Najpierw wtedy, kiedy wielu z nas nie było w stanie godzić obowiązki szkolne z pracą w gospodarstwie. Ci przerywali naukę, jak Jan Koszołko, Henryk Sawczuk, Antoni Maziejuk, Tadeusz Szołu-cha czy Franciszek Czerkies, poprzestając nierzadko zaledwie na kilku ukończonych klasach podstawówki. Byli też tacy, którym udawało się z trudem godzić obowiązki gospodarskie ze szkołą; często też zresztą do czasu. Przed wyjściem do szkoły, jak miało to miejsce w naszym przypadku, trzeba było wpierw zapędzić krowy na wspólne pastwisko w Terebeli i wrócić do domu, aby wieczorem przypędzić je z powrotem. Ponieważ czas ponaglał, nie dało się inaczej tego zrobić, jak niemalże cały czas biegnąc. Natomiast w okresie nasilonych robót polowych, zwłaszcza wykopek, albo należało w szkole uzyskać zwolnienie z J A G O D N I C A : Ludzie. . Historia. ^Wydarzenia Gdzie są chłopcy z tamtych lat, gdzie dziewczyny? Byliśmy wszyscy razem, aby później rozejść w swoje drogi i strony. U góry - po lewej: Teresa Szymoniuk, Jan Koszołko i Eugenia Czerkies. U góry po prawej: Henryk Biegajło, Zygmunt Bąk, Franciszek Czerkies, Bogdan Godlewski, Edmund Polak. Siedzą (od lewej) Eugeniusz Wróbel i Jan Koszołko. U dołu idą (od lewej): Zygmunt Szołucha, Franciszek Szołucha, Roman Bąk, Józef Artymiuk, Kazimierz Czerkies, Henryk Biegajło i Janusz Chalimoniuk. zajęć, albo zaliczać nieusprawiedliwione opuszczone dni nauki. Za dnia roboczego na odrabianie lekcji brakowało czasu. Pozostawało ślęczenie nad książkami i zeszytami w wątłym świetle kopcącej lampy naftowej. Pokus, jak teraz, ze strony telewizora czy radio- odbiornika nie było. Nikt nie był nawet w stanie wyobrazić sobie funkcjonowania "domowego kina", nie mówiąc już o komputerach. Podłączenie wsi do przewodowej sieci radiowej nastąpiło dopiero w połowie lat 50. i nie stanowiło większej atrakcji. Z głośników, do których przylgnęła nazwa "kołchoźniki", Rozdział IX. Zagony i awanse nieustannie płynęła propaganda i muzyka ludowa, zwłaszcza radziecka. Od podręczników i książek, jeżeli nadarzała się taka okazja, odciągały przeróżne zabawy podwórkowe, zabawy z piłką i wyprawy na łąkę lub do lasu. Sami, chociaż możliwości były ograniczone, usiłowaliśmy zadbać o rozrywki. Dla jednych było to czasem wyjście na jagody - tyleż miłe, co też użyteczne - do odległych lasów, jak "Floria" czy "Bago-nica". Chodziły razem młodsze i starsze dziewczyny i podrastające chłopaki, którym te pierwsze zawsze dopełniały jagodami, bo były sprytniejsze, koszyczki lub kanki. Inni uwielbiali chodzić na grzyby. W grupkach sąsiedzkich i do bliższych lasów, za rzekę, do "Krówki" czy też Zaberbecza. Ponieważ nikt we wsi nie miał zegarka, ani nawet budzika, poza Bąkową, pozostawało samoistne wyczucie czasu, kiedy należy wyjść na grzybobranie. Było więc nieraz i tak, że zamiast o brzasku wychodziliśmy z domu, gdy pochmurne niebo było jeszcze o ciemnej nocy i w lesie wypadało czekać na świt. Co bardziej niecierpliwi, a za takiego w naszym gronie uchodził Stanisław Godlewski, znający doskonale las, nawet po omacku ,pod krzakiem grabiny czy też leszczyny, starali się wymacać grzyby. Były to przeważnie prawdziwki i kozaki. Lasy były wówczas czyste i zdecydowanie bardziej zasobne w grzyby. Prości ludnie odnosili się do lasu z szacunkiem i powagą. Kawalerka, pospołu dziewczyny i chłopcy, odbywała od czasu do czasu leśne spacery, poszukując kwiatów konwalii czy też orzechów. Częściej były to wyprawy, piesze albo na rowerach, na zabawy do sąsiednich wiosek. Towarzyszyły im elementy umi-zgów i zalotów, obmacywania i uściski, ale nic poza tym. Niewinne zabawy. Obyczajowość tamtego okre- su była - w porównaniu ze współczesnością - niewspółmiernie surowsza i dużo mniej tolerancyjna. Nasze drogi zaczęły rozchodzie się na dobre, kiedy jedni pozostawali we wsi, a drudzy szli do szkół średnich i zawodowych. Ci, co nie podejmując dalszej nauki pozostawali na zagonach, wiązali swoją przyszłość z rolnictwem i wsią. Pozostali liczyli na awanse. Spowodowane było to nie tyle niedostatkiem wiedzy i umiejętności, ile koniecznością. Jeżeli w rodzinie pojawił się następca, godzący się z przyznaną mu rolą, którego rzeczą było w przyszłości przejąć gospodarkę i zapewnić rodzinie byt, pozostałe rodzeństwo miało wtedy "wolną rękę". Należało się urządzić gdzie indziej. Sprawdzoną metodą okazywało się kierowanie dzieci do szkół ponadpodstawowych albo przemieszczanie ich poprzez ożenek i zamążpójście do innych wiosek i gospodarstw. Gorzej, a tak też bywało, gdy nikt z młodego pokolenia nie kwapił się pozostać na roli i wszyscy szukali dla siebie miejsca poza nią. Co by jednak nie powiedzieć o Polsce Ludowej, wyjątkowo solidnie ona zadbała o awans społeczny młodzieży z nizin. W tym przypadku o młodzież chłopską. Wiązało się to z wychodzeniem poza Ja-godnicę. Przepustka do przyszPości trzeba szczerze wyznać, że dorastające po wojnie roczniki jagodnickiej młodzieży, a były one liczebne, bardzo chętnie i z dobrym skutkiem skorzystały z tej okazji. Zwróciliśmy na to uwagę prezentując losy poszczególnych rodzin. Wprawdzie nie wszystkich w jednakowym stopniu, bo takie było założenie tej książki, ale większości Z tego, co zostało w niej zawarte wynika jednoznacznie, że dzięki temu ze zdecydowanej większości rodzin młodzi wyszli poza Jagodnicę. Nierzadko bardzo daleko, rozchodząc się bez mała po całej Polsce. Gdyby ktoś pokusił się o graficzne wykreślenie dróg awansu jagodniczan, okazałoby się w pełni, że prowadzą one do najróżniejszych regionów i zakątków kraju, czasem także za granicę, a ich wyznacznikiem są bardzo różnorodne zawody. Wszyscy, lepiej lub gorzej, dali sobie radę. Podołali obowiązkom i "gdzieś tam" się pourządzali. Poddali się awansowi, niektórzy wręcz zrobili MINISTER OŚWIATY D E C Y Z J A Nr, Aft”?. dnia A'/ANfctll.. 195.^. r. r odroczeniu skierowania do pracy Na podstawie art.9 ustawy z dnia 7 marca 1950 r. o planowym zatrudnianiu absolwentów średnich szkół zawodowych oraz wyższych /nazwisko i imię/ A* /nazwa i adres szkoły/ i podstawie .; A. .1 AU.?. f. TT'.aN^.. /nazwa dokumentutrlr i data wystaw./ na czas od .do W Nie później jak 7 dni po wygaśnięciu podstawy do odroczenia absolwenta obowiąząny jest zgłosić się do Ministra lub Prezes^ Centralnego Urzędu który udzielił odroczenia. 'f - /podpis/ Dla Henryka Maziejuka to była autentyczna przepustka do przyszłości. Decyzja Komisji Przydziału Pracy odraczająca realizację obowiązku zatrudnienia. Na czas studiów. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wlydarzen/a Koledzy z leśniańskiego Liceum Pedagogicznego w 1952 r. Od lewej: Stanisław Szolucha, Henryk Ma-ziejuk i Tadeusz Maziejuk (z Terebeli). karierę, w najlepszym tego słowa znaczeniu. W dziedzinach i skali, o jakich nawet nie marzyli, a tym bardziej nie wyobrażali sobie tego ich rodzice i wychowawcy szkolni. Godzi się zauważyć, ponieważ to bardzo istotna okoliczność, że główną fUrtkę dla tego awansu, jakkolwiek nie jedyną, stanowiło Państwowe Liceum Pedagogiczne im. Stanisława Staszica w Leśnej Podlaskiej. Kto skończył tę szkołę, zdobył cenioną i powszechnie szanowaną przepustkę do przyszłości. A trafić do niej i skończyć ją było dla nas - jagodnic-kich chłopców i dziewcząt - tym łatwiej, że znajdowała się ona blisko naszej wsi. W tej samej gminie i tej samej parafii. Maturę zdobyły po wojnie 32 osoby wywodzące się z Jagodnicy. Doprawdy trudno by znaleźć w kraju drugą podobną wieś, małą i zagubioną, która wydałaby równie dużą liczbę nauczycieli, ponieważ wyszło ich stąd - gdy uwzględni się także inne szkoły - 24. To duży sukces i tej szkoły, i tej wioski. Co prawda nie wszyscy absolwenci leśniańskiego liceum zostali nauczycielami, gdyż wiele osób kończyło potem studia i obrało inne zawody, jednakże to nie obniża ,a podwyższa ocenę tej szkoły. Pierwszą osobą po wojnie, jaka uzyskała matu- rę, był - co zostało już zauważone - Bolesław Tą-kiel. Naukę rozpoczętą przed wybuchem wojny w bialskim gimnazjum, kontynuowaną w okresie okupacji na tajnych kompletach, skończył on podczas pierwszego po wojnie kursu maturalnego, który przypadł na przełom lat 1944-1945. W spisie leśniańskich absolwentów znalazł się on - gdy chodzi o ten kurs -na 21 pozycji, zaś pod numerem 523 licząc od początku istnienia tego zakładu kształcenia nauczycieli. Drugim absolwentem spośród jagodnickiej młodzieży był Władysław Biegajło, brat Józefa prowadzącego we wsi gospodarstwo, który maturę zdał w 1948 r., aby następnie skończyć studia uniwersyteckie i zostać profesorem. Trzecim w kolejności absolwentem był Jan Kawka, który maturę zdobył w 1950r. Był to rok, w którym naukę w leśnianskim PLP rozpoczęli Stanisław Szołucha i Henryk Maziejuk; obaj znaleźli się w tej samej klasie. Leśniańska szkoła, której tradycje sięgają już 1916 roku wykształciła łącznie 2904 pedagogów, zakończyła karierę w 1970 r. Odegrała wielce ważną rolę na Południowym Podlasiu, umożliwiając dostęp do szkolnictwa średniego młodzieży chłopskiej i upowszechniając oświatę i kulturę w tym środowisku. Poprzez tę szkołę, prezentującą wysoki poziom nauczania, odbył się prawdziwy awans społeczny młodzieży prowincjonalnej , zwłaszcza - jak to już podkreślaliśmy - chłopskiej. Bez tej szkoły większość jej nie miałaby na to szans. Była ona najczęściej wstępem i fundamentem do dalszego kształcenia. Podajmy więc w tym miejscu pełną zbiorczą imienną listę absolwentów leśnianskiego Liceum Pedagogicznego i nauczycieli - zdobywających maturę w innych szkołach - wywodzących się z Jagod-nicy. Oto ich nazwiska: Danuta Artymiuk Józef Artymiuk Stanisława Artymiuk Halina Biegajło Teresa Biegajło Władysław Biegajło Maria Chalimoniuk Kazimierz Czerkies Zdzisław Czyrak Jan Dudek Henryk Grochowski Janina Jakimiuk Ryszard Juszczuk Jan Kawka - Kawecki Teresa Kawka Maria Koszołko Henryk Maziejuk Zbigniew Maziejuk Edmund Polak Tadeusz Paszkowski Stanisław Szołucha Rozdział IX. Zagony i awanse Bez mała już nauczyciele. Rok 1952. Uczniowie klasy II C Państwowego Liceum Pedagogicznego w Leśnej Podlaskiej. Od lewej stoją: Mieczysław Kryśko, Henryk Mierzwiński, Czesław Nowak, Eugeniusz Korniluk, Czesław Szumiłło (nauczyciel prowadzący zajęcia Przysposobienia Wojskowego_, Mieczysław Szpy-ruk, Stefan Sęk, Janusz Semeniuk, Henryk Maziejuk, Czesław Se-meniuk. Siedzą od lewej: Władysław Klimiuk, Stanisław Sidor-czuk, Tadeusz Marczuk, Stanisław Szołucha, Zygmunt Mikołajuk, Witold Bondaruk i Henryk Piasecki. Na drugim zdjęciu: Już jako nauczyciele. Jedni prowadzący nauczanie, inni jeszcze studenci lub żołnierze. Pierwszy od lewej: Czesław Korniluk, a obok niego Stanisław Szołucha. Pierwszy z prawej - Edmund Polak. nio służący potrzebom rolnictwa i wsi. Dwie inne osoby z wykształceniem średnim - chodzi o Mariannę Piwni czuk i Alinę Wróbel - zdecydowały się osiąść na gospodarstwie. Nikt natomiast nie wybrał kariery w zakresie szeroko pojętego rolnictwa, chociażby kończąc wyższą szkołę rolniczą. Pozostali, którzy zdobyli wykształcenie zawodowe i techniczne, stali się wychodźcami. Młodzi odeszli z Jagodnicy dalej lub bliżej, najczęściej daleko, ale utrzymują z nią nieustannie kontakt w mniejszym lub większym zakresie. Można więc stwierdzić bez przesady, że ze wsi odeszły osoby najbardziej zdolne i dynamiczne, kreatywne, przedsiębiorcze. A to oznacza, iż w jakimś zakresie ten awans odbył się kosztem Jagodnicy. Jest to cena, jaką zapłaciła nasza wieś za wzbogacanie innych środowisk i zawodów. To, co łatwo udowodnić, zarzu-towało na dalszy jej los. Na zagonach, jak się okazało, znacznie trudniej dobrze się urządzić i uzyskać awans. "Zdecydowanie lepiej - stwierdza stanowczo Eugenia Chali-moniuk - pourządzali się właśnie ci, co stąd odeszli od tych, którzy tutaj zostali. Widać to po ich rodzinach i wykształceniu". Był to jeden z powodów, dla którego pogłębił się proces starzenia się wsi i wypadania gospodarstw. Stąd też, jak się wydaje, wziął się również marazm, w jaki popadła i w jakim wciąż Jagodnica tkwi. 'Orfy Halina Szymoniuk Teresa Szymoniuk Bolesław Tąkiel Część jagodnickiej młodzieży, jak to wynika z krótkiego przeglądu jej losów, odnalazła dla siebie inne drogi awansu. Na przykład w służbach mundurowych i w duchowieństwie oraz w zawodach technicznych. Jednak za znamienne uznać należałoby to, że zaledwie dwie osoby wybrały zawód bezpośred- rótko było o Jagodnicy głośno. Zwróciła na siebie uwagę aktywnością i dynamiką młodzieży. Było to wówczas, kiedy - głównie za sprawą Henryka Maziejuka i Tadeusza Maziejuka z Terebeli, także ucznia le-śniańskiego liceum - powstał w Jagod-nicy Ludowy Zespół Sportowym "Orły". Pomijając kółko różańcowe, w którym niezmiennie i długo aktywną rolę odgrywała Eugenia Chalimoniuk. po wojnie była to jedyna autentyczna organizacja społeczna w tej wsi. Ani przedtem, ani potem w Jagodnicy nie funkcjonowała jakakolwiek komórka partyjna czy też organizacja młodzieżowa albo straż pożarna. Wieś ta znajdowała się na uboczu tego rodzaju zjawisk. Wyjątkiem był LZS. Powstał w 1952 r. Stanowił odpowiedź na wzrastające zainteresowania młodzie- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia WYBUDUJEMY NOWE STADIONY, BOISKA - POLEPSZYMY OPIEKĘ NAD SPORTEM I KULTURĄ FIZYCZNĄ (Z programu Wyborciego Froiuu Narodowego) LUDOWEGO ZESPOŁU SPORTOWEGO Legitymacja LZS Henryka Maziejuka Byliśmy młodzi i pełni nadziei, sprawni i odważni. Stworzyliśmy drużynę do gry w siatkówkę, która była znana i ceniona. Na boisku, które znajdowało się na podwórku Mieczysława Kawki. W tle świniarnia, której już od dawna nie ma. Stoją od lewej: Jan Koszołko, Tadeusz Maziejuk, Czesław Korniluk, Henryk Maziejuk i Kazimierz Czerkies. Klęczą: Stanisław Szołucha i Eugeniusz Korniluk. Rozdział IX. Zagony i awanse Drużyna jagodnickie-go LZS z 1953 r w innym zestawieniu. Od lewej: Kazimierz Czer-kies, Jan Maziejuk, Henryk Maziejuk, Zygmunt Szolucha, Edward Polak i Józef Artymiuk. I "ferajna"w innym wydaniu. Od lewej: Józef Artymiuk, Bogdan Godlewski, Kazimierz Czerkies, Jan Maziejuk i Zygmunt Szolucha. ży sportem, przede wszystkim wśród uczniów le-śniańskiego liceum, wywodzących się z Jagodnicy, Witulina i Terebeli. Trzon LZS stanowili: Tadeusz Maziejuk, Henryk Maziejuk, Eugeniusz Korniluk, Zdzisław Czyrak, Stanisław Szołucha, Kazimierz Czerkies, Roman Pykacz, Czesław Korniluk i Edmund Polak, a ponadto - w trochę późniejszym okresie - Jan Maziejuk, Józef Artymiuk oraz Zygmund Szołucha. Członkami i zawodnikami LZS byli także: Jan Koszołko, Bogdan Godlewski, Eugeniusz Wróbel i Franciszek Szołucha. Liczny skład członków i zawodników pozwalał wystawiać do rozgrywek w siatkówkę, która najbardziej nas pociągała, jednocześnie dwie drużyny; w zależności od klasy przeciwnika. Jagodnicki LZS dysponował siatką i skórzanymi piłkami do gry, piłką do kopania i koszykówki, dyskiem, oszczepami, granatami sportowymi i łukami wraz ze strzałami. W sprzęt wyposażyła nas Rada Powiatowa LZS, na czele z Heleną Nast, której bardzo zależało na upowszechnianiu sportu na wsi. Dzięki uprzejmości rolników, sami urządziliśmy dwa boiska do siatkówki. Jedno na podwórku Mieczysława Kawki, a drugie na wolnej działce rolnej między Saw-czukiem a Wróblem. O sile jagodnickiego LZS decydowała gra w siatkówkę. Pierwsza siatkarska drużyna była silna i dobra. W jej podstawowym składzie znajdowali się: J A G O D N I C A : Ludzie. }. Historia. ^Wydarzenia Byliśmy młodzi, sprawni i odważni, pełni nadziei. Mieliśmy cenioną i znaną w okolicy drużynę siatkówki. Pospołu grali w niej ci, co zdobywali wykształcenie, jak i tacy, którzy nie kończyli szkół.Stoją od lewej: Jan Koszołko i Eugeniusz Korniluk (który, niestety, zmarł przedwcześnie będąc dobrym nauczycielem, podobnie jak jego młodszy brat Czesław) oraz Stanisław Szołucha. Tadeusz Maziejuk, Eugeniusz Komiluk, Zdzisław Czyrak, Stanisław Szołucha, Henryk Maziejuk, Kazimierz Czerkies i Edmund Polak. Gdy zachodziła potrzeba, a zdarzało się to często, jagodnicki LZS wystawiał do gry również drugą drużynę, która też dobrze sobie radziła z przeciwnikami. Oprócz zawodników rezerwowych z pierwszej drużyny, w jej skład wchodzili młodsi gracze, jak Jan Maziejuk, Józef Artymiuk i Czesław Korniluk, którzy stawali się potem zawodnikami pierwszoplanowymi. Niewiele było takich niedziel, zwłaszcza na wiosnę i latem, kiedy by nasz LZS nie rozgrywał mecze. Wyjeżdżaliśmy na zaproszenie do okolicznych wiosek i miasteczek, aby następnie rewanżowe spotkania - ku zadowoleniu licznych kibiców - rozgrywać u siebie. Zaczęło się od zwycięskich pojedynków z drużyną siatkówki LZS Worgule. Jeździliśmy na mecze rowerami, też zresztą zwycięskie, do Janowa Podlaskiego i Leśnej Podlaskiej. Prowadziliśmy pojedynki z drużyną lotników w Rozkoszy. Wygrywaliśmy z reprezentacją Cicibora Wielkiego i Konstantynowa. Rada Powiatowa LZS w Białej Podlaskiej zachęcała, żebyśmy zgłosili swoją drużynę do rozgrywek klasowych, co stanowiłoby dla nas wyróżnienie, ale my nie byliśmy w stanie skorzystać z tej propozycji. Dla zachęty i porównania poziomów, zakontraktowała nam ona mecz siatkarski z grającą w A klasie drużyną LZS w Międzyrzecu Podlaskim. Po przyjeździe pociągiem do tego miasta, idąc główną ulicą w stronę stadionu, uwagę naszą zwróciły rozlepione na tablicach i murach plakaty o meczu. Jakże dumnie brzmiało to zestawienie! LZS "Orły" Jagodnica i LKS Międzyrzec Podlaski... Kibice dopytywali, co to za Jagodnica, gdzie ona leży, dlaczego "Orły"? Byli mocno zdziwieni i zdumieni, że "jakaś tam wioskowa drużyna" ma odwagę zmierzyć się z ich uznaną i okrzyczaną drużyną. Gdy doszło do meczu, ironia bardzo szybko ustąpiła, a pojawiło się zaskoczenie, ponieważ nasza drużyna bez kompleksu podjęła walkę z klasowym przeciwnikiem, zbierając punkt po punkcie. Jagodnicki zespół nie tylko dobrze odbierał mocne zagrania przeciwników, wykazując się dużymi umiejętnościami, ale również sam kontratakował i prowadził wyrównaną grę. Pierwszy wygrany przez nas set mocno zaskoczył i zdenerwował zarówno zawodników międzyrzeckich, jak też kibiców. Nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Drugiemu setowi, który również wygrała jagodnicka drużyna, towarzyszyły gwizdy i obraźliwe okrzyki, a nawet rzucane w naszą stronę grudki ziemi. Zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami nasz LZS wygrał mecz w stosunku 2:0. Powinniśmy już zejść z boiska. Zawodnikom i kierownictwu pokonanego zespołu trudno było jednak pogodzie się z tym faktem. Zaproponowali nam, licząc na zwycięstwo, byśmy dodatkowo rozegrali trzeci set .Przystaliśmy na tę propozycję, gdyż do odjazdu pociągu było jeszcze wiele czasu. Ku zaskoczeniu gospodarzy, także ten set wygrał jagodnicki LZS. Tak bardzo zdenerwowało to krewkich kibiców, że w naszą stronę poleciały kamienie. Ponieważ zachodziła obawa, że w drodze powrotnej do dworca PKP może spotkać nas przykrość, poprosiliśmy dlatego tamtejszą milicję, by zapewniła nam bezpieczeństwo. Jej obecność skutecznie zapobiegła Rozdział IX. Zagony i awanse Eugeniusz Korniluk z Witulina, absolwent leśniańskiego liceum pedagogicznego i członekjagodnickiego LZS, nie tylko wyróżniał się jako siatkarz, ale ponadto został mistrzem powiatu i czołowym zawodnikiem kraju w rzucie granatem sportowym. drace. Jagodnicki LZS wielokroć potwierdzał swoją klasę. Nasza druga drużyna rozgrywała zwycięskie spotkania z drużynami z Zaberbecza, Terebeli, Witulina oraz innych wiosek. Po zdaniu matury leśnia-cy nadal grali w siatkówkę, a gdy podjęli pracę albo dalszą naukę, stawali do gry już tylko podczas wakacji i urlopów, wciąż prezentując wysokie umiejętności. Drużyna rezerwowa stawała się wówczas pierwszoplanową. Nasz LZS hołubił nie tylko siatkówkę. W razie potrzeby, chociażby podczas imprez gromadzkich i rejonowych, festiwali młodzieżowych i lokalnych igrzysk, zgłaszał do rozgrywek również drużynę piłki nożnej, która też odnosiła sukcesy, jakkolwiek nie na miarę siatkówki. Nasi zawodnicy brali ponadto udział w lekkoatletycznych mistrzostwach powiatu LZS. I w tej dyscyplinie było dobrze widać jagodnickich zawodników. Na przykład Stanisław Szołucha zajął IV miejsce w skoku w dal, Henryk Maziejuk był V w biegu sprinterskim na 100 metrów, a Tadeusz Maziejuk w biegu na 200 metrów. Największe sukcesy święcił jednak Eugeniusz Korniluk, który zdobył tytuł mistrza powiatu w rzucie granatem sportowym, a potem uczestnicząc w mistrzostwach wojewódzkich LZS zdobył IV miejsce. Tadeusz Maziejuk z wielkim powodzeniem uprawiał kolarstwo, zaliczając się do ścisłej powiatowej czołówki. Nagrodą za odnoszone sukcesy był wyjazd do Lublina na obchody 10-lecia Polski Ludowej. Niemal dla nas wszystkich wyjazd ów stał się okazją do nawiązania pierwszego kontaktu z dużym miastem i ogólnopolską młodzieżą. Na długo zapadł nam w pamięci udział w tej imprezie. Gdy rozeszły się nasze drogi, przestał istnieć również LZS, który jego członkom dostarczał wiele rozgrywki i satysfakcji, a rozgłosu dla Jagodnicy. Kres czy nadzieja ? ak udanego wzlotu ta wieś nie miała ani wcześniej, ani później. Co wcale nie oznacza, że jej mieszkańcy nie potrafili wykazać się spo- J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. ^Wydarzenia Mapka gminy Leśna Podlaska, wraz z nazwami wsi i kolonii. Linie łączące wsie - to istniejące obecnie drogi asfaltowe. łeczną aktywnością. Gdy w Witulinie działała Mię-dzykółkowa Baza Mechaniczna, jagodniccy rolnicy przejęli w swoje ręce część sprzętu rolniczego, organizując jego wykorzystanie. Byli także członkami spółki wodno-melioracyjnej, organizowali się do odśnieżania dróg i remontu ulicy. Organizowali, kiedy pojawiła się taka potrzeba, pomoc międzysąsiedzką. Jagodnica miała swoich przedstawicieli w samorządzie. Mieczysław Kawka przez długie lata był członkiem Rady Nadzorczej Banku Spółdzielczego w Leśnej Podlaskiej i działał w spółdzielczości samopomocowej. Bronisław Piwniczuk był w latach 1990-94 członkiem Rady Gminy Leśna Podlaska i zastępował wójta. Zabiegał o inwestycje dla Jagod-nicy, zwłaszcza drogowe, jak też o przyłączenie jej do mającego powstać w Witulinie wodociągu. Funkcję radnego gminy pełni obecnie inny mieszkaniec Jagodnicy, Waldemar Szołucha. Najbardziej stabilne i pochodzące z bezpośredniego wyboru funkcje społeczne pełnią sołtysi. Od okupacji poczynając, aż do 2004 roku, lista jagod-nickich sołtysów jest długa. Sołtysami w tym czasie byli kolejno: Jan Czyrak i Marian Godlewski (w okresie okupacji), Stanisław Sawczuk, Edward Polak, Władysław Szymoniuk, Henryk Juszczuk (sołtysem był bez przerwy aż 17 lat!), Józef Dudek, Wioletta Czyrak, a aktualnym sołtysem Jagodnicy jest Jerzy Wróbel. Leży ona w południowej części gminy Leśna Podlaska. Przypada na nią areał 337 ha użytków rolnych. Zamieszkuje ją - dane pochodzą z maja 2004 r. - 102 mieszkańców. Jagodnica ma 26 rodzin. W dużym stopniu są to jednak rodziny niepełne. We wsi jest 7 wdów i 3 starych kawalerów. Ponadto duży procent stanowią osoby starsze. Naliczyliśmy 15 rodzin mających dzieci małe i w wieku szkolnym. Jeżeli uwzględnić to, że dzieci w wieku szkolnym Ja-godnica ma w sumie 31, wydawać by się mogło, iż nie powinno być obaw co do jej przyszłości. Lecz wcale tak nie jest. O liczbie dzieci decydują nieliczne rodziny wielodzietne. Najliczniejsza z nich, rodzina Eugenii i Andrzeja Dudków, posiada 6.dzieci. Rodzina Waldemara i Izy Szołuchów liczy 5. dzieci. Po 4. dzieci mają: Józef i Regina Dudek, Bożena Pióro oraz Andrzej i Zofia Koszołkowie. Strukturę demograficzną Jagodnicy trudno uznać za dobrą i przyszłościową. Podobnie rzecz się ma ze strukturą rolną. We wsi utrzymuje się z rolnictwa zaledwie 7 rodzin. Przy tym wielkość i poziom gospodarstw bardzo różnią się od siebie. Niektóre rodziny łączą pracę na roli z pracą poza nią albo ze Rozdział IX. Zagony i awanse świadczeniami socjalnymi. Bo też w 7 przypadkach rodziny żyją z emerytury, w jednym ze świadczeń społecznych, a w 2 z renty. Na dobrą sprawę wyłącznie z rolnictwa utrzymują się tylko 4 rodziny. Liczba krów jest mniej sza od liczby rodzin. Krów jest w Jagodnicy 25, ale z tego 8 przypada na gospodarstwo Bronisława i Marianny Piwniczuków. Dowodzi to, iż duża część rodzin, chociaż ma po temu warunki, w ogóle nie utrzymuje krów. O ile od Piw-niczuków mleko odbiera z podwórka mleczarnia, to w 5 innych przypadkach niewielkie ilości mleka odstawiają rolnicy do zlewni w Witulinie. Za znamienne uznać należy, że nikt nie chowa ani owiec, ani kóz, nikt też nie hoduje ani gęsi, ani kaczek czy indyków, jakkolwiek byłyby po temu warunki i potrzeby. Co oznacza, iż ludzie albo odwykli od zapobiegliwej gospodarności, albo im się to nie opłaca czy też nie chcą ponosić związanego z tym trudu. Wiele wskazuje, że w grę wchodzi ta ostatnia okoliczność. We wsi wypadło co najmniej 10 gospodarstw i proces ten będzie trwał. Stoją opustoszałe zagrody. Wprawdzie nie widzi się w Jagodnicy odłogów, gdyż właściciele działek zlecają je w uprawę sąsiadom, ale w oczy się rzucają mocno zaniedbane łąki i pastwiska, czego przedtem nie było. A najbardziej dziwne, czego nie da się wytłumaczyć względami ekonomicznymi, jest to, iż we wsi drastycznie ubyło drzewek owocowych i krzewów jagodowych. Stare drzewa schną, a nowych nasadzeń brakuje. We wsi nie ma ani jednej pszczelej rodziny. Jagodnicę opuściły również bociany. Zaniedbanie użytków zielonych bierze się oczywiście ze spadku zainteresowania chowem bydła i innych zwierząt trawożernych. Kto nie potrzebuje większej ilości dobrego siana i dobrych pastwisk, ten nie dba o stan łąk. A dotyczy to również koni, kiedyś powszechnie utrzymywanych, gdyż to one decydowały o powodzeniu w prowadzeniu gospodarstw. We wsi są aktualnie tylko dwa konie, utrzymywane przez Franciszka Czerkiesa i Tadeusza Brzyskiego, bardziej z miłości do nich i tradycyjnego przyzwyczajenia, niż uzasadnionej potrzeby. Przed rokiem trzeci koń należał do Henryka Sawczuka. Tymczasem wieś ma 12 traktorów. W tym po dwa ciągniki mają: Bronisław Piwniczuk i Waldemar Szo-łucha. Pozostałe należą do: Zygmunta Bąka-Bącz-ka. Zbigniewa Czyraka, Andrzeja Dudka, Krzysztofa Hawryluka, Wiesława Jakimiuka, Antoniego Ko-łodziejuka, Janiny Kawki i Antoniego Połynki. Ja-godnica nie ma natomiast ani jednego motocykla, za to wiele rowerów. A jak rzecz się ma z innymi wyznacznikami postępu? Otóż 14 rodzin korzysta z wody dostarczanej przez lokalne hydrofornie i ma łazienki oraz szamba. Jednakże 7 rodzin nadal czerpie wodę z otwartych studni kopanych. Już nie ma choćby jednej rodziny, która by sama wypiekała chleb. Poza jednym wyjątkiem, którym jest Franciszek Szołucha, syn Bronisława, wszystkie jagodnickie rodziny mają telewizory. Nie ma nikogo, kto posiadałby telewizję satelitarną. Z wyjątkiem dwóch rodzin - wszystkie pozostałe mają telefony stacjonarne. W 5. przypadkach jagodniczanie mają telefony komórkowe (K.Brzyska, M.Hawryluk, M.Nowicka, B.Pióro i A. Wróbel). Liczba samochodów osobowych we wsi wynosi 7. Samochody posiadają: Andrzej Dudek, Józef Dudek, Bronisław Piwniczuk, Antoni Połynko, Krzysztof Hawryluk, Waldemar Szołucha i Jerzy Wróbel. W 4. rodzinach są komputery - u Józefa Dudka, Krzysztofa Hawryluka, Bronisława Piwniczuka i Waldemara Szołuchy. Powszednieją aparaty fotograficzne, którymi posługuje się w Jagodnicy 7 osób, co oznacza, iż wiele zdjęć trafi do rodzinnych albumów i będzie stanowić dobrą dokumentację upływającego czasu. W szkołach ponadpodstawowych pobiera naukę 8 osób. Dwie osoby studiują. Oprócz wspomnianej Marty Sawczuk studia wyższe w bialskiej AWF kontynuuje Wojciech Czyrak. Jednakże, jakby nie patrzeć, Jagodnica popada w stagnację. Dowodzą tego zarówno sytuacja w rolnictwie, które nie rozwija się tak jakby należało, jak też położenie mieszkańców, którzy niemal w ogóle -z braku zasobności - nie inwestują. Od ponad 20 lat nie powstał we wsi ani jeden nowy budynek i nikt nie przygotowuje się do podjęcia budowy domu, obory czy też stodoły. Naliczyliśmy 12 osób, które dojeżdżają do roboty w Białej Podlaskiej, Leśnej Podlaskiej lub gdzie indziej, czasem łącząc pracę na roli z dodatkowym zarabianiem. Niemniej jest też co najmniej 5 osób, które chciałyby uzyskać pracę, lecz z braku możliwości znajdują się na bezrobociu. Na tym tle, to jest kłopotów z pracą, dwie młode osoby popełniły w ostatnim czasie samobójstwo. Pogrzeb Mieczysława Kawki, który zmarł wiosną 2003 roku, był ostatnim z dotychczasowych. Najwięcej osób spośród mieszkańców Jagodnicy zmarło w 1993 r. Był to pod tym względem rok wyjątkowy. Ostatnią podróż na leśniański cmentarz odbyli wówczas: Antoni Maziejuk, Marianna i Henryk Juszczukowie, Józef Biegajło i Józefa Bąk. Honorata Dudek, która przyszła na świat w październiku 2002 r., jest ostatnim nowo narodzonym dzieckiem w Jagodnicy. Natomiast Anna Jakimiuk, córka Wiesława, jako ostatnia odbyła wesele, wychodząc za mąż za rolnika do Ludwinowa. A jak potoczyły się losy tutejszych ziemian? Maria Szeliska przejęła majątek po mężu Piotrze Szeliskim herbu Szeliga. Podległy jej majątek Wor-gule rozparcelowany został w części już przed wojną, co dotyczyło również folwarku Jagodnica. Natomiast po drugiej wojnie światowej rozdzielono miedzy chłopów - w ramach Reformy Rolnej - resztkę tego majątku. Dwór w Ludwinowie, gdzie mieszkali Szeliscy, pozbawiony opieki i zamieszkały przez J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. IWydarzen/a Przyszłość Jagodnicy jeździ jeszcze na rowerach. To właśnie pokołenie, najmłodsze, zadecyduje, jaka będzie kiedyś Jagodnica. byłą służbę rolną, w latach 50. ub. wieku popadł w kompletną ruinę. Podworski park, gdzie stał ów dwór, sięgający aż po rzekę Klukówkę, jak też resztówkę liczącą wraz z nim 23 ha, w roku 1988 nabył Marek Karp z Warszawy, zatrudniony w instytucie badań Wschodu. Dużym nakładem kosztów dokonał on wiernej rekonstrukcji dworskiej siedziby Szeliskich. Przede wszystkim wspaniały pałac, ale także stajnię i po-wozownię. Budynki te stały się kopią istniejących poprzednio. Nowy właściciel ogrodził swoją posiadłość trwałym murem i płotem. Ponadto zbudował nowoczesną oborę i zespół obiektów inwentarskich. Marek Karp trzyma liczące ponad 200 sztuk stado krów mlecznych. Mleko, podobnie jak z obory należącej do Ojców Paulinów, odbiera od niego spółdzielnia mleczarska z Radzynia Podlaskiego. Maria Szeliska pochodziła z historycznego i zasiedziałego w tej części Podlasia starego rodu ziemiańskiego Wężyków. Jej brat Feliks Wężyk był właścicielem majątku Witulin. Jeszcze przed ostatnią wojną światową, podobnie jak Worgule, pomijając Ludwinów, Witulin kupił Bohdan Wędrychow-ski, bogaty notariusz z Białej Podlaskiej. Jego syn Janusz w 1940 r. został wraz z nim zaaresztowany przez Niemców. Osadzeni w obozie zagłady w Oświęcimiu - jeszcze tego samego roku zostali tam zamordowani. W okresie okupacji hitlerowskiej witulińskim majątkiem zarządzał znienawidzony Niemiec N.Ste-phun. Feliks Wężyk trafił w ręce gestapo w Warszawie w 1944 r. Był wieziony w katowni przy Alei Szucha i tam został zamordowany. Franciszek Wężyk, brat Marii Szeliskiej z domu Wężyków, był właścicielem majątku Nosów koło leśnej Podlaskiej. Właściciel majątku Terebela, gdzie nabywca resz-tówki i parku również odrestaurował dawny dwór, który całkowicie zniszczał po wojnie, także był bliskim krewnym Marii Szeliskiej, która zmarła w 1956 r. L eśniacy brew pozorom - bo wydawać się może, iż powoli - czas upływa szybko i nieubłaganie. Bez mała niepostrzeżenie odbywa się pokoleniowa wymiana sztafet; tak we wsi, w kraju, jak i na świecie. Jeszcze nie tak dawno osoby w sile wieku i młode już - wedle boskiego wyroku - żegnają się z naszą wioską i z nami, odchodząc stąd na zawsze. A tym, co zostają równie szybko przybywa lat i zmartwień, także dzieci i wnuków, czasem - gdy sprzyja szczęście - również prawnuków. Tak było, jest - i tak będzie zawsze. Przemija czas, Rozdział IX. Zagony i awanse Na tle jagodnickiej zagrody najbliższa nasza rodzina w roku 2001. Od lewej: Alina Maziejuk ze Słupska, żona Jana, najmłodsza z tego grona Sylwia Piwniczuk, Halina Maziejuk, żona Zbigniewa, Franciszka Maziejuk, wdowa po mężu Antonim, Lilianna Maziejuk, córka Haliny i Zbigniewa, Marianna Piwniczuk, Zbigniew Maziejuk z Białej Podlaskiej, Henryk Maziejuk z Warszawy i Bronisław Piwniczuk. Zabrakło, niestety, Antoniego, najstarszego z braci Maziejuków, który zmarł w 1993 r. Jan, jak zwykle, stanął przed nami z aparatem w ręku, aby utrwalić nas na tej fotografii. przemija też ludzkie życie. Wystarczy popatrzeć na fotografie, chociażby pomieszczone w tej książce, aby to potwierdzić i zadumać się na tym przez chwilę. Cóż, nie ukrywajmy tego, aż łza kręci się w oku... Upływowi czasu nie podobna się oprzeć. Natomiast można i trzeba przeżywać go możliwie godnie, sprawiedliwie i rzetelnie, pracowicie i twórczo, gdyż przecież to prawda, iż każdy człowiek - jeżeli tego bardzo pragnie i stara się zadbać o to - pozostaje kowalem swego losu. Corocznie na początku lipca odbywają się od dawna spotkania leśniaków. A więc absolwentów dawnego Seminarium Nauczycielskiego i późniejszego Państwowego Liceum Pedagogicznego w Lę-snej Podlaskiej. Szkoły bardzo bliskiej także dla wielu jagodniczan. Wśród tych, którzy przybywają na takie spotkania, aby zajrzeć do dawnych szkolnych kątów, spotkać się z koleżankami i kolegami i wziąć udział w intencyjnej Mszy Świętej w leśniańskiej bazylice znajdują się zawsze dawni i aktualni mieszkańcy Jagodnicy. W roku 2004 też tak było. Stanisław Szołucha i Henryk Maziejuk, dwaj leśniacy z tego samego rocznika, mieli szczególny powód, aby uczestniczyć w tym spotkaniu. Pół wieku temu, czyli w 1954 r., byli maturzystami leśniańskiego PLP, które otworzyło im - j ak wszystkim innym absolwentom - drogę ku przyszłości. Wtedy młodzi, dopiero wkraczający w dorosłe życie, teraz już emeryci, którym stuknie niedługo 70-tka. Pozostali maturzyści z tego rocznika, a było ich wielu, stali się również leciwi i tak samo naznaczeni znakiem czasu. Często w ogóle nie widzieli się albo bardzo rzadko, toteż rozpoznawali się z największym trudem. Jednakże wyjątkowo szybko i sprawnie odżywały młodzieńcze wspomnienia, dawne przeżycia i barwne zabawy, wydarzenia i wygłupy, czasem również sympatie, bo prawdą jest, że szkolne lata utrwalają się wyraziście i na zawsze. Była to szkoła prawdziwie autentyczna, dobra i wymagająca, poznawcza. Kształtująca wiedzę i postawę. I dlatego leśniacy, gdzie by nie byli i czym by się nie zajmowali, zapisali się dobrze. Zbobyli autorytet, pozycję i uznanie, prezentując również społecznikowskie podejście do środowiska. Sprawdzali się najczęściej, gdyż przecież takie było przeznaczenie tej szkoły, w zawodzie nauczycielskim. I dlatego, co podkreślają inni, co potwierdza rzetelna praktyka, przynależność do grona leśniaków stała się wyróżnieniem i zaszczytem. J A G O D N I C A : Ludzie. Architektura. Historia. Wy da rz enia Spotkania leśniaków, przyjmowane chętnie, z licznym udziałem, stały się tradycją. Pierwszy po drugiej wojnie światowej zjazd absolwentów i nauczycieli Seminarium Nauczycielskiego oraz Liceum Pedagogicznego (zdjęcie górne) odbył się 29-30 czerwca 1948 r Upłynął pod znakiem wzruszeń i wspomnień oraz pożegnań tych, którzy zginęli podczas walk i okupacji. W spotkaniu maturzystów z 1954 r (zdjęcie prawe) wzięło udział przeszło 30 osób. Na pierwszym planie: Stanisław Szołucha z żoną Teresą (za nim), za stołem w środku Michał Piasecki, główny organizator spotkania, a z lewej strony obok niego - Witold Bondaruk z żoną Melanią. Zdjęcie lewe: Podczas intencyjnej Mszy Świętej w leśniań-skiej bazylice, w blasku i chwale wizerunku Matki Boskiej Leśniańskiej Opiekunki Podlasia, Boże błogosławieństwo przekazali leśniakom biskup siedlecki ks. Henryk Tomasik, infułat ks. Antoni Laszuk (z prawej strony, też absolwent PLP i wielki orędownik spotkań leśniaków) i przeor parafii Paulin Ojciec Franciszek Podlecki. x x x Jaka jest i jaka będzie ta wieś? Łatwiej zobrazować jej stan aktualny, co w dużym skrócie uczyniliśmy, natomiast dużo trudniej przewidzieć przyszłość. W tym drugim przypadku towarzyszy istotny niepokój, wynikający głównie stąd, iż Jagodnica daje się spychać na margines i przechodzi powolną, ale widoczną degradację. Zarówno w zakresie gospodarczym i społecznym, jak też demograficznym i cywilizacyjnym. Składa się na to wiele okoliczności, zwłaszcza związanych z niekorzystnymi przemianami wielu ostatnich lat. Decydujące w przeszłości o powodzeniu rolnictwo -przeżywa głęboki kryzys i schodzi na dalszy plan, nie rokując wystarczającej nadziei na przyszłość. Rozdział IX. Zagony i awanse I tak oto, gdy rodzice w trudzie i znoju oraz kłopotach dorabiali się coraz lepszej gospodarki, rosło następne pokolenie Maziejuków - Zbigniew, Marianna i Urszula. Siedziba przedwojennego seminarium nauczycielskiego, a po wojnie Państwowego Liceum Pedagogicznego w Leśnej Podlaskiej. Szkoła poprzez którą dla licznej rzeszy młodzieży chłopskiej, w tym jagodnickiej, prowadziła droga ku awansowi społecznemu. W gmachu tym mieści się obecnie Zespół Szkół Rolniczych im. Wincentego Witosa i filia warszawskiej SGGW. Jednak, chcemy w to uwierzyć, wszystko może się przecież zmienić na korzyść. Jagodnicę może uratować przed upadkiem atrakcyjne położenie. Z uwagi na niedaleką Białą Podlaskę, z którą ona była i będzie związana, jak też na piękno otaczającego ją krajobrazu, który odgrywać będzie w przyszłości większą niż dotychczas rolę. Jagodnica powinna też zyskiwać dzięki pracowitości jej mieszkańców, jeżeli nastąpi powszechny powrót do cnót ludzkiego trudu, na którym pojawiły się rysy nadmiernego lenistwa. Podstawowe pytanie brzmi jednak, czy tej wsi - z którą związało się wiele pokoleń - uda się wygrać posiadane atuty? Na posesji Andrzeja i Zofii Ceniuk, naszych dziadków, żyje już czwarte pokolenie. Mieszkali przedtem tutaj nasi rodzice Bronisława i Franciszek Maziejuk, nastepnie ich syn Antoni ożeniony z Franciszką, zaś obecie Marianna i Bronisław Piwniczukowie. Piwniczykowie specjalizują się w produkcji mleka J A G O D N I C A Bibliografa 1. Bolesław Górny "Monografia powiatu bialskiego, województwa lubelskiego". Kserokopia oryginału s 1939 r. wykonana przez Muzeum Okręgowe w Białej Podlaskiej. 2. Jerzy Sroka "Leśniacy. Zakład kształcenia Nauczycieli w Leśnej Podlaskiej 19161970". Biała Podlaska 2001 r. 3. "Rocznik Sanktuarium Leśniańskiego" nr 1/1995. Leśna Podlaska. 4. Prawosławie w Polsce. Wydanie II. Białystok 2001. 5. Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego. Warszawa 1882 r. 6. "Tygodnik Ilustrowany", 8 styczeń 1876 r. Warszawa. 7. Szczepan Kalinowski "Szlakiem Legionów na Podlasiu". Biała Podlaska 2002. 8. Antoni J.Jodłowski "Dzieje obiektów zabytkowych z wybranych miejscowości północno-wschodniej części województwa lubelskiego. Muzeum Południowego Podlasia. Biała Podlaska 2002. 9. Jan Kobylarz "Z Podlasia za ocean". Warszawa 2001. 10. August Krasicki "Dziennik z kampanii rosyjskiej 1914-1916 (fragmenty)". PAX. Warszawa 1988. 11. Julian Bartoszewicz "Zamek Bialski. Dzieje miasteczka. Obrazy z życia magnatów. Akademia Bialska". Warszawa 1824 r. 12. Ks. Czesław Maziejuk "Dialog i ekumenizm katolicko-prawosławny w świetle dokumentów historycznych dekanatu bialskiego" (rękopis). Spis treści Wst$p. Nasz matecznik ................ 5. Rozdział I. \/Vieś na szlaku .......... 6. Rozdział II. Tgdy przeszła historia . . 19. Rozdział III. Ludzie i czas ........... 25. Rozdział IV Życie ich nie głaskało .... 36. Rozdział V Trudne rozstania .. ........ 48. Rozdział VI. Domy jak ludzie ........ 61. Rozdział VII. VW mrokach okupacji...... 67. Rozdział VIII. \Wieś lat dziecigcych .. 73. Rozdział IX. Zagony i awanse......... 83. Bibliografia ........................ 98. 1